Kim byli Niewidzialni? Jakie sekrety skrywał tajemniczy Wydział IX Departamentu II MSW?
Magdalena Mikrut-Majeranek: Pana najnowszą książkę czyta się trochę jak beletrystykę. Przygody bohaterów tej opowieści są niesamowite. Skąd pomysł na opisanie losów tych, którzy do tej pory dla przeciętnego „Kowalskiego” byli rzeczywiście niewidzialni?
Tomasz Awłasewicz: Istnieje wiele powodów, dla których warto pochylać się nad takimi tematami. Po pierwsze, istotnym elementem ochrony państwa przed szpiegostwem jest budowanie świadomości kontrwywiadowczej u obywateli. Niestety, u Polaków jest ona niska. Żeby tę sytuację zmienić, społeczeństwo musi zrozumieć czym jest kontrwywiad. A, że teczki służb specjalnych okresu PRL zostały odtajnione i o wydarzeniach sprzed 1990 roku wolno mówić głośno – fakt ten można wykorzystać do popularyzowania wiedzy o tym, jak istotna jest praca kontrwywiadu. Poza tym historia Niewidzialnych jest, po prostu, niesamowita i stanowi jeden z najważniejszych rozdziałów w historii polskich służb specjalnych.
M.M.-M.: Jak udało się dotrzeć do świadków historii bezpośrednio zaangażowanych w opisywane wydarzenia? Czy długo zbierał pan materiały do publikacji?
T.A.: Pisząc parę lat temu „Łowców szpiegów”, czyli moją pierwszą książkę o kontrwywiadzie, zorientowałem się, że zapoczątkowana przez byłego szefa Agencji Wywiadu Zbigniewa Siemiątkowskiego plotka o istnieniu wyjątkowo sprawnej grupy penetracyjnej kontrwywiadu PRL wcale plotką nie jest. W 2017 roku stanąłem przed drzwiami człowieka, który, jak podejrzewałem, mógł coś wiedzieć o tego typu działaniach. Okazało się, że trafiłem pod właściwy adres. W kolejnych latach poznałem też wielu innych. Jeśli chodzi o dokumenty wydziału, to długo szukałem ich w Instytucie Pamięci Narodowej. Kryły się one gdzieś w czeluściach archiwum i znalazłem je właściwie tylko dlatego, że byli funkcjonariusze podali mi niepozorne kryptonimy, które znajdowały się na okładkach teczek.
M.M.-M.: Niemal wszyscy pana rozmówcy występują pod pseudonimami, co zrozumiałe, jednakże jeden wymieniony jest z imienia i nazwiska. To generał Andrzej Kapkowski. Co przesądziło o ujawnieniu jego tożsamości?
T.A.: Nazwisko generała Andrzeja Kapkowskiego nie stanowi tajemnicy i jest znane każdemu, kto poważnie interesuje się historią polskich służb specjalnych. Zresztą ci, którzy się nie interesują takimi zagadnieniami, i tak zapewne kojarzyć mogą jego nazwisko z mediów – w drugiej połowie lat 90. generał Kapkowski zajmował stanowisko szefa Urzędu Ochrony Państwa.
M.M.-M.: Powszechnie znane są takie służby jak CIA czy Mosad, ale o działaniach Wydziału IX Departamentu II MSW wiadomo niewiele. Kiedy powstał?
T.A.: Grupę zajmującą się takimi przeszukaniami posiada każdy solidny kontrwywiad i w Polsce takowa też powstała, niedługo po wojnie. Tyle że, przynajmniej w latach 70. oraz 80., Polaków na tle innych służb bez wątpienia wyróżniało to, jak daleko potrafili zajść. Funkcjonariuszy Wydziału IX nie były w stanie zatrzymać nawet najlepsze drzwi skarbcowe. Takie, które dla wielu kontrwywiadów świata najpewniej stanowiłyby barierę nie do pokonania.
M.M.-M.: Czym konkretnie zajmowali się funkcjonariusze pracujący w Wydziale IX?
T.A.: Najważniejszym zadaniem funkcjonariuszy Wydziału IX było przeprowadzanie tajnych przeszukań w ambasadach, konsulatach i innych ciekawych z punktu widzenia kontrwywiadu budynkach. Celem takich działań było wykonanie fotografii znajdujących się tam dokumentów oraz rozpoznanie metod łączności. Pamiętać należy, że w takich miejscach pracowali nie tylko dyplomaci, ale też oficerowie obcych służb specjalnych.
M.M.-M.: Pod szczególnym nadzorem służb znajdowali się m.in. zagraniczni dyplomaci i biznesmeni. Przeszukanie ich hotelowych pokoi wymagało nie lada kreatywności, sprytu i szybkości, bo na funkcjonariuszy czyhały liczne pułapki. Jak wyglądały takie przeszukania?
T.A.: Figurant, czyli osoba, którą interesowały się służby, po opuszczeniu pokoju hotelowego obserwowany był przez wywiadowców. Mieli oni za zadanie dać kolegom znać, gdyby nagle zaczął kierować się do pokoju. Dzięki temu grupa mogła wejść do środka i kopiować co trzeba, nie obawiając się, że w drzwiach nagle pojawi się właściciel walizek. Oczywiście priorytetem było przeprowadzenie przeszukania w taki sposób, aby figurant się nie zorientował, dlatego często funkcjonariusze robili polaroidem zdjęcia wnętrza, jeszcze zanim cokolwiek dotknęli. Później to ułatwiało im ułożenie wszystkiego dokładnie w takiej pozycji, w jakiej było w momencie wejścia grupy. Natomiast dokumenty były kopiowane przez funkcjonariuszy na specjalnej maszynie, której najważniejszymi elementami był blacik, na którym kładli interesującą ich kartkę oraz zawieszone wyżej silne lampy i aparat fotograficzny.
M.M.-M.: Czy może pan zdradzić jaka była ich najbardziej spektakularna akcja?
T.A.: Najważniejszymi obiektami dla Wydziału IX były amerykańskie konsulaty – w Krakowie oraz w Poznaniu. Funkcjonariusze regularnie, czasem nawet dwa razy w tygodniu, pojawiali się w doskonale zabezpieczonych skarbcach tych placówek i kopiowali znajdujące się tam dokumenty. Wśród nich – materiały CIA. W Krakowie Amerykanie zamontowali nad drzwiami skarbca doskonale zabezpieczony przed podrobieniem licznik otwarć drzwi. A jednak, jeden z pracowników Wydziału IX wykonał jego idealną kopię, a potem drugą, na wszelki wypadek. Podczas wejścia funkcjonariusze po prostu podmieniali licznik.
M.M.-M.: Z pana książki dowiedzieć się można też, że do pracy w Wydziale IX wybierano tych, którzy już mieli dzieci. Dlaczego? Jakie jeszcze kryteria musieli spełniać i jak byli werbowani?
T.A.: Prawie wszyscy członkowie grupy penetracyjnej do Wydziału IX przychodzili z pionu techniki operacyjnej, gdzie zdobyli już pewne doświadczenie w tajnych wejściach. Tyle że tam zajmowali się głównie mieszkaniami, a tu w grę wchodziły doskonale chronione placówki dyplomatyczne. Kandydatów często wyłapywano spośród tych, którzy kończyli akurat szkołę oficerską. Musieli to być ludzie odporni na stres i mający gigantyczną wiedzę z zakresu mechaniki, fizyki, chemii. A naczelnik preferował tych, którzy mieli już dzieci, ponieważ bycie członkiem grupy penetracyjnej oznaczało bliski kontakt z wysokoenergetycznym promieniowaniem gamma.
M.M.-M.: Jak zaznacza pan w książce, funkcjnonariusze do otwierania niektórych zamków używali właśnie promieniowania. Dlaczego?
T.A.: Najważniejsze pomieszczenia oraz sejfy wewnątrz placówek najczęściej zabezpieczone były mechanicznymi zamkami szyfrowymi. Obce służby wierzyły, że nie da się ich pokonać ot tak, w nocy, w ciągu paru godzin, bez pozostawiania śladów. Tymczasem, właśnie dzięki promieniowaniu gamma, funkcjonariusze Wydziału IX uzyskiwali obraz wnętrza zamka lub mierzyli ułożenie pewnych elementów wewnątrz mechanizmu. A to pozwalało na ustalenie szyfru. Ale było to też okropnie szkodliwe dla zdrowia.
M.M.-M.: Czy w związku z tym wielu „Niewidzialnych” cierpiało na nowotwory?
T.A.: Z tego powodu zmarło wielu oficerów Wydziału IX, a dziś z chorobą nowotworową zmagają się kolejni, w tym dwóch moich rozmówców. Losy niektórych funkcjonariuszy, zwłaszcza tych najstarszych, nie są znane, ale niewykluczone, że na nowotwory chorowali wszyscy członkowie grupy penetracyjnej, którzy już zmarli.
M.M.-M.: Okazuje się, że już samo kupno izotopów kobaltu-60 i irydu-192 nie należało do najprostszych zadań. Jak je zdobywano?
T.A.: Przez jakiś czas Wydział IX otrzymywał je od KGB, ale finalnie zrezygnowano z pomocy Rosjan i rozpoczęto współpracę z Instytutem Badań Jądrowych w Świerku. Pracownicy instytutu nie mieli jednak pojęcia, że kupującym jest kontrwywiad. Wydział IX był komórką ściśle tajną.
M.M.-M.: I pewnie jeszcze przez kilka najbliższych lat kolejne tajemnice z nim związane będą powoli ujawniane. Dziękuję serdecznie za rozmowę!