Kapitan się załamał! Co wydarzyło się na pokładzie U-505?
Ten tekst jest fragmentem książki Łukasza Grześkowiaka „U-505. Prawda o wojnie na morzu”.
W czasie długich patroli jesteś zdany na swoich ludzi, a twoi ludzie są zdani na ciebie. Nikt inny nie może się tam wcisnąć. Jeżeli jest jakiś nieudacznik, to nie ma możliwości jego wyeliminowania. Okręt niesie czterdziestu ludzi, a dyscyplinowana wspólnota czterdziestu ludzi niesie okręt. Przestrzeń cielesna, umysłowa i duchowa jest wykorzystana do ostatniego centymetra. Na pokładzie muszą być ludzie, którzy to zniosą.
Werner Hartmann
18 września U-505 podjął kolejną już próbę wyjścia w morze. Przestój w stoczni wykorzystano na zamontowanie nowego urządzenia zwanego Wanze. FuMB-9 Wanze był urządzeniem do wykrywania radaru działającym na długości fal pomiędzy 120 a 180 cm. Stanowił ulepszoną wersję metoxa, nadal wymagał jednak obsługi operatora. Wanze wszedł do służby w sierpniu 1943 roku, czyli w momencie wycofania metoxa. Mimo początkowych sukcesów, przestał spełniać swoją funkcję. W związku z kilkoma niespodziewanymi atakami lotniczymi, już 5 listopada 1943 roku Wanze został wycofany jako mało efektywny.
O godz. 19.15 U-Boot opuścił bunkier i skierował dziób ku morzu. Tym razem wychodził w towarzystwie U-103 (typ IXB, dowódca kmdr ppor. Viktor Schütze), U-155 (typ IXC, dowódca kmdr ppor. Adolf Cornelius Piening) oraz U-228 (typ VIIC, dowódca kapitan marynarki Erwin Christophersen). W punkcie nazwanym Fort Luis padła komenda uruchomienia silników Diesla. Okrętem szarpnęło, a jumbos rozpoczęły swój monotonny stukot.
Tuż przed nastaniem zmierzchu okręt osiągnął punkt Liebe. Na pokładzie dawało się wyczuć podenerwowanie na skutek wykonania prób zanurzeniowych. Okręt schodził w głębinę bardzo powoli. Początkowo wszystko wydawało się działać sprawnie, aż nagle ktoś z załogi zaraportował, że zawór w prawoburtowym dieslu przepuszcza wodę. W ciągu 30 minut okręt nabrał co najmniej tonę wody. Zajmujący się dieslem Otto Fricke zasugerował, by nie wracać do bazy, tylko wynurzyć okręt i pozwolić dieslom robić swoje – pracujący silnik miał rozgrzać zawór i co za tym idzie ścieśnić go wystarczająco, by stał się szczelny. Na pokład przybył także oficer mechanik z flotylli, by bliżej przyjrzeć się wykrytej awarii. Zgodził się z sugestią Fricka, tak więc okręt płynął na powierzchni i mimo że nabierał ok. 3 t wody w ciągu dnia, faktycznie udało się zacieśnić cieknący zawór, a pracujące pompy radziły sobie z przeciekiem. Po zaokrętowaniu mechanika z flotylli na jednym z eskortowców, U-505 ruszył dalej. Podczas dnia płynął w zanurzeniu i tylko po zmroku wynurzano okręt w celu naładowania baterii, przewietrzenia wnętrza oraz szybszego marszu na powierzchni.
22 września tuż przed świtem okręt płynął na najwyższych obrotach na powierzchni. W końcu z centrali napłynął rozkaz zanurzenia. Doszło do bardzo niebezpiecznej sytuacji za sprawą oficera „Szopa Pracza”. Otworzył on przednie zbiorniki balastowe, jednak tylne zostały otwarte zbyt późno i dziób okrętu zanurzał się pod bardzo ostrym kątem dochodzącym do 42 ̊. Tylko szybka reakcja załogi krzyczącej, by oficer opróżnił przednie zbiorniki balastowe, uchroniła okręt przed tragedią. Rozpoczynający na głębokości 35 m manewr zanurzenia U-505 zszedł na 100 m niemal jak kamień. Dopiero poniżej udało się właściwie wytrymować jednostkę po wcześniejszym wysłaniu części załogi na dziób, aby dodatkowo obciążyć tę część okrętu.Od 23 września zarówno w dzień, jak i w nocy było słychać odległe detonacje bomb głębinowych. Dodatkowo pogoda uległa pogorszeniu i wiatr mocno przybrał na sile, a wysokość fal dochodziła do 10 m. Okręt permanentnie nabierał wody przez otwarty właz kiosku, toteż pompa działała non stop, by U-Boot nie okazał się zbyt ciężki.
Dowódca zmienił kurs, by oddalić się od odgłosów podwodnych eksplozji. Podczas dnia okręt w dalszym ciągu płynął w zanurzeniu. Nagle jeden z silników elektrycznych uległ całkowitej awarii. Mało tego, przestała działać też główna pompa. W takiej sytuacji Zschech powinien zaraportować do dowództwa, jednak zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie rozkażą mu ponownie wrócić, a tego obawiał się najbardziej. Zdawał sobie sprawę, że załoga jest zdeterminowana, by kontynuować patrol. W związku z tym informację o awarii zachowano w tajemnicy przed dowództwem. Główny mechanik zajął się silnikiem elektrycznym i po upływie godziny udało mu się uruchomić go ponownie. Większy problem stanowiła jednak pompa.
Z powodu licznych patroli lotniczych i ogólnego niebezpieczeństwa przejścia przez Zatokę Biskajską U-505 płynął przez ten rejon wolniej niż wcześniej, w większości w zanurzeniu. Miało to przełożenie na zachowanie załogi, która, pozbawiona obowiązków, wyraźnie się nudziła. Jedyną dostępną rozrywką była gra w karty lub czytanie książek. Niemal nie wydawano rozkazów, marynarze nie widywali swego dowódcy prawie wcale. Zazwyczaj przebywał on w swojej kabinie i odcinał się nawet od swoich oficerów. Jeszcze przed przenosinami na U-858 Thilo Bode powiedział o Zschechu: „Był niezdecydowany. Stracił pewność siebie – to zrozumiałe. Nie był już takim samym człowiekiem, który obejmował U-505. To musiało go głęboko ranić, bo wiedział jak wiele się po nim spodziewano”. Göbeler tak scharakteryzował swego dowódcę: „Dowódca utracił pewność siebie i niezaprzeczalnie wykazywał symptomy głębokiej depresji. Większość jego kolegów ze szkoły zginęła, wliczając w to niemal wszystkich, którzy jak i my mieli w godle okrętu »koła olimpijskie«. Zschech zdawał się przeczuwać, że i na niego prędzej czy później przyjdzie kolej. Do tego dochodziły plotki w Lorient podważające jego odwagę, jak i kompetencje dowódcze. Oczywiście, gdy dochodziły do nas takie plotki, to z miejsca uciszaliśmy tych, którzy je rozpowszechniali. My mieliśmy prawo narzekać na naszego dowódcę, ale nie ci, którzy nie przynależeli do naszej załogi. Nasze uczucia do niego także powoli ulegały zmianie z wcześniejszej nienawiści do względnego współczucia. Kto wie, czy nie okazało się to nawet gorsze dla niego. On miał w stosunku do siebie bardzo wysokie wymagania i miał intencję, by nasz okręt okryty został chwałą, ale nic nie szło po jego myśli”.
28 września zezłoszczony Zschech miał już dość. Nie
było najmniejszej szansy na naprawę pompy. Gdy okręt przebywał głębiej niż na
30 m, sytuacja robiła się niebezpieczna. Dowódca nadał komunikat do 2.
Flotylli, informując, że zmuszony jest do powrotu. Załoga oczekiwała od niego
jakiejś mowy motywacyjnej, jednak Zschech wyglądał, jakby sam jej potrzebował.
Praktycznie usunął się do swej kabiny, pozostawiając wszelkie obowiązki
pierwszemu – Paulowi Mayerowi. Ten wydał rozkaz rozpoczęcia szybkiego marszu na
powierzchni. Ze względu na warunki atmosferyczne Mayer zaryzykował, uważając,
że nie powinni zostać zlokalizowani przez nieprzyjaciela. Mimo silnego sztormu
okręt pruł przed siebie. Pewność siebie Mayera zmotywowała załogę. Już 30
września okręt zacumował w bezpiecznym bunkrze w Lorient. Gdy okręt wpływał do
portu, ktoś białą farbą na murze napisał: „Lorient – miejsce łowów U-505”.
Nawet w bazie Zschech nie poświęcił ani chwili swojej
załodze. Z wyrazem głębokiego przygnębienia udał się do dowódcy 2. Flotylli.
Został nim posiadacz Krzyża Rycerskiego kmdr por. Ernst Kals. Należał do
rocznika 1924. Dowodził U-130 (typ IXC) podczas pięciu patroli bojowych.
[…]
Początek rejsu zapowiadał się obiecująco. Próby zanurzeniowe nie wykazały żadnych usterek. Sam Zschech wydawał się być o wiele spokojniejszy niż poprzednio, choć, jak twierdziła załoga, jego oczy wydawały się puste, jakby dusza opuściła jego ciało. Kilka razy uśmiechnął się nawet do marynarzy, co wywoływało mieszane uczucia.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Łukasza Grześkowiaka „U-505. Prawda o wojnie na morzu” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Łukasza Grześkowiaka „U-505. Prawda o wojnie na morzu”.
U-505 płynął w większości w zanurzeniu i przeszedł „aleję U-Bootów” z bardzo małą prędkością. Dziennie pokonywał dystans jedynie 35 mil, a co najgorsze, aż 22 godziny na dobę płynął w zanurzeniu. Załodze brakowało poczucia bycia na morzu, przecinania fal i odgłosu pracujących diesli. Okręt wynurzał się tylko w celu naładowania baterii. Zschech nakazywał wtedy pełne obsadzenie działek, co według marynarzy było przesadną reakcją. Oddajmy głos Göbelerowi:
Pogoda była parszywa i było zimno. Kto mógł, leżał na koi, a lodowate krople wody powstałe na skutek kondensacji kapały mu na ubranie. Długi czas przebywania w zanurzeniu był przyczyną ogromnego smrodu. Otoczenie wypełniał odór gnijących ziemniaków, wiadra z gównem postawionego w maszynowni, jak i naszego własnego smrodu z wielu niemytych ciał. Chłód i smród przywodziły nam na myśl trumnę, którą przyszło nam dzielić.
U-505 bezpiecznie przeszedł przez Zatokę Biskajską. Mimo wzburzonego morza i okropnych warunków dla lotnictwa, nawet we względnie bezpiecznym rejonie Zschech w dalszym ciągu utrzymywał powolny marsz w zanurzeniu. Aby w pełni zrozumieć klimat tamtych dni, należy ponownie oddać głos Göbelerowi:
Dzień mijał spokojnie [23 października – przyp. Ł.G.], niczym rejs wycieczkowy. Zanurzyliśmy się jak tylko baterie w pełni się naładowały i nie było szansy na ponowne wynurzenie, przynajmniej do nastania zmierzchu. Około północy była moja wachta. To właśnie wtedy zaczęliśmy słyszeć stłumione, bardzo odległe eksplozje. Z każdą kolejną godziną ich dźwięk przybierał na sile. Niewątpliwie były to odgłosy bomb głębinowych. Były to długie serie z zaledwie kilkuminutowymi przerwami. Odgłos eksplozji mocno odbił się na postawie Zschecha. Około południa 24 października ponownie zaczęliśmy słyszeć eksplozje. Już nieraz słyszeliśmy detonacje bomb głębinowych, ale nigdy wcześniej tak długo. Wiedzieliśmy, że gdzieś niedaleko jakiś U-Boot przechodzi właśnie piekło. Odgłosy te permanentnie przybierały na sile. Cichły jedynie na bardzo krótko i znów pojawiały się niemal nieprzerwanie. Brzmiało to niczym bardzo powolne uderzanie w werbel w rytmie marszowym na którymś z pogrzebów. Po sześciu godzinach nieustających eksplozji, Zschech udał się do swej kabiny i zaciągnął za sobą kotarę. Od czasu do czasu wołał radiowca, by zdał mu raport, lecz nic sam z siebie nie rozkazywał. Nasz okręt znajdował się właśnie w kwadracie CF 5424 [miało to miejsce o godz. 16 – przyp. Ł.G.]. Po zachodzie słońca detonacje stały się zdecydowanie głośniejsze. Każdy z nas zdawał się pytać, co też do cholery dzieje się z dowódcą, spokojnie leżącym za zasłoniętą kotarą. Dokładnie o godzinie 19.48 radiowiec popędził do kabiny dowódcy, by zaraportować mu odgłosy śrub. Dopiero wtedy Zschech wygramolił się ze swej kajuty. Gdy przechodził koło mnie, zauważyłem, że jego twarz ma kolor szary jak popiół. Zamiast wydać rozkazy, Zschech zaczął wspinać się na wieżyczkę. Ponownie spojrzeliśmy na siebie zdezorientowani. Na niemieckich okrętach podwodnych jedynym powodem, dla którego dowódca szedł tam był czas, gdy chciał skorzystać z peryskopu. A my teraz znajdowaliśmy się o wiele za głęboko, bo aż na 100 metrach! Po dwóch minutach radiowiec krzyczał do dowódcy przez właz kiosku to, co wszyscy i tak już wyraźnie słyszeliśmy – azdyk. Czas pomiędzy kolejnym „pingiem” azdykowym był coraz krótszy i krótszy. Musieli nas zlokalizować i płynęli po nas. Niebawem wrogi okręt był już dokładnie nad nami. W dalszym ciągu bez rozkazów? W dalszym ciągu bez dowódcy? Gdzie, do jasnej cholery, był Zschech? Zanim zdążyliśmy dobrze się nad tym zastanowić nastąpił BOOM! Aż ścięło nas z nóg na skutek potężnej eksplozji. Cała centrala zatrzęsła się, popękało szkło i spadło wszystko, co spaść tylko mogło.
Uchwyciłem się pierwszego lepszego obiektu, wiedząc, że nigdy nie kończy się na jednej bombie i wtedy właśnie zadzwoniło niczym w kościele i zgasły wszystkie światła. W końcu pojawił się Zschech. Zszedł z drabiny, a jego twarz zmieniła się z szarej w białą jak duch. Wszyscy zawiesili wzrok na nim oczekując rozkazów, ale on ponownie nie powiedział nawet słowa. Niczym zombie udał się do nasłuchu. Dwa dodatkowe ładunki eksplodowały wściekle bardzo blisko naszego okrętu. Nagle nastąpił największy ze wszystkich wcześniejszych. Największy, jaki do tej pory słyszałem w swym życiu. Omal nie wywrócił naszego okrętu. W całym tym zamieszaniu usłyszałem coś jakby strzał z wnętrza okrętu, ale nie zajmowałem się tym zbyt długo. Nagle mój wzrok spoczął na dowódcy, który powoli tracił równowagę. Początkowo myślałem, że po prostu uderzył się o jakiś zawór, tak więc ponownie skupiłem się na swoich obowiązkach w centrali.
I znów BOOM – eksplozja jeszcze bliższa niż pozostałe. Zaświszczało nam w uszach i upłynęła dłuższa chwila, zanim słuch powrócił do względnej normalności. Nastąpiła chwila przerwy. Niszczyciele musiały szykować się do kolejnego ataku, jako że wykonywały nawrót.
Na pokładzie włączyły się światła awaryjne. Nasza centrala wyglądała jak po przejściu huraganu. Nagle doszły mnie jakieś dziwne odgłosy przez otwarty właz centrali. Ze swojej pozycji widziałem tylko leżące twarzą w dół ciało. Ciemna plama krwi powiększała się dokoła nóg leżącego.
Chwilę później zobaczyłem oficera radiowego badającego krwawiące ciało leżącego. Z niemałym wysiłkiem zdołał obrócić je na drugą stronę. Minutę później bezwładne nogi zaciągnięte zostały na Olimp, czyli miejsce przy kabinie dowódcy. Powoli dochodziło do nas, że coś jest mocno nie w porządku. Kilku z nas starało się podejść do kabiny, by sprawdzić, co się stało. W kabinie znajdował się Zschech. Strzelił sobie w głowę podczas ataku bombami głębinowymi! Chwila trwała niczym miliony lat świetlnych, odkąd ułożyli ciało dowódcy w jego kabinie. Muszę jednak dodać, że nawet w tak wielkim akcie desperacji Zschech zawiódł, jako że nie udało mu się popełnić samobójstwa. W dalszym ciągu był żywy i, co najgorsze, robił bardzo dużo hałasu, który jednoznacznie wskazywał, że powoli umiera. Do kabiny dotarł lekarz. Zdesperowany, spytał sam siebie: „Co możemy zrobić? Co możemy teraz zrobić?”. Lekarz był wyraźnie spanikowany i niezdolny do niesienia pomocy.
„Zamknij się” – krzyknął ktoś mocno zdenerwowany. „Niszczyciele nasłuchują każdy nasz dźwięk!”. Przez kilka minut Zschech leżał bez ruchu i krzyczał w niebogłosy. W końcu jeden z nas chwycił za poduszkę, którą mocno przyłożył do twarzy dowódcy, by w ten sposób stłumić jego krzyk. Lekarz starał się temu zapobiec, jednak do trzymającego poduszkę dołączył jeszcze jeden, tak że lekarz nie był w stanie pokonać czterech silnych rąk. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, prawdopodobnie z dowódcą na czele, że lepiej będzie dla nas wszystkich, jak Zschech w końcu umrze, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. W końcu w szczytowej desperacji lekarz zaczął się wydzierać, by odłożyć poduszkę. Do akcji wkroczył przejmujący dowodzenie Paul Mayer. Spokojnie, aczkolwiek zdecydowanie wyjaśnił doktorowi: „Nie możemy już i tak nic dla niego zrobić. Te okręty na górze nadal starają się nas dopaść i wysłać do piekła. Dźwięk lepiej roznosi się w wodzie i każdy odgłos, który możemy stłumić, stłumimy, tak więc zalecam, żeby i doktor pozostał cicho!”. Mayer bez chwili namysłu przejął dowodzenie. Zarządził wypuszczenie dwóch boldów, aby zmylić azdyk przeciwnika. W tym samym momencie próbowaliśmy się wymknąć przeciwnikowi, stosując najcichszą prędkość. Sztuczka musiała zadziałać, jako że kolejna porcja bomb głębinowych wybuchła nad wypuszczonym boldem. Nadal blisko, jednak nie na tyle, by uszkodzić nasz okręt”.
Po 2,5 godzinie sprawnych manewrów i kolejnym ataku U-505 wydostał się z niebezpiecznego rejonu. Na podstawie dziennika okrętowego przyjmuje się, że alianci wykonali dwa ataki sześcioma bombami głębinowymi. Ponadto zapisano lakonicznie: Kommandant tot, czyli „dowódca nie żyje”.
Ten tekst jest fragmentem książki Łukasza Grześkowiaka „U-505. Prawda o wojnie na morzu”.
Wolfgang Schiller tak wspomina to zdarzenie: „Służyłem wtedy w rufowym przedziale torpedowym jako mechanik. Nie wiedziałem, że dowódca się zastrzelił. Potem dotarła do nas wieść, że Zschech popełnił samobójstwo. Utrata dowódcy była dla nas czymś strasznym”. W najbardziej obrazowy i iście amerykański sposób opisał tę sytuację Daniel Gallery:
Mayer przybył do centrali i zobaczył ludzi skupionych wokół ciała Zschecha. Jeden z oficerów wyjaśnił naprędce, że dowódca popełnił samobójstwo, po czym Mayer spostrzegł krew na ciele Zschecha i leżący przy nim Luger. Mayer zwrócił się do ludzi w centrali: „Przejmuję dowodzenie. Powrócić na stanowiska bojowe”. Część ludzi nadal była w szoku i stała jak wmurowana, toteż Mayer podniósł pistolet, położył go na stole tak, by był dobrze widoczny, i przemówił ponownie: „Każdy, kto chce zginąć – proszę obsłużyć się samemu! Dla reszty, jak już mówiłem, powrót na stanowiska i głębokość 100 metrów – cała naprzód – wypuścić boldy”. Część załogi zabrała się do wykonywania rozkazów, jednak część nadal stała bez ruchu. Młody Willi Bunger zaczął szlochać. Mayer klepnął go, popchnął w kierunku stanowiska i dodał na odchodne: »Rusz się, synu, jesteś za młody na to, by umierać«. Jeden z oficerów zwrócił się do Mayera per „kapitan” i spytał, co ma robić z ciałem Zschecha. Mayer zarządził, by ułożyć go w jego kajucie, zawinąć i w wolnej chwili przygotować się do pochówku. Gdy radiowiec zaraportował utratę kontaktu z wrogiem, U-Boot wynurzył się i pochował Zschecha w morzu 25 października.
Ciało Zschecha zawinięto i wrzucono do morza 25 października o godz. 4.06. Odbyło się to bez żadnej ceremonii ani mowy pożegnalnej. U-505 w dalszym ciągu płynął całą naprzód, by oddalić się z miejsca zagrożenia. Zmęczeni i przerażeni atakiem, utratą dowódcy i ostatecznie widokiem okrwawionego ciała Zschecha, marynarze po prostu chcieli się pozbyć zwłok. Mayer doskonale to rozumiał, toteż nie przedłużał tego niepotrzebnie.
Jeszcze wieczorem tego samego dnia U-505 musiał wykonać zanurzenie alarmowe. Tuż po godz. 20 wachta U-Boota spostrzegła cienie w namiarze 280 ̊. Początkowo wydawało się, że okręt wymknie się niezauważony, jednak musiał zostać zlokalizowany radarem, ponieważ po dziesięciu minutach niszczyciele ruszyły do ataku. U-505 zszedł na głębokość 150 m. Zarządzono wypuszczenia bolda, jednak okazało się, że zewnętrzne drzwi wyrzutni torpedowej są zablokowane.
Gdy w końcu udało się je odblokować, bold nie chciał opuścić tuby i trzeba go było wpychać ręcznie drewnianym kołkiem. A wszystko to działo się podczas kolejnego ataku bombami głębinowymi. Obsługa sonaru atakującego niszczyciela raz jeszcze dała się nabrać i podążała śladem bolda w momencie, gdy U-505 wycofywał się z zagrożonego obszaru. Gdy 28 października rano U-505 wynurzył się w celu naładowania baterii i przewietrzenia okrętu, napłynął meldunek z dowództwa: „Harpe, Pauckstadt, Zschech i Lange udadzą się do wyznaczonego kwadratu, by spotkać się z Bartke i pobrać zaopatrzenie. Ostatni okręt może przybyć 3 listopada”.
Jak widać, mimo nadania wcześniejszego meldunku, BdU w dalszym ciągu nie było świadome tego, co stało się z dowódcą U-505. Okręty U-129, U-193, U-505 oraz U-711 miały spotkać się z „mleczną krową” U-488 w umówionym kwadracie 2860. Mayer raz jeszcze zaraportował BdU o śmierci dowódcy i poinformował, że w związku z tym decyduje się na rejs powrotny do Lorient.
Wczesnym rankiem ostatniego dnia października naxos ostrzegł U-505 przed niebezpieczeństwem. Między godz. 9.40 a 17.50 zrzucono na niego aż 175 bomb głębinowych. Wszystkie eksplodowały w średniej odległości od zanurzonego okrętu. Oprócz długiego i uciążliwego ataku, na U-Boocie zaczynało brakować tlenu. Każdy zwolniony z obowiązków musiał położyć się na koi, by leżąc, zużywał mniej tlenu, a reszcie rozdano maski z potasem. Załogi okrętów podwodnych ich nienawidziły, bo miały niewygodne blokady nosa. Były jednak niezbędne, gdy zaczynało brakować tlenu i zapobiegały uduszeniu.
U-Boot kontynuował rejs powrotny. Podczas dnia płynął w zanurzeniu i tylko nocą wychodził na powierzchnię, aby naładować baterie. 2 listopada jeszcze raz został zaatakowany 20 bombami głębinowymi, jednak i te eksplodowały w stosunkowo bezpiecznej odległości i nie wyrządziły mu najmniejszych szkód.
[…]
7 listopada załoga obchodziła rocznicę – okrągły rok
od ostatniego zatopienia i zarazem jedynego sukcesu pod dowództwem Zschecha. Na
pokładzie panowała dziwna atmosfera. Mayer zdecydował, że nie zajmie kabiny
dowódcy, toteż przez cały czas pozostawała ona pusta, a kotara zasłonięta.
Wywoływało to wśród załogi dziwne uczucie, jakby dowódca w dalszym ciągu był
wśród nich.
Gdy późnym popołudniem okręt oczekiwał przybycia eskorty przy wejściu do Lorient, nagle napłynął komunikat z BdU nakazujący, aby udał się z największą możliwą prędkością do kwadratu BF 5530 w celu udzielenia wsparcia von Schroeterowi na U-123. Płynąc we wskazane miejsce, wachtowi zaraportowali cztery duże samoloty lecące szybko i nisko od wschodu. Natychmiast nakazano obsadzenie działek przeciwlotniczych. Gdy załoga była gotowa i czekała na wydanie rozkazu do ataku, jeden z samolotów zrzucił flarę będącą sygnałem rozpoznawczym. Okazało się, że są to niemieckie Ju88, które leciały na pomoc U-123. Niedługo potem na horyzoncie pojawiły się dwa niemieckie torpedowce, także wysłane, by odszukać U-Boota.
Po czterech godzinach bezowocnych poszukiwań napłynął
meldunek z jednego z samolotów Luftwaffe. Okręt w końcu został odnaleziony. W
tej sytuacji U-505 zwolniono z poszukiwań i okręt mógł ponownie obrać kurs na
Lorient. Już w bazie jego załoga dowiedziała się, że powracający z patrolu
U-123 7 listopada był już bardzo blisko bazy, gdy nagle został zaatakowany z
powietrza przez Mosquito z 618. Dywizjonu RAF. Samolot pilotował Al Bonnet i
zaatakował okręt z działka 57 mm. Na skutek ostrzału zginął jeden członek
załogi U-Boota, a dwóch zostało rannych. Kilka pocisków trafiło w kiosk okrętu.
Powstałe po ostrzale dziury uniemożliwiały mu zanurzenie.
Po trwającym zaledwie 30 dni patrolu U-505 ponownie zacumował w Lorient. Przebył w sumie 2211 mil morskich z czego przeszło połowę (1254 mil) w zanurzeniu. Choć na jego kiosku brakowało powiewających proporców sygnalizujących zatopienie i odniesione sukcesy, załoga była dumna, że mimo trudności znów udało jej się bezpiecznie powrócić do bazy. Wszystkim oprócz jednego.
Samobójstwo Zschecha do dziś wywołuje wiele pytań wśród historyków. Doszło nawet do tego, że jeden z autorów podważył fakt, jakoby miało ono miejsce podczas ataku bombami głębinowymi. Oddajmy zatem głos Timothy’emu Mulliganowi:
Tak jak z wieloma historiami dotyczącymi U-505, ze śmiercią Zschecha wiąże się wiele niewiadomych. Dziennik okrętowy U-Boota, jak i wszyscy świadkowie będący wtedy na pokładzie, oświadczają, że samobójstwo dowódcy miało miejsce podczas ataku bombami głębinowymi alianckich okrętów. Dzisiejsze badania oparte na wiedzy dotyczącej alianckich akcji wymierzonych przeciwko okrętom podwodnym, tak jeśli chodzi o okręty, jak i lotnictwo, nie potwierdzają takiej aktywności w tamtym czasie i obszarze (około 600 mil na zachód od Lizbony w Portugalii). Brak takich danych w kontrze do zeznań załogi tworzy zagadkę trudną do rozwiązania. Jeśli samobójstwo dowódcy nie było skutkiem załamania nerwowego podczas ataku bombami głębinowymi, to cała zagadka jego śmierci staje się jeszcze bardziej skomplikowana i trudna do osądzenia – oczywiście nie dla samej załogi. Dzisiaj te niezgodności mogą być co najwyżej wspomniane, jako że nie istnieje szansa na ich wczesne rozwiązanie.
Mimo ciekawej tezy Mulligana, reszta autorów zgodnie przyjmuje wersję, że samobójstwo miało miejsce podczas ataku bombami głębinowymi. Trudno jest podważać zapiski w dzienniku pokładowym, jak i, co najważniejsze, samej załogi, która była przecież uczestnikiem tych wydarzeń. W powojennych rozważaniach wielokrotnie padała teza, że Zschech był doskonałym oficerem, jednak nie radził sobie z presją w roli dowódcy. Dlatego został on jedynym dowódcą U-Bootwaffe, który podczas II wojny światowej popełnił samobójstwo. To kolejny szczególny epizod w historii U-505.
Już po wojnie, w 1955 roku, pierwszy dowódca U-505 Axel-Olaf Löwe napisał list do adm. Gallery’ego na temat Zschecha:
Będący w roli oficera, był osobą ponadprzeciętną. Bez dwóch zdań był człowiekiem morza [...] Jednak już rola samego dowódcy wymaga silnej konstrukcji, zarówno psychicznej, jak i psychologicznej, a Zschech osiągnął niestety taki punkt, w którym nie miał już żadnej z nich. Dodając do tego jego pecha, jak i brak sukcesów, które przełożyły się na jego postawę, i brak siły psychicznej... załamał się nerwowo, co doprowadziło do jego samobójstwa. Dużą winą za to obarczam nie samego Zschecha, a tych, którzy dopuścili go do roli dowódcy i nie spostrzegli na czas jego słabej kondycji i predyspozycji. I z tego wyłania nam się obraz człowieka, na którego nałożono więcej, niż był w stanie unieść.