Julio Ferrer – „Diego. Bóg futbolu” – recenzja i ocena
Julio Ferrer – „Diego. Bóg futbolu” – recenzja i ocena
Pisanie o piłkarzach nie jest wcale zadaniem łatwym. Z reguły bowiem nim pisarz zasiądzie do pracy, a danym zawodniku wiadomo już powszechnie naprawdę dużo, a w wielu przypadkach wiadome jest niemal wszystko. Media sportowe, czy nawet plotkarskie, śledzą dokładnie życie graczy, zasypując nas niezliczoną liczbą ciekawostek, ciężko więc czasem wynaleźć coś nowego, zaskakującego i niespodziewanego dla czytelnika.
Tak jest w przypadku „zwykłych” popularnych piłkarzy. Gdy zaś chodzi o absolutną gwiazdę futbolu, taką jak Diego Maradona, to zadanie jest jeszcze trudniejsze. Książek, filmów i artykułów o Argentyńczyku pojawiło się mnóstwo, a w ostatnich miesiącach, od śmierci Maradony, zainteresowanie wybitnym futbolistą jest tym bardziej intensywne.
Książka „DIEGO. Bóg futbolu” (stylizowana jako „D1EG0…” – piłkarz w końcu był jedną z najsłynniejszych „dziesiątek”) to przypadek szczególny na polskim rynku wydawniczym. O ile u nas pozycja ta pojawiła się już po śmierci „Pelusy”, o tyle w Argentynie czytelnicy mogli ją zakupić tuż przed nagłym odejściem piłkarskiej legendy. Ferrer słowa wstępu do swego dzieła spisał we wrześniu 2020 roku, a publikację zaplanowano pod 60. urodziny Diego. Nie można więc powiedzieć, że jest to jakaś klamra spinająca życiorys piłkarza post mortem.
Sam Julio Ferrer nie daje od początku żadnych złudzeń, że jest on działającym na chłodno obserwatorem. O Maradonie pisze z uwielbieniem, jako jego fan, ktoś, kto z zapartym tchem śledzi poczynania boiskowego magika. Ciężko się więc spodziewać, że książka będzie się odnosić do Diego w sposób inny, niż – przynajmniej – życzliwy.
Tak też faktycznie jest – samego Ferrera nie ma w tej książce przesadnie wiele, bo oprócz tekstu pochwalnego na początku, objawia się on jedynie jako autor wstępów do kolejnych rozdziałów, zarysowując pokrótce tło życiorysu Maradony – np. jak trafił do danej drużyny, jakie odniósł z nią sukcesy etc. Potem przekazuje głos, czy może raczej niezapisany papier, innym, stając się w książce bardziej kustoszem pamięci o zawodniku. Nie jest to jednak zarzut ani złośliwość, bo ta rola, podobnie jak w muzeum, jest niezwykle ważna, a tutaj w zasadzie kluczowa.
Autor daje pole do popisu ponad 70 osobom związanym z Diego Maradoną na przestrzeni całej jego kariery – ta duża grupa jest naprawdę różnorodna, choć, choć może się tak nie wydawać na pierwszy rzut oka. Lwią jej część stanowią oczywiście piłkarze, którzy w trakcie swojej przygody z tym sportem zetknęli się z „El Diez”.
Mówimy tu o zawodnikach, z którymi Maradona grał jako junior (w słynnej swego czasu w Argentynie drużynie „Cebollitas”, młodych graczy Argentinos Juniors), ale też o piłkarzach, z którymi pracował na boisku w dorosłej piłce – od Boca Juniors, przez Barcelonę, po Napoli i dalej. To także zawodnicy, z którymi mierzył się w meczach albo których trenował.
Ciężko wymieniać nazwiska wszystkich po kolei, ale kilka jest na tyle głośnych, że warto o nich wspomnieć: Bernd Schuster, Gianfranco Zola, Davor Suker, Martin Palermo, Osvaldo Ardiles, Javier Mascherano, Claudio Caniggia czy Carlos Valderrama. Jest jednak wiele mniej znanych – z europejskiego punktu widzenia postaci, co może stanowić i siłę, i słabość książki.
Widać, że książka jest pisana przez Argentyńczyka, o (bardzo sławnym) Argentyńczyku, przede wszystkim dla Argentyńczyków. Prócz graczy trafi się w niej i dziennikarz, i adwokat Diego, i aktywista, ale zdecydowana większość z piszących postaci to przede wszystkim osoby, które będą rozpoznawalne w Argentynie, lub szerzej – w latynoamerykańskim kawałku świata. Jeśli więc ktoś nie ma rozeznania np. w argentyńskim futbolu, to momentami może się zgubić w nazwiskach, wydarzeniach i nazwach. Z pomocą przychodzą jednak notki biograficzne o autorze każdego wspomnienia, które potrafią zająć czasem połowę strony.
Dlaczego można postrzegać to jako słabość książki? Polak, który nie zarywa nocek na oglądaniu ligi argentyńskiej i czytaniu o historii tych rozgrywek będzie musiał czasem dochodzić do tego, co dany autor miał na myśli. Książka jest jednak skonstruowana w taki sposób, że to nie jest jakiś bardzo uciążliwy problem, można go wręcz zignorować. No albo zostać przy okazji specjalistą od Argentinos Juniors.
„DIEGO. Bóg futbolu” podzielony jest wedle etapów kariery Maradony, choć są od tego pewne wyjątki. Publikacja zaczyna się od wspomnień dziennikarzy, współpracujących głównie z „El Grafico” albo „Clarin” (popularnych argentyńskich tytułów prasowych), potem przechodzimy po kolei do drużyn klubowych, w których grał „Boski Diego”, następnie do kolejnych turniejów, na które jechał z reprezentacją Argentyny, by potem znowu wrócić do piłki klubowej – tym razem rozdział jest podzielony według klubów, które Maradona trenował.
Książka kończy się różnorodnościami – głos zabierają piłkarze, których nie sposób było przypisać do pozostałych rozdziałów, oraz inne „nieskategoryzowane osoby”. Ten podział, choć nie będący chronologicznym, ma w sobie pewien sens. Nawet jednak, gdyby go nie miał, nie miałoby to wielkiego znaczenia, bo przy ponad 70 osobach każdy pod-podrozdział stanowi tak naprawdę oddzielną historię.
Dużym plusem książki jest to, że mamy do czynienia z biografią Maradony, która tak naprawdę nie jest standardowym życiorysem. Klasyczna biografia jest bowiem spisem wydarzeń uszeregowanych od narodzin do śmierci opisywanego, lub po prostu do czasów współczesnych. Tutaj historia Maradony nie jest opowiedziana „wprost” – mamy strzępki wspomnień wielu różnych osób, puzzle, które dopiero po pewnym czasie układamy sobie sami w głowach, w których tworzy się w miarę spójny obraz piłkarza. Takie podejście to niewątpliwa zaleta dzieła Ferrera.
Problem jednak polega na tym, że duża część tych wspomnień jest łudząco do siebie podobna. Po stu stronach książki możemy być pewni, co wydarzy się na kolejnych dwustu i jak będzie opisywany Maradona.
Argentyńczyk to boiskowy geniusz, który żonglował przy użyciu nóg małymi przedmiotami, zwiniętymi getrami, piłką do rugby. Nie był dwulicowy, gdy gasły światła, był takim sam, jak w momencie, gdy znajdował się w centrum uwagi. Miły i serdeczny w szatni, zapraszał raz na jakiś czas do siebie na grilla, gdzie tańczył, do tego bardzo dobrze, bo ma do tego naturalne predyspozycje. Był wierny wartościom lewicowym, był „Diego ludu”, wstawiał się za kolegami w szatni; kiedyś nieśmiały, potem stał się duszą towarzystwa. Potrafił grać z napuchniętą i nie w pełni sprawną lewą kostką. Strzelił dwa najważniejsze gole w historii MŚ – w meczu z Anglią w 1986. Był najwybitniejszym piłkarzem w historii.
Taki obraz, tylko innymi słowami, malują kolejne osoby, których myśli o Diego zostały przelane na papier. To obraz – bądź co bądź – spójny i raczej w większości prawdziwy, ale miarowo się powtarzający, co może zirytować.
Niektórzy z rozmówców Ferrera mieli dar, by wyrażać swoje myśli w sposób ciekawy i miły dla oka odbiorcy, inni pojechali kliszą, co wydaje mi się aż dziwne, bo gdyby to mnie poproszono o skomentowanie prywatnej relacji z kimś takim, jak Maradona, to stanąłbym na głowie, by moje wspomnienie było interesujące. Możliwe, że jest to jednak wymóg organizacyjny – nie każdy lubi i potrafi zwięźle sformułować swoje myśli, a gdyby każdy chciał się rozpisywać o swoich osobistych stosunkach z Maradoną, to książka byłaby wielkości samego piłkarza.
W publikacji doświadczymy oczywiście paru ciekawostek, być może nawet nieznanych dotychczas fanom piłki. Mnie w pamięci zapadł fakt, że Maradona w latach młodzieńczych założył się w trakcie meczu z kolegą z drużyny, że będą celować od czasu do czasu w gniazdo ptaka, które znajdowało się ponad bramką przeciwnika, ku oczywiście niezadowoleniu trenera. Nie wiedziałem też, że stroje „Albicelestes” przed słynnym meczem z Anglikami (spotkanie z „ręką Boga”), były obklejany numerami i doszywane dosłownie w ostatnim momencie, na noc przed spotkaniem.
Jeśli ktoś jednak interesuje się postacią Maradony, to wiele z pojawiających się w jego biografii-niebiografii wątków będzie dobrze znał i okaże się to powtórką z rozrywki. O jakiejkolwiek większej krytyce „Pelusy” też można oczywiście zapomnieć – wątki związane z dopingiem czy narkotykami są raczej obchodzone w eufemistyczny sposób, czasem czuje się, że dany autor wspomnienia uważa Maradonę za ofiarę zwykłej nagonki.
Nie mnie to oczywiście oceniać, ale faktem jest, że znajomi Diego Armando Maradony – nie dziwota – obchodzą się z jego legendą jak z jajkiem. Dość ciekawym wydaje mi się jednak głos Gianfranco Zoli,, który stwierdził, że piłkarski geniusz robił krzywdę, ale przede wszystkim sobie. Może coś w tym jest. „DIEGO. Bóg futbolu” to laurka wydana na cześć wybitnego sportowca w 60. rocznicę jego urodzin. To laudacja w formie pisemnej, mająca stanowić upamiętnienie postaci, która – bez grama przesady – jest szalenie ważna dla Argentyńczyków.
Dlaczego na początku recenzji napisałem, że nie jest to książka dla każdego? Bo jeśli ktoś lubi w biografiach „mięso” i wyciąganie mało popularnych wątków, to będzie pewnie książką nieco zawiedziony. Jeśli jednak dany czytelnik jest zwykłym fanem futbolu, to z pewnością lektura okaże się dla niego sympatyczna, bo formuła książki naprawdę nie jest zła, mimo że trochę „szalona”. No a jeśli ktoś jest fanem Diego Maradony, to nawet, jeśli nie dowie się o swoim idolu wiele więcej, to przeżyje miłe chwile z lekturą, którą „łyka się” naprawdę bardzo łatwo.
Dzieło Ferrera, który wykonał dobrą robotę spajając wspominki tak wielu osób, ma przy tym momentami swoisty latynoamerykański urok. Czuje się, w nim, że są ludzie, którzy realnie ubóstwiają Maradonę i chcą go upamiętnić w sposób mocno emocjonalny, taki właśnie „południowy”. Nawet, jeśli nie dodają od siebie nic nowatorskiego.
To sympatyczna, lekka lektura, którą fani futbolu mogą z czystym sercem umieścić na swojej półce. Warto więc włączyć w tle muzykę flamenco, albo cumbię, do której tak lubił tańczyć Diego i zagłębić się w świat piłkarza, o którym każdy pisze, że był geniuszem. Bo faktycznie nim był.