Julian Apostata i gasnący stary świat
Minęło pięć lat. Ze świata zewnętrznego docierało do nas niewiele wiadomości. Sapor, Wielki Król Persji, zagrażał naszej wschodniej granicy, Germanowie zaś przenikali do Galii. Tyle nam było wiadomo. Polityka stanowiła temat zakazany. Studiowałem Homera i Hezjoda, czytałem Plotyna i Porfiriusza, sypiałem z antiochenką, mocowałem się z Gallusem, aż wreszcie któregoś dnia pokonałem go w zapasach i więcej mnie nie wyzwał. Był tchórzem, póki nie wpadł we wściekłość; wtedy był zdolny do wszystkiego.
Dopóki mogłem czytać, nie czułem się nigdy całkowicie zgnębiony. Jednakże pragnąłem zobaczyć coś więcej na świecie niż Macellum. Jest rzeczą wysoce nienaturalną dla młodzieńca być wychowywanym wyłącznie przez żołnierzy i niewolników, z których żaden nie śmie go polubić. Gallus i ja mieliśmy siebie wzajemnie do towarzystwa, ale nie byliśmy prawdziwymi braćmi w innym sensie niż rodzinny – i to zaledwie braćmi przyrodnimi, bo nie z tej samej matki. Byliśmy jak dwa potencjalnie wrogie zwierzęta zamknięte w tej samej klatce. Mimo to zachwycała mnie jego uroda i imponowała energia. Gallus zawsze robił coś, co pragnąłem naśladować. Czasem mi na to pozwalał, lecz częściej nie, bo uwielbiał mnie dręczyć. Szczególną przyjemność sprawiało mu kłócenie się ze mną przed wyjazdem na polowanie. Wtedy mógł wykrzykiwać: „W porządku! Zostań w domu. To jest dzień dla mężczyzn.” I żołnierze śmiali się ze mnie, ja uciekałem, a rozhukany Gallus ruszał na łowy wpośród szczekania psów i dźwięku rogów w mrocznym, zielonym lesie.
Kiedy natomiast wolno mi było z nim pojechać, byłem bliski ekstazy.
Któregoś wrześniowego popołudnia biskup Jerzy przybył niespodziewanie do Macellum. Nie widzieliśmy go od kilku miesięcy, ponieważ, jak oświadczył diakon, „wygląda na to, tylko ani słowa! – (tak jakbyśmy my, dwaj więźniowie, mieli komu się zwierzyć) – że biskup Jerzy wyniesiony zostanie na stolec aleksandryjski. Biskup Atanazy dzierży Aleksandrię tylko dlatego, że cesarz Zachodu, Konstans, na to nalegał. Teraz jednakże cesarz Konstancjusz przygotowuje ponowne wygnanie Atanazego, a jeśli do tego dojdzie, my pojedziemy do Aleksandrii!” Na tę myśl diakon popadł w uniesienie.
Jednakże biskup Jerzy nie powiedział nam nic o polityce kościelnej, kiedy spotkaliśmy się z nim w głównej komnacie myśliwskiego pałacyku. Miał inne, ważniejsze nowiny. Mizerna twarz pociemniała mu z podniecenia, a strzelanie palcami nieustannie towarzyszyło słowom.
– Za dziesięć dni odwiedzi was boski August. Wraca do domu z Antiochii. Zboczy z drogi umyślnie w tym celu, żeby zobaczyć się z wami dwoma.
Byłem zbyt przestraszony, by mówić. Gallus natomiast zapytał:
– Czego on chce?
Biskup się zniecierpliwił.
– Jest waszym kuzynem. Waszym opiekunem. Waszym cesarzem. Chce się z wami zobaczyć. Cóż więcej? Przekonać się, na jakich ludzi wyrośliście. Sprawdzić wyniki waszego kształcenia. Otóż będzie się szczególnie interesował waszym przygotowaniem religijnym. Dlatego po zostanę tu do jego przybycia. Przerobimy sobie wszystko, czego was usiłowałem nauczyć. To będzie wymagało dużej pracy od ciebie, Gallusie. Proponuję, żebyś się do tego przyłożył, bo cała twoja przyszłość może zależeć od wrażenia, jakie wywrzesz.
Pamiętam, że pomyślałem sobie: „I twoja także, biskupie”, pragnąłem bowiem obdarzyć każdego, kogo tylko mogłem, tym losem, o którym wiedziałem, że będzie surowy.
Uczyliśmy się pilnie. Biskup szkolił nas bezlitośnie całymi godzinami. Na szczęście mam znakomitą pamięć i potrafię nauczyć się – chociaż nie zawsze zrozumieć! – całej stronicy od jednego rzutu oka. Między jedną lekcją a drugą staraliśmy się wywiedzieć, ile tylko się dało, o nastawieniu Konstancjusza. Czy jest dla nas usposobiony przychylnie? Czy mamy pozostać w Macellum? Jednakże biskup nie udzielał nam pokrzepienia.
– Boski August uczyni to, co najlepsze, tak jak robi zawsze. Nie macie czego się lękać, jeżeli jesteście lojalni i posłuszni.
Ale oczywiście mieliśmy się czego lękać. Przez ów okres oczekiwania nie przespałem ani jednej nocy.
W przeddzień zapowiedzianego przyjazdu Konstancjusza przybył do Macellum dwór cesarski. Część dworu znajdowała się przy Konstancjuszu w Antiochii, lecz większość dworzan zjechała prosto ze Świętego Pałacu w Konstantynopolu. Wszyscy główni urzędnicy państwowi mieli zamieszkać w willi, a na okolicznych polach rozbito sto namiotów, aby pomieścić tysiąc kancelistów i pisarzy, którzy prowadzą sprawy rządowe.
O świcie rozpoczęła się parada. Gallus i ja zajęliśmy miejsca na dziedzińcu pałacowym i gapiliśmy się jak dwaj prostacy. Żaden z nas nigdy przedtem nie oglądał cesarskiego orszaku i wśród ogólnego podniecenia i przepychu tego mroźnego jesiennego dnia zapomnieliśmy na chwilę o naszym lęku.
Biskup Jerzy stał na progu pałacyku. Miał na sobie usiany klejnotami ornat, a w ręku trzymał srebrny pastorał. Po jego lewej i prawej załoga wojskowa Macellum stała na baczność, ażeby uczcić wielkich dostojników imperium rzymskiego. Jedni przybywali konno, inni lektykami.
Każdemu towarzyszyła świta żołnierzy, kancelistów, eunuchów, niewolników. Wszyscy mieli na sobie jakiś strój wojskowy, albowiem do czasów Dioklecjana dwór zachowywał wojskowy wygląd, jako symbol stanu oblężenia Rzymu.
Tekst jest fragmentem książki Gore Vidala „Julian”:
Dziedziniec wprędce zapełnił się tłumem kancelistów i niewolników, koni i mułów; tylko miejsce przed wejściem pozostało wolne. Każdy z urzędników, zsiadłszy z konia, podchodził do drzwi, gdzie biskup Jerzy witał go wszystkimi jego tytułami. Biskup był mistrzem protokołu. Wiedział dokładnie, kim kto jest i jak się do niego zwracać należy – dar godny pozazdroszczenia, albowiem dzisiaj istnieją” setki wymyślnych tytułów i godności. Najwyżsi rangą są clarissimi. Należą do nich dwaj konsulowie na dany rok, wszyscy byli konsulowie, prefekci pretorianów, wielu członków senatu. Po nich następują urzędnicy zwani spectabiles, a dalej zwierzchnicy wydziałów rządowych, których nazywają illustres. Niełatwo jest jednak zapamiętać, czym kto jest, bo wysoki urzędnik stanu, taki jak kwestor (doradca prawny cesarza, jest tylko iliustris, podczas gdy namiestnik nieważnej prowincji może być clarissimus. Tak samo sprawa komesów jest myląca. Za dawnych czasów „komes” był po prostu tytułem grzecznościowym nadawanym każdemu urzędnikowi czy wyższemu oficerowi podróżującemu w orszaku cesarza. Jednakże Konstantyn, ze swoim perskim poczuciem hierarchii, uczynił tytuł „komesa” nagrodą za ważkie usługi. Tak więc niektórzy komesowie są clarissimi, a inni tylko spectabiles. Zadziwiająca rzecz, jaką obsesję ludzie skądinąd rozsądni mają na punkcie tych niemądrych tytułów. Przesiadywałem godzinami w towarzystwie dorosłych mężczyzn, którzy nie potrafili dyskutować o niczym innym prócz tego, kto nosi jaki tytuł i dlaczego jest go niegodny. A jednak roztropny cesarz może wywierać znaczny nacisk na ludzi ambitnych przez nadawanie lub wstrzymywanie owych czczych tytułów. Konstancjusz był mistrzem w tych rzeczach. Niestety, ponieważ trudno mi zapamiętać, kto jest czym, więc zwracam się niemal do każdego per „mój drogi”, naśladując w tym Platona. To gorszy dostojników.
Pierwszy przybył komes uświęconych rozdawnictw. Jego zadaniem jest pilnować, ażeby każda prowincja wpłacała podatki punktualnie pierwszego marca. Prócz tego kieruje on rządowym monopolem solnym oraz bankami prowincjonalnymi, jak również należącymi do państwa wytwórniami, kopalniami i oczywiście mennicą. Nigdy nie jest urzędnikiem popularnym, ale umiera w bogactwie. Po nim przybył komes prywatnej szkatuły, który zarządza majątkiem osobistym rodziny cesarskiej. Temu urzędnikowi towarzyszyło dwudziestu niewolników niosących skrzynie z ciemnego drzewa, nabijane metalem; zawierały one znaczne ilości złota i srebra, które cesarz zawsze musi mieć przy sobie w podróży. Ponieważ komes odpowiedzialny jest za każdą monetę, najczęściej bywa osobnikiem nerwowym i zatroskanym, bezustannie przeliczającym skrzynie.
Następny był komes Wschodu, który zarządza Syrią i Mezopotamią. A dalej mistrz urzędów, zaiste bardzo wielka osobistość. Kieruje on państwowym transportem i pocztą, stoi na czele tajnego wywiadu, dowodzi strażą pałacową, załatwia audiencje u cesarza. Biskup Jerzy skłonił mu się szczególnie nisko.
Przez sześć lat Gallus i ja nie widywaliśmy nikogo oprócz biskupa Jerzego i naszych strażników. A oto teraz przewinęła się raptem przed nami cała potęga państwa. W oczach mam się ćmiło od lśniących zbroi i przepysznych płaszczów, od ciżby tysiąca kancelistów i notariuszy, którzy uwijali się na dziedzińcu, żądając swoich bagaży, kłócąc się jeden z drugim, domagając różnych należnych im prerogatyw. Ci hałaśliwi urzędnicy o poplamionych atramentem palcach, o dumnych, inteligentnych twarzach byli właściwymi rządcami Rzymu i zdawali sobie z tego sprawę.
Urzędnik, który przybył na ostatku, był najważniejszym ze wszystkich: wielki szambelan Świętego Pałacu, eunuch Euzebiusz, tak korpulentny, że trzeba było dwóch niewolników, by go wyciągnąć z lektyki z kości słoniowej i złota. Był wysoki, otyły i bardzo biały. Pod pawim błękitem jego jedwabnej tuniki fałdy ciała podrygiwały, gdy się poruszał. Tylko on jeden ze wszystkich urzędników stanu miał na sobie szaty cywilne. W istocie wyglądał jak zalotna modnisia o wargach kunsztownie uróżowanych i włosach ułożonych w długie, namaszczone oliwą pierścienie. Jego przetykany złotem płaszcz polśniewał w słońcu.
Euzebiusz rozejrzał się wokoło przenikliwym wzrokiem i wyczułem, że szuka nas. Na wpół przesłonięci stosem juków, Gallus i ja staraliśmy się być niewidoczni, ale chociaż szambelan nigdy nas przedtem nie widział, odgadł od razu, kim jesteśmy. Skinął na nas łaskawie, abyśmy podeszli. Niczym niewolnicy spodziewający się chłosty, wysunęliśmy się naprzód. Ponieważ nie byliśmy pewni, jak go należy powitać, popróbowałem wojskowego salutu, w czym naśladował mnie Gallus. Euzebiusz odpowiedział na to uśmieszkiem odsłaniającym drobne, poczerniałe zęby, a na jego pełnych policzkach pojawiły się dziecinne dołeczki. Pochylił głowę; tłuszcz na jego szyi pofałdował się, a na czoło opadł mu długi kędzior.
– Nobilissimi – powiedział cichym głosem. Był to wyborny omen. Tytułu nobilissimus używa się tylko w stosunku do członków rodziny cesarskiej. Ani biskup Jerzy, ani nasi strażnicy nie obdarzali nas nim nigdy. Teraz najwyraźniej przywrócono nam naszą rangę.
Euzebiusz przypatrywał nam się długo, po czym wziął nas obu za ręce. Jeszcze pamiętam miękki, wilgotny dotyk jego dłoni.
– Tak wyczekiwałem zobaczenia się z wami! I jacyż jesteście dorośli! Szczególnie szlachetny Gallus.
Delikatnie pomacał pierś Gallusa. Takie zuchwalstwo wprawiłoby kiedy indziej mojego brata we wściekłość, ale owego dnia był nazbyt zalękniony. Poza tym instynktownie wyczuwał, że jego jedyną ochroną jest własna uroda. Pozwolił więc usłużnie eunuchowi, aby go gładził, gdy wchodziliśmy do pałacyku.
Euzebiusz miał najprzymilniejszy głos i sposób bycia ze wszystkich znanych mi ludzi. Winienem tu napomknąć o głosach eunuchów. Aktorzy i różni inni, próbując ich naśladować, mają niezmiennie skłonność do mówienia głosem cienkim i skrzekliwym. Eunuchowie rzadko mówią w ten sposób. Gdyby tak było, któż mógłby wytrzymać w ich towarzystwie? A na dworze musi się być szczególnie przyjemnym w obejściu. W rzeczywistości głos eunucha przypomina głos niezwykle delikatnego dziecka, co budzi instynkty rodzicielskie zarówno w mężczyznach, jak kobietach. Tym sposobem niepostrzeżenie nas rozbrajają, bo mamy skłonność być wobec nich wyrozumiali jak wobec dzieci, zapominając, że ich umysły są równie dojrzałe i przebiegłe, jak ciała ułomne. Euzebiusz zarzucał sieć na Gallusa. Ze mną nie zadawał sobie trudu. Byłem za młody.
Tekst jest fragmentem książki Gore Vidala „Julian”:
Gallus i Euzebiusz wieczerzali sam na sam owego wieczora. Nazajutrz Gallus był już gorącym wielbicielem Euzebiusza.
– To jest przyjaciel – powiedział, kiedy byliśmy we dwóch w łaźni. – Mówił mi, że od lat dostawał o mnie relacje. Wie o wszystkim, co kiedykolwiek robiłem. Wie nawet o niej. – Gallus wymienił imię antiochenki i zachichotał. – Euzebiusz powiada, że czekają mnie wielkie sukcesy na dworze. Nie tylko jestem przystojny, ale mam dobrze rozwinięty umysł, takie dokładnie były jego słowa. Jest pewien, że namówi cesarza, aby mnie uwolnił. Mówi, że to może trochę potrwać, ale że ma pewien mały wpływ na Jego Wiekuistość, tak właśnie to sformułował. Jest bardzo interesujący, chociaż chwilami trudno zrozumieć, o czym mówi. Spodziewa się od człowieka znajomości najrozmaitszych rzeczy, o których nie było sposobu się dowiedzieć tkwiąc w tej przeklętej dziurze. W każdym razie Konstancjusz robi to, co mu każe Euzebiusz. Wszyscy tak mówią. Innymi słowy, jak ktoś ma Euzebiusza po swojej stronie, to jest już połowa wygranej. A ja go mam.
– Co mówił o mnie? – zapytałem. Gallus rzadko odbiegał od głównego przedmiotu swoich zainteresowań: siebie samego.
– O tobie? Dlaczego miałby coś o tobie mówić?
Gallus wepchnął mnie w zimną wodę. Pociągnąłem go za sobą. Był śliski jak ryba, ale udało mi się utrzymać jego głowę pod wodą przez czas dostatecznie długi. W wieku szesnastu lat byłem równie silny jak on mając dwadzieścia jeden. Wynurzył się, posiniały, prychając.
– On z ciebie zrobi mnicha, ot co! Chociaż jeżeli będę miał w tej sprawie coś do powiedzenia, zostaniesz eunuchem.
Popróbował kopnąć mnie między nogi, ale pośliznął się na marmurze i upadł. Zaklął głośno, ja zaś się roześmiałem. Potem zjawili się niewolnicy, którzy pomogli nam się ubrać. Ponieważ Gallus był mężczyzną, więc mistrz urzędów zawyrokował, że chociaż nie jest formalnie oficerem, może na tę okazję przywdziać strój wojsk nadwornych. Natomiast nobilissimus Julian jest niestety tylko studentem i musi ubrać się odpowiednio. Wskutek tego wyglądałem całkiem niepozornie przy moim olśniewającym bracie przyrodnim. Jednakże byłem zupełnie zadowolony, że nie rzucam się w oczy. Niech Gallus sobie błyszczy. Ja wolałem pozostać w cieniu i przeżyć.
Konstancjusz przybył w południe i udał się prosto na swoje komnaty. Tyle było wiadomo. Mógł zobaczyć się z nami za kilka minut, za kilka godzin lub wcale. Tymczasem czekaliśmy nerwowo w wielkiej sali. Belki sklepienia obwieszone były zielenią, a wnętrze, zazwyczaj zatęchłe, pachniało sośniną i eukaliptusem. W głębi sali ustawiono na podwyższeniu złoty tron. Po jego prawej, ale na poziomie podłogi, stało krzesło z kości słoniowej dla pretoriańskiego prefekta Wschodu (który przyjechał z cesarzem). Po obu stronach tronu zajęli miejsca urzędnicy państwowi według swych stopni. U stóp podwyższenia stał w całym swoim splendorze biskup Jerzy, mając po prawej ręce Gallusa, po lewej zaś mnie.
Przypominając bardziej niż kiedykolwiek ogromnego pawia, Euzebiusz czekał u wejścia, otoczony świtą giermków. Nikt nic nie mówił ani się nie poruszał. Staliśmy jak posągi. Choć w sali nie było gorąco, pociłem się ze zdenerwowania. Zerknąłem na Gallusa kątem oka; wargi mu drżały z napięcia.
Po nieskończenie długim oczekiwaniu usłyszeliśmy dźwięk trąb. A potem rozległ się krzyk: „Augustus!”, który zawsze poprzedza nadejście cesarza – najpierw daleki i nikły, potem zaś coraz bliższy i donośniejszy: „Augustus! Augustus!” Nogi zaczęły mi drżeć. Bałem się, że zasłabnę. Nagle podwoje rozwarły się z trzaskiem i na progu stanął Flawiusz Julian Konstancjusz, August Wschodu. Z cichym westchnieniem Euzebiusz objął go za kolana, szepcząc melodyjnie słowa ceremoniału, niedosłyszalne dla nas wszystkich, którzy padliśmy na twarze, kiedy Pan Świata szedł wolno i z niezmierną godnością przez salę ku tronowi. Byłem zbyt zaprzątnięty studiowaniem mozaikowej podłogi, by bodaj zerknąć na mego cesarskiego kuzyna. Dopiero kiedy mistrz urzędów dał znak, aby się wszyscy podnieśli, mogłem nareszcie przypatrzyć się mordercy mojego ojca.
Konstancjusz był człowiekiem pełnym ogromnego dostojeństwa. To było w nim najbardziej uderzające; nawet najzwyczajniejsze jego gesty zdawały się starannie wystudiowane. Podobnie jak cesarz August, nosił wkładki w sandałach, ażeby wydać się wyższym. Był gładko ogolony, o dużych, melancholijnych oczach. Miał duży nos i wąskie, nieco kapryśne wargi swojego ojca, Konstantyna. Górna połowa jego ciała była wspaniale umięśniona, natomiast nogi karłowate. Ubrany był w purpurę, ciężką szatę zwisającą od ramion po pięty, a na głowie miał srebrną przepaskę wyszywaną perłami.
Konstancjusz siedział nieruchomo na tronie, kiedy mistrz urzędów przyprowadził przed jego oblicze biskupa Jerzego, który powitał go w Macellum. Ani razu nie spojrzał cesarz na Gallusa czy na mnie. Wygłaszał od czasu do czasu ceremonialne odpowiedzi głosem tak cichym, że nikt z nas nie mógł rozeznać słów.
A potem nadeszła wielka chwila. Biskup Jerzy poprowadził Gallusa i mnie do mistrza urzędów, który z kolei powiódł nas do podwyższenia i oficjalnie przedstawił cesarzowi. Byłem przerażony. Nie wiedząc, jak się tam znalazłem, spostrzegłem nagle, że obejmuję kolana Konstancjusza, tak jak wymagała tego dworska etykieta.
Z oddalenia usłyszałem głos cesarza, miarowy, lecz nieco wyższy, niż się spodziewałem.
– Miło nam widzieć naszego najszlachetniejszego kuzyna Juliana.
Duża stwardniała dłoń opuściła się, chwyciła mnie mocno za lewy łokieć i pomogła się podnieść.
Przez chwilę byłem tak blisko Konstancjusza, że widziałem wszystkie pory na jego twarzy ogorzałej od słońca niczym twarz Persa. Zauważyłem jedwabistość prostych, kasztanowych włosów, które ledwie zaczynały siwieć. Miał trzydzieści dwa lata, ale mnie wydał się sędziwy. Pamiętam też, że pomyślałem: jak to jest być cesarzem Rzymu, wiedzieć, że nasza twarz na monetach i posągach, rzeźbiona i malowana, znana jest całemu światu? A oto – tak blisko mnie, że wyczuwałem ciepło jego ciała – był oryginał tej słynnej na cały świat twarzy, nie z brązu czy marmuru, ale z ciała i kości, tak samo jak ja, i jak każdy inny człowiek. I zastanowiłem się: jak to jest być ośrodkiem świata?
Po raz pierwszy doświadczyłem uczucia ambicji. Przyszło to jak objawienie. Tylko obcując z Jedynym Bogiem zaznałem czegoś równego temu. Jakiż jestem szczery! Nigdy nie przyznałem się nikomu, że podczas mego pierwszego spotkania z Konstancjuszem mogłem myśleć jedynie o tym, jak bardzo ja sam radowałbym się władztwem nad tą ziemią! Ale ów moment szaleństwa był krótki. Wybąkałem deklarację lojalności i zająłem miejsce obok Gallusa na podwyższeniu. Poza tym nie pamiętam nic, co się działo owego dnia.
Konstancjusz pozostał w Macellum przez tydzień. Zajmował się sprawami państwowymi. Polował. Biskup Jerzy miał z nim długą rozmowę w dniu przybycia, lecz później, ku jego strapieniu, Konstancjusz go ignorował. Chociaż obaj z Gallusem wieczerzaliśmy co dzień u cesarskiego stołu, nie odzywał się do nas nigdy.
Zaczynałem obawiać się najgorszego. Ale Gallus, który codziennie widywał Euzebiusza, mówił, że eunuch jest dobrej myśli.
– Jest przekonany, że będzie nam wolno przybyć w tym roku na dwór. Przynajmniej mnie. Powiedział też, że na świętym konsystorzu była mowa o uczynieniu mnie Cezarem Wschodu. – Gallus gorzał podnieceniem. – Wtedy mógłbym mieszkać w Antiochii. Miałbym swój własny dwór. Ostatecznie do tego się urodziłem.
Gallus wywierał na wszystkich dobre wrażenie – po trosze ku memu zdziwieniu, bo zawsze był raczej ponury przy biskupie Jerzym, a wręcz okrutny dla mnie i swoich nauczycieli. Jednakże, kiedy się znalazł wśród wielkich dygnitarzy państwowych, stawał się innym człowiekiem. Śmiał się, pochlebiał, czarował. Był urodzonym dworakiem i zachwycił jednego po drugim członków świętego konsystorza, jak nazywają radę cesarza. Tylko u Konstancjusza nie zdołał nic osiągnąć. Nasz kuzyn czekał na odpowiedni moment.
Podczas pobytu dworu w Macellum młodsi oficerowie i niżsi urzędnicy wieczerzali w głównej sali pałacu, a cesarz i dostojnicy w sali jadalnej, która była nieco mniejsza. Na godzinę przed posiłkiem wszyscy zbierali się zazwyczaj w głównej sali na plotki. Było to nasze pierwsze zetknięcie się z dworem. Mnie wydał się przytłaczający, natomiast Gallus czuł się tam jak ryba w wodzie.
Tekst jest fragmentem książki Gore Vidala „Julian”:
Któregoś wieczoru Gallus pozwolił mi chodzić za nim, kiedy krążył pośród tej świetnej kompanii. Gallus był wyśmienitym politykiem. Nawiązywał przyjaźń nie tylko z potentatami, ale tak samo z pisarzami i kancelistami, którzy wykonują właściwą pracę rządzenia. Był przebiegły. Ja oczywiście nie mogłem wykrztusić ni słowa.
W wielkiej sali Gallus szybko jął grawitować ku grupie oficerów, z którymi tegoż dnia polował. Pamiętam, że patrzałem z podziwem na owych młodych mężczyzn, ponieważ naprawdę zabijali ludzi w takich odległych miejscach jak Germania i Mezopotamia. Byli niezwykle opanowani i raczej cisi, w przeciwieństwie do kancelistów i urzędników, niezmiernie gadatliwych, pragnących zaimponować swą znajomością spraw tajnych.
Gallus zdawał się szczególnie lubić pewnego trybuna, trzydziestokilkoletniego oficera imieniem Wiktor (który obecnie jest jednym z moich dowódców). Wiktor był – i jest – okazałym mężczyzną, który biegle mówi po grecku, chociaż pochodzi znad Morza Czarnego; ma nieco pałąkowate nogi i jasne oczy, tak jak wielu Sarmatów.
– Czy to najszlachetniejszy Julian? – zapytał obracając się ku mnie.
Gallus niedbale przedstawił mnie obecnym. Zarumieniłem się i nic nie powiedziałem.
– Czy będziesz służył z nami w nadwornych oddziałach?
– zapytał Wiktor.
– Nie. On ma być kapłanem – odpowiedział za mnie Gallus. Zanim zdążyłem temu zaprzeczyć, Wiktor odrzekł zupełnie
poważnie:
– Nie wyobrażam sobie życia godniejszego niż w służbie bożej.
Uderzyła mnie prostota, z jaką to powiedział. Nie było w tym żadnej ironii. Gallus był trochę zaskoczony.
– Nie dla mnie – rzekł wreszcie.
– I niestety nie dla mnie – uśmiechnął się życzliwie Wiktor.
– Musisz modlić się za nas – powiedział mi.
Gallus zmienił temat. Kiedy rozmawiał iż Wiktorem o polowaniu, przysłuchiwałem się temu w milczeniu, zaczynając się czuć niby któryś z tych galilejskich mnichów lub „samotników”, jak ich zowią, co jest nazwą raczej niewłaściwą, ponieważ żaden mnich nie jest nigdy samotny. Są oni najbardziej towarzyskimi ludźmi na świecie, którzy ustawicznie jedzą, żłopią i plotkują ze sobą. Większość ucieka od świata po to, by wciąż ucztować.
– Naprawdę masz być kapłanem? – usłyszałem czyjś przyciszony głos. Obróciłem się i zobaczyłem stojącego za mną młodego mężczyznę. Był tam najwyraźniej już od jakiegoś czasu... Potrząsnąłem głową.
– Nie – odpowiedziałem.
– To dobrze. – Uśmiechnął się. Miał bystre szare oczy pod zrośniętymi brwiami, które nadawały mu wyraz człowieka ustawicznie skupiającego myśli na jakimś dalekim celu. Był w cywilnym odzieniu, co wydawało się osobliwe, gdyż w jego wieku każdy, kto jest z dobrego rodu, nosi na dworze strój wojskowy.
– Kim jesteś? – zapytałem.
– Jestem Orybazjusz z Pergamonu, lekarz boskiego Augusta, który mnie wcale nie potrzebuje. Twój kuzyn jest najzdrowszym człowiekiem, jakiego spotkałem.
– Rad jestem to słyszeć! – Aż dyszałem szczerością. Od tego rodzaju odpowiedzi zależało, czy się zachowa głowę.
– To kwestia pożywienia – powiedział rzeczowo Orybazjusz.
– On jest doskonałym przykładem umiarkowania. Prawie wcale nie pije wina. Nigdy się nie przejada. Będzie żył wiecznie.
– Modlę się o to – odrzekłem ze ściśniętym sercem. Jakież byłoby moje życie w cieniu nigdy nie umierającego, zawsze podejrzliwego Konstancjusza?
– Ale dlaczego twój brat mówi, że masz zostać kapłanem?
– Bo czytam książki. On uważa to za dziwactwo.
– I łączy dziwactwo z kapłaństwem? Starałem się nie uśmiechnąć.
– Coś w tym rodzaju. Ale ja chciałbym być filozofem albo retorem. Podobno nie mam zdolności do żołnierki. Przynajmniej tak twierdzi Gallus. Ale zresztą wszystko zależy od woli boskiego Augusta.
– Tak – odparł Orybazjusz. Popatrzał na mnie ciekawie. Poznałem to spojrzenie. Widywałem je całe życie. Znaczyło ono: czy tego chłopaka zabiją? A jeśli tak, jakież to wszystko jest interesujące! Od urodzenia byłem traktowany jak postać z tragedii.
– Podoba ci się Macellum?
– A tobie by się podobało na moim miejscu? – Nie zamierzałem tego powiedzieć, ale jego spojrzenie mnie rozdrażniło i nagle się zbuntowałem na myśl, że jestem traktowany jak przedmiot, ofiara, niema ofiara z krwawej legendy.
– Nie – odrzekł spokojnie Orybazjusz. – Nie podobałoby mi się.
– Ano, więc wiesz, jak to jest.
Jednakże przestraszony, że powiedziałem za dużo, począłem paplać o dobroci mego kuzyna, łaskawości biskupa Jerzego, o pięknie Kapadocji. Mogłem przypuszczać, że Orybazjusz należy do tajnego wywiadu. Na szczęście podszedł jeden z dworzan, aby oznajmić o nadejściu cesarza, więc spiesznie opuściłem główną salę i zająłem swoje miejsce u stołu.
Opisałem to spotkanie z Orybazjuszem, gdyż miał on później zostać moim najbliższym przyjacielem. Jednakże w Macellum nie zobaczyłem się z nim więcej, a jeśli tak, to go nie pamiętam. Później powiedział mi:
– Nigdy nie widziałem nikogo tak wystraszonego jak ty. Kiedy mu oświadczyłem, że zapamiętałem siebie z tych czasów jako pełnego spokoju i opanowania, Orybazjusz roześmiał się.
– Ja byłem pewny, że jesteś na progu obłędu. Nawet określiłem cię sobie – nieprawidłowo – jako epileptyka.
– A co myślałeś o Gallusie?
– To on wydawał się spokojny. Zrobił na mnie duże wrażenie.
– A właśnie Gallus dostał obłędu.
– Nie twierdzę, że jestem nieomylny.
Ludzie nigdy nie wywierają takiego wrażenia, jak sądzą. Jednakże Orybazjusz pod jednym względem miał zupełną słuszność: rzeczywiście byłem wylękniony.