Jesień 1939: Wielka Brytania walczy o życie
Jesień 1939 – zobacz też: 1 września 1939 roku i kampania wrześniowa - jak Niemcy zaatakowały Polskę?
Pod koniec 1939 roku mieszkańcy Wielkiej Brytanii stanęli w obliczu perspektywy poważnych niedoborów żywności. Nie tylko pomyślność narodu, lecz wręcz jego byt od dawna były zależne od swobodnego przepływu handlu. Bezkresne oceany łączące Wielką Brytanię z jej partnerami handlowymi i koloniami nieustannie przemierzało około trzech tysięcy frachtowców. Bez miedzi, cynku, manganu, cyny, boksytu, wolframu, ołowiu, kauczuku, rudy żelaza, aluminium, niklu, drewna, bawełny i juty, nie mówiąc już o szerokim wachlarzu innych cennych minerałów i metali oraz oleju opałowym — pochodzących w 95 procentach z importu — brytyjski przemysł byłby skazany na przestój. Bez importowanej żywności, pokrywającej 70 procent krajowego zapotrzebowania, ludność musiałaby głodować. Gdyby na stres związany z wojną nałożyły się połączone skutki masowego głodu i masowego bezrobocia, każdy brytyjski rząd byłby niezwłocznie zmuszony do bezwarunkowej kapitulacji.
Władze, by stawić czoło temu zagrożeniu, już w pięć dni po wybuchu wojny powołały do życia Ministerstwo Żywności. Jego podstawowym zadaniem było sprawowanie nadzoru nad dostawami i dystrybucją żywności na terenie całego kraju. Początki były trudne. Próby stworzenia systemu dystrybucji świeżych ryb były podejmowane tak nieudolnie, że na rynku zapanował chaos — dostawy się zmniejszyły, a ceny poszybowały w górę. Nella Last zapisała w dzienniku pod datą 19 grudnia: „W mieście było dziś bardzo mało bekonu, więc kobiety wypytywały się z niepokojem, czy nie wiedzą o jakimś punkcie jego sprzedaży. Jemy mało bekonu i sera, ale wykupię swoje przydziały i zacznę zastępować nimi w kuchni inne produkty, takie jak mięso i ryby. Ryby są bardzo drogie, a ich wartość odżywcza jest zbyt mała jak na mój ograniczony budżet”.
W pierwszym okresie swego istnienia ministerstwo usiłowało sterować odgórnie rynkiem żywności, ale polityczne skutki tych wysiłków były katastrofalne. Zajadli przeciwnicy samej koncepcji jakichkolwiek regulacji, nawet podyktowanych przez warunki wojenne, zyskali oręż propagandowy, za pomocą którego mogli atakować rząd. Rządowy plan wprowadzenia książeczek przydziałowych na cukier, mięso, bekon i tłuszcze, który z założenia miał być zwykłą formalnością, wywołał tak gwałtowne kontrowersje, że rząd był zmuszony odłożyć jego realizację do 8 stycznia 1940 roku.
Jako pierwsze na liście podstawowych artykułów żywnościowych, które można było kupować tylko na kartki, znalazły się masło, bekon i cukier. Z czasem pojawiły się na niej herbata, czekolada, ciastka, kasze, jajka, słonina, owoce w puszkach i mięso. Przydziały były szczupłe — zwłaszcza w porównaniu z dzisiejszymi standardami — ale uważano, że zapewniają zrównoważoną dietę i odpowiadają powszechnemu przekonaniu o konieczności „karmienia społeczeństwa w taki sposób, w jaki się karmi armię”. Chleb i ziemniaki nie były reglamentowane. Można też było kupować bez ograniczeń świeże jarzyny i owoce, choć często trudno było je dostać. Cytryny i banany zniknęły ze sklepowych półek.
Podobny los spotkał inne „podstawowe dobra”. Pod koniec roku nie można było kupić bez kartek benzyny, której miesięczny przydział wynosił od 16 do 40 litrów. Wkrótce potem państwowa reglamentacja objęła inne produkty i towary, takie jak odzież, węgiel, mydło, gaz i energia elektryczna.
„Radź sobie i łataj dziury” — brzmiała patriotyczna mantra Nelli Last. Podobnie jak miliony innych gospodyń domowych pokonywała nieoczekiwane przeciwności losu dzięki improwizacji. Nie tylko podawała swemu mężowi trzy posiłki dziennie, lecz w dodatku wnosiła swój wkład w wysiłek wojenny, działając w ośrodku Kobiecej Służby Ochotniczej (Women’s Voluntary Service, WVS), w którym wykonywała „woskowe kwiaty i laleczki przeznaczone na loterię” i robiła na drutach szaliki, rękawiczki, skarpetki lub kominiarki dla służących na morzu marynarzy. Ale najwięcej czasu pochłaniało jej zdobywanie żywności.
Nella rzadko była w pogodnym nastroju. Mocno przygnębiały ją biuletyny informacyjne BBC, regularnie donoszące o zatopionych na morzu jednostkach. „Kiedy kładłam się do łóżka — zanotowała pewnego dnia — spałam bardzo lekkim snem i miałam wrażenie, że «widzę» to, o czym czytałam lub słyszałam przez radio. Kiedy wiatr uderzał o szyby kroplami deszczu, budziłam się, drżąc z niepokoju na myśl o ludziach, którzy walczą z wodnym żywiołem. Widziałam ręce daremnie usiłujące chwycić się jakiejś nieistniejącej podpory”. Innym razem, gdy zachłysnęła się, wypijając łapczywie szklankę wody, pisała:
„Przelotny brak tchu sparaliżował moje ruchy i zmusił do myślenia o zimnej, zielonej wodzie, w której mogą tonąć ludzie właśnie w tej chwili, teraz, kiedy ja siedzę w ciepłym i bezpiecznym miejscu, nie mogąc im w żaden sposób pomóc […]. Arthur [jej starszy syn] zawsze wyśmiewa moją «obsesję» na punkcie marynarzy z zatapianych okrętów, moją bezwstydną żebraninę o używane wełniane kamizelki i skarpety, moje wielogodzinne cierpliwe zabiegi mające doprowadzić je do stanu używalności. Ale zrozumiałby mnie, gdyby znał moje straszliwe chwile przebudzenia z jeszcze straszliwszych snów. Snów o ludziach w otwartych łodziach lub na tratwach, snów, podczas których słyszę szum zimnych fal i czuję obezwładniający chłód, chłód śmierci”.
Tekst jest fragmentem książki Jonathana Dimbleby „Bitwa o Atlantyk. Jak alianci wygrali II wojnę światową”:
Źródłem jej koszmarów mogły być liczne doniesienia medialne, które — choć redagowane i cenzurowane w taki sposób, by nie zagrażały narodowemu bezpieczeństwu i nie ujawniały społeczeństwu ponurej prawdy — przerażały nawet ludzi o przytępionej wyobraźni. Jeszcze przed nadejściem 1940 roku wydarzyło się na morzu wiele zatrważających tragedii. Między wrześniem a grudniem 1939 roku na dnie morza znalazło się 221 statków handlowych. 110 zatopiły niemieckie okręty podwodne, 78 miny, a 10 Luftwaffe. Okoliczności zatonięcia pozostałych jednostek nie są znane. Pierwszą ofiarą niemieckich okrętów podwodnych padła „Bosnia”, frachtowiec o ładowności 2407 ton należący do linii Cunard White Star, wiozący do Glasgow ładunek siarki. W trzecim dniu wojny płynął samotnie w odległości około 120 mil od wybrzeży Portugalii, ale choć panował jeszcze poranny półmrok, został dostrzeżony przez dowódcę U-47 Günthera Priena, który zauważył na horyzoncie „smugę dymu […]” ze statku podobnego do „ważki kluczącej nad wodą”. U-47 zanurzył się, a Prien obserwował swój cel przez peryskop aż do chwili, w której statek przepłynął nad jego jednostką, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Gdy tylko się oddalił, U-47 wynurzył się na powierzchnię i oddał ostrzegawczy wystrzał z pokładowego działa. Ponieważ „Bosnia” zignorowała pocisk, który wpadł do morza przed jej dziobem, Prien wystrzelił po raz drugi, chcąc zmusić ją do zatrzymania silników. Frachtowiec zmienił jednak kurs i zaczął uciekać, a radiotelegrafista U-47 przechwycił wysłaną z jego pokładu depeszę:
„Jestem ścigany i ostrzeliwany przez niemieckiego U-Boota. Proszę o pilną pomoc!”. Prien kazał swym artylerzystom oddać jeszcze jeden strzał, po którym „Bosnia” „zatrzymała się wreszcie i kołysała jak zranione zwierzę”. Nad trafionym statkiem uniósł się słup żółtego dymu, a jego załoga zaczęła opuszczać na wodę łodzie ratunkowe. Zapanowała panika, w wyniku której jedna z łodzi przechyliła się na bok i zaczęła nabierać wody. „Żałosny to widok, gdy [rozbitkowie] tak bezradnie kręcą się na falach — zanotował Prien. — Jedni krzyczą, inni wyciągają do nas ręce i machają. Bierzemy kurs na tonącą łódź”. Ci marynarze, którzy nie umieli pływać, rzucali się bezradnie w wodzie. Dwaj członkowie załogi Priena wciągnęli jednego z nich na pokład U-47. Drżący z zimna, przestraszony nastolatek, którego akcent dowodził, że pochodzi z przedmieścia Londynu, po krótkim czasie zachowywał się już dość hardo. Według relacji Priena powiedział: „Oczywiście, że byliśmy wszyscy bardzo przerażeni. Nie może pan sobie wyobrazić, jak to jest. Człowiek patrzy na wodę i nic nie widzi, nic poza niebem i falami. Aż tu nagle, tuż przy tobie, wyskakuje taki wielki szary stwór. Prycha głośno jak zwierzę. Myślę, sir, że gdybym spotkał potwora z Loch Ness, to tak bym się nie przestraszył”.
Na apel „Bosni” zareagował tymczasem inny statek handlowy, „Eidanger”, płynący pod norweską banderą. Norwegia była państwem neutralnym, co w myśl prawa pryzowego chroniło jej jednostki przed atakami. „Eidanger”, przy pomocy załogi U-47, zebrał resztę rozbitków z „Bosni” i po wymianie kilku kurtuazyjnych gestów z Prienem odpłynął z miejsca zdarzenia. Był to mozolny proces, dlatego Prien czuł niepokój — nie był pewien, czy na apel „Bosni” nie zareagował również jakiś niszczyciel Royal Navy. Dowódca U-47 nie tylko zastosował się do zasad prawa międzynarodowego, ale też postąpił zgodnie z niepisanym prawem morskim i dowiódł swej humanitarnej postawy, ponieważ nie opuścił pospiesznie rejonu ataku i nie zostawił załogi „Bosni” własnemu losowi.
„Bosnia” stanęła niebawem w płomieniach, ale utrzymywała się nadal na powierzchni morza. Prien doszedł do wniosku, że jedynym sposobem jej zatopienia jest użycie torpedy. Nigdy dotąd nie wystrzelił ani jednej w warunkach bojowych. Zaprosił więc na pokład załogę, by mogła obejrzeć to widowisko. Jej członkowie widzieli fotografie z okresu pierwszej wojny światowej, więc spodziewali się, że parowiec dramatycznie przechyli się na rufę, zanim pójdzie na dno. „Ale tu wszystko przebiega inaczej — jak zanotował Prien — z mniejszym patosem, bardziej rzeczowo i może dlatego w tej prozaiczności o wiele straszliwiej. Tępe uderzenie… słup wody wzbija się wysoko ponad maszty. A potem trafiony statek przełamuje się w połowie… po prostu rozpada się na dwa kawałki, które w ułamku sekundy […] znikają w głębinie. Kawałki drewna, pokrywy skrzynek, puste łodzie huśtające się na falach — to wszystko, co zostaje”. Ocalało trzydziestu trzech członków załogi „Bosni”, jeden stracił życie.
Prien nie był jednak szczególnie sentymentalny. Dwa dni później, w miejscu położonym o 260 mil na północny zachód od Przylądka Finisterre, zaatakował kolejny brytyjski statek handlowy, „Gartavon”. W tym wypadku jednostka zatrzymała się już po pierwszym wystrzale ostrzegawczym, a załoga szybko i sprawnie zajęła miejsca w łodziach ratunkowych. Prien obserwował przez chwilę pospiesznie wiosłujących rozbitków, a potem zainteresował się opustoszałym „Gartavonem”, który tymczasem zatoczył łuk i płynął pełną parą wprost na U-47. Domyślił się, że załoga ustawiła maszyny w pozycji „cała naprzód” i zablokowała ster, mając nadzieję, że parowiec przetnie jego okręt na pół. Ta sztuczka niemal się udała. Wezwał okrzykami swoją załogę do podjęcia akcji zapobiegawczej, a potem z niepokojem obserwował nieprzyjacielski frachtowiec, który przeszedł tak blisko atakowanej w ten sposób jednostki, że jego otaklowanie rzuciło cień na jej kadłub, a fala dziobowa zniosła ją z kursu.
Priena, jak sam potem pisał, ogarnęła „zimna wściekłość” i kazał załodze U-47 ścigać uciekające łodzie ratunkowe. Choć odczuwał silną pokusę, by je zatopić, powtarzał sobie w myślach: „Nie zapominaj, że to rozbitkowie”. Dogonił załogę i przemówił do niej przez megafon, żądając ujawnienia się kapitana. Kiedy wstał „jakiś szczupły jasnowłosy mężczyzna”, siedzący na rufie jednej z łodzi, Prien był już na tyle opanowany, by wyrażając swoje niezadowolenie, zachować dobre maniery i powiedzieć: „Ponieważ dopuściliście się działania zaczepnego, nie będę telegrafował o pomoc […], ale skieruję do was neutralny statek, jeśli go spotkam”. Angielski kapitan George Hunter odpowiedział po prostu: „OK, sir”, a potem spytał: „Czy mogę teraz odpłynąć?”. Prien wyraził zgodę, obaj dowódcy pozdrowili się, salutując, i łodzie odpłynęły. Po jakimś czasie pechowych marynarzy wziął na pokład szwedzki tankowiec „Castor”.
Prien tak skomentował swoje spotkanie z kapitanem „Gartavona”: „Jesteśmy uprzejmi wobec siebie, rycerscy przeciwnicy, jak ze szkolnej czytanki. Ale pod tą uprzejmością czai się lodowata, zaciekła nienawiść, nienawiść dwóch narodów, które stają naprzeciwko siebie do rozstrzygającej walki o być albo nie być na tym świecie”. Prien wrócił na miejsce, w którym opuszczony „Gartavon” nadal zataczał szaleńcze kręgi i wykończył go ogniem artyleryjskim. „Odtąd — napisał z wyraźną satysfakcją — wojna z każdym dniem robi się twardsza… Każdy statek idący w nieprzyjacielskim konwoju jest torpedowany natychmiast i bez ostrzeżenia. Wśród podwodników popularne staje się powiedzenie: «kto włącza się do konwoju, ten w konwoju ginie»”.
Tekst jest fragmentem książki Jonathana Dimbleby „Bitwa o Atlantyk. Jak alianci wygrali II wojnę światową”:
Churchill jako Pierwszy Lord Admiralicji osiągnął szczyt swoich możliwości. Był energiczny, wymagający i niestrudzony, a jego żądza władzy nie znała granic. Jako polityczny wizjoner, którego ostrzeżenia przed Hitlerem pozostawały w latach trzydziestych głosem wołającego na puszczy, nie potrafił ograniczyć swej roli w Gabinecie Wojennym do bieżącej walki z zagrożeniem, jakie przedstawiała Kriegsmarine. Tłumaczył to następująco: „Byłem zdania, że jako członek Gabinetu Wojennego muszę mieć bardziej otwarte spojrzenie na wszystkie sprawy i nie zawahałem się przed podporządkowaniem potrzeb Admiralicji większym i ogólniejszym zamierzeniom”. Sytuacja, z którą musiał się zmagać rząd, była fatalna. Austria, Czechosłowacja i od niedawna Polska znajdowały się pod niemiecką okupacją. Włochy nie wypowiedziały jeszcze wojny Wielkiej Brytanii, ale Mussolini podpisał z Hitlerem pakt stalowy. Związek Sowiecki — sojusznik w walce z Niemcami podczas pierwszej wojny światowej — podpisał z Ribbentropem układ o nieagresji, a Stany Zjednoczone, które z opóźnieniem pospieszyły na pomoc Anglii w 1917 roku, demonstrowały swą niechęć do powtórnego zaangażowania się w wojnę. Choć brytyjskie imperium nadal pozostawało nienaruszone, Anglia miała prawo czuć się osaczona.
Churchill rychło uświadomił sobie skalę zagrożenia dla globalnych interesów państwa i zrobił wszystko, co mógł, by przekonać pozostałych ministrów, iż jego dominacja nad rządem nie jest tylko przejawem ambicji, lecz wyrazem jego nieugiętego przekonania, że ludzie małego ducha nie mają racji, że Wielka Brytania może wyjść zwycięsko z bitwy o narodowe przetrwanie, w której zamierzał odegrać przywódczą rolę. Aby to osiągnąć, bombardował swoich kolegów notatkami, w których na bieżąco analizował wszystkie wydarzenia. Od tej kanonady nie uchronił się nawet Chamberlain. Churchill nawiązał z premierem korespondencję pełną szczegółowych rad dotyczących wszystkich aspektów wojny. Można odnieść wrażenie, że pisząc do niego, myślał nie tylko o bieżących problemach, lecz również o potomnych, którzy będą te notatki czytali.
W jednym z takich listów, datowanym na 15 września, nakłaniał do podjęcia energicznych kroków w celu wzmocnienia francuskich linii obronnych, gdzie stacjonowała już pierwsza fala przeszło stu pięćdziesięciu tysięcy brytyjskich żołnierzy mających powstrzymać spodziewany niemiecki atak przez Belgię. Zakończył go zdaniem, które brzmiało jak surowe upomnienie: „Mam nadzieję, że dokładnie przemyśli Pan moje słowa. Kieruję je do Pana tylko dlatego, że pragnę wspomóc Pana w wykonywaniu jego obowiązków, a także zrobić to, co do mnie należy”. Chamberlain odpowiedział wyraźnie znużony: „wszystkie Pańskie listy czytam niezwykle dokładnie i dużo nad nimi myślę, a jeśli nie odpowiedziałem na nie to tylko dlatego, że widujemy się codziennie”. Churchill zapewne wychwytywał tego rodzaju ironię, nie zniechęcało go to jednak i nie ustawał w staraniach, by przekonać zarówno Gabinet Wojenny, jak i cały naród, że nie tylko panuje nad kierowaną przez siebie Admiralicją, ale też jest bardziej niż gotowy do objęcia najwyższego urzędu w państwie.
Kilka dni później poprosił premiera o pozwolenie na wystąpienie w Izbie Gmin w roli Pierwszego Lorda Admiralicji. Chamberlain wyraził zgodę, a Churchill 26 września przeżył swój wielki moment. Podsumowując pierwsze trzy tygodnie wojny, oznajmił, że straty ponoszone przez brytyjską flotę handlową spadły z 65 tysięcy ton w pierwszym tygodniu do 9 tysięcy w trzecim, i stwierdził: „[…] floty handlowe na całym świecie kursują bez zakłóceń i na taką skalę jak dotychczas. Wielkie konwoje przewożące żołnierzy docierają do miejsc przeznaczenia pod ochroną odpowiedniej eskorty […]. Jest to jednak dopiero początek brytyjskiego ataku na U-Booty, [a] nasze siły wzrastają z każdym dniem”. Jego oświadczenie, choć znakomicie spełniło bieżące polityczne zadanie, rozwiewając nastrój przygnębienia i paniki, i nawet nie mijało się z prawdą na tyle, by można je było nazwać czczymi przechwałkami, z pewnością zawierało sporą dawkę dezinformacji.
Tego samego dnia, 26 września, admirał Dönitz oglądał w swym gabinecie na terenie Wilhelmshaven zestaw fotografii wykonanych przez pilota Luftwaffe, przedstawiających zgrupowanie okrętów wojennych stojących na kotwicach w cieśninie Scapa Flow na Orkadach. Rozważał możliwość ataku na to najważniejsze kotwicowisko Royal Navy, ale musiał odłożyć swoje plany ze względu na występujące w cieśninach silne prądy, których szybkość na pewnych etapach przypływów i odpływów przekraczała maksymalną prędkość zanurzonego okrętu podwodnego. Powstrzymywało go też założenie, że baza Królewskiej Marynarki Wojennej musi być chroniona przez pola minowe, zapory, sieci i pływające patrole. Ostatecznie, zachęcony przez jednego ze swoich najbardziej szanowanych oficerów sztabowych i przez meldunek wywiadowczy jednego z operujących w tym regionie U-Bootów, doszedł do wniosku, że takie przedsięwzięcie, choć ekstremalnie ryzykowne, mieściłoby się w granicach możliwości. Na podstawie fotografii stwierdził, że główne wejścia do Scapa Flow są istotnie zablokowane, ale — jak zanotował we wspomnieniach — odkrył, że na wschodnim cyplu kotwicowiska „znajduje się luka o szerokości 17 m […]. Brzeg po obu stronach jest prawie niezamieszkany. Uważam, że […] można by przedrzeć się tamtędy”.
Wezwał do siebie jednego ze swych najlepszych dowódców, Günthera Priena, który niedawno zatopił „Bosnię”. Pokazał mu mapy oraz zdjęcia lotnicze i kazał zdecydować w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, czy jest gotów podjąć się tego zadania. Według pochodzącej z drugiej ręki relacji Priena Dönitz powiedział: „Ma pan pełną swobodę decyzji. Jeśli dojdzie pan do przekonania, że operacja jest nie do wykonania, proszę mi zameldować […]. Nie będzie to dla pana plamą na honorze, Prien. Pozostanie pan dla nas tym, kim pan jest”. Prien nie odpowiedział mu od razu — trzydziestojednoletni kapitan miał żonę i dwoje dzieci, a cała rodzina mieszkała na terenie bazy Wilhelmshaven — ale po rozważeniu wszystkich opcji powiadomił swego dowódcę, że jest gotów podjąć się powierzonego mu zadania.