„Jego przeciwnicy po prostu nie mogli go trafić”. Rozmowa o filmie „Mistrz” z reżyserem Maciejem Barczewskim
Mateusz Balcerkiewicz: Obozy zagłady kojarzą nam się jednoznacznie z obrazami śmierci, rozpaczy, cierpienia... Jak to możliwe, że w miejscu takim jak KL Auschwitz było miejsce na sport?
Maciej Barczewski: Następstwem likwidacji państwa polskiego przez niemiecką Rzeszę była delegalizacja instytucji sportowych, postrzeganych jako siedlisko patriotyzmu. Sportowcy, jako osoby niebezpieczne trafiali do obozów koncentracyjnych, w tym do KL Auschwitz. Stąd już w pierwszym transporcie Polaków w 1940, znalazło się wielu przedstawicieli świata sportu, w tym Tadeusz Pietrzykowski.
W KL Auschwitz, w celu wymuszenia bezwzględnego posłuszeństwa, więźniowie byli zmuszani przez władze SS i niemieckich więźniów funkcyjnych do wycieńczających ćwiczeń połączonych z nauką musztry zwanych „sportem” (pseudo-sportem). Nie było przyzwolenia na uprawianie sportu kwalifikowanego, ale też więźniowie nie mieli sił, aby podjąć jakąkolwiek dodatkową aktywność fizyczną. Od pierwszych tygodni pobytu w obozie niemieccy więźniowie funkcyjni (kapo, blokowi) dla własnej przyjemności i rozrywki, toczyli jednak między sobą pojedynki bokserskie, zapaśnicze i grali w piłkę. W celu uatrakcyjnienia walk szukali rywali wśród więźniów-sportowców.
Główny bohater filmu „Mistrz” – Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski – nie był jedynym Polakiem, który boksował na obozowym ringu. Dlaczego zdecydował się Pan przybliżyć widzom właśnie jego historię?
Tadeusz Pietrzykowski był pierwszym Polakiem, który wiosną 1941 roku w KL Auschwitz stoczył zwycięską walkę bokserską Polak – Niemiec. Można powiedzieć, że to od niego zaczął się fenomen obozowego pięściarstwa. Jego zmagania zostały również stosunkowo najlepiej udokumentowane, zarówno we wspomnieniach samego pięściarza, jak i powojennych oświadczeniach jego współwięźniów. To właśnie on stał się dla współwięźniów symbolicznym numerem 77, który „boksował Niemców, jak chciał, biorąc na ringu odwet za to, co inni dostali na polu”.
„Teddy” brał udział w walkach, które w normalnych warunkach nigdy nie miałyby prawa się odbyć. Różnica między nim a przeciwnikiem wynosiła nieraz kilka kategorii wagowych. Mimo to przegrał tylko raz. Co było kluczem do jego sukcesu?
Miał specyficzną technikę; przed wojną nazywany był królem uników – Niemcy zaś nazywali go „Weiß Nebel“ czyli Biała Mgła. Jego przeciwnicy po prostu nie mogli go trafić. Niczym mistrz szachów wyprzedzał o kilka ruchów swoich przeciwników. Nie możemy także zapomnieć, że jego trenerem przed wojną był sam Feliks Stamm.
Jak walki Tadeusza Pietrzykowskiego wpływały na życie innych więźniów? Jego sukcesy poprawiały ich los, czy też wręcz przeciwnie?
Jego zwycięstwa na obozowym ringu podnosiły morale kolegów, poczucie dumy z bycia Polakiem i dawały nadzieję na dotrwanie do ostatecznego zwycięstwa w wojnie. Walki Tadeusza Pietrzykowskiego w obozie miały zatem symboliczną wymowę; dawały więźniom nadzieję. Z rozmów, jakie przeprowadziłem z byłymi więźniami obozu Auschwitz-Birkenau, jak również po zapoznaniu się z ogromną liczbą oświadczeń złożonych w Archiwum Muzeum Pamięci jasno wynika, że bez takich okruchów nadziei w tym miejscu, w tym czasie i w tych warunkach, ludzie umieraliby szybciej i częściej.
Tadeusz Pietrzykowski jako rozpoznawalny i uprzywilejowany więzień miał również okazję pomagać słabszym kolegom w bardziej bezpośredni sposób – dzielił się z nimi jedzeniem, które otrzymywał w zamian za zwycięskie walki.
Mimo zapewnianej przez „Teddy’ego” rozrywki, polski więzień zwyciężający praktycznie wszystkie walki był dla Niemców problemem. Jaki stosunek do Pietrzykowskiego mieli jego oprawcy?
Początkowo traktowali go niemal jak maskotkę, która zapewniała im sportowe emocje, a więc wybijała z obozowej monotonii. Z czasem, wraz z wywołaną zwycięstwami Polaka poprawą nastrojów wśród współosadzonych, zaczął być niewygodny. Wtedy zarażono go tyfusem. Gdyby nie pomoc innych więźniów, w tym Witolda Pileckiego, trafiłby do komory gazowej. Później zaczęło się nim interesować obozowe Gestapo – tym razem od śmierci uratował go wizytujący Auschwitz komendant obozu Neuengamme, który był sędzią w jego walce przed wojną w Poznaniu.
Przekonujące odtworzenie tak wielowymiarowej postaci, jaką był Tadeusz Pietrzykowski, z pewnością nie należało do łatwych zadań. Jak do roli przygotowywał się Piotr Głowacki, który w „Mistrzu” wciela się w „Teddy’ego”?
Wiedziałem, że aby przekonująco oddać charakter tej postaci na ekranie, będę potrzebować aktora, który na pierwszy rzut oka stanowi przeciwieństwo archetypu boksera. Kogoś, kto wygląda niepozornie, ale w czyich oczach będę mógł dostrzec tlący się ogień. Zarazem powinien to być aktor, który z przekonaniem przez kilkanaście miesięcy będzie w stanie poddać swoje ciało transformacji i opanować sztukę walki pięściarskiej w takim zakresie, by na ekranie mógł uczestniczyć w pojedynkach bez udziału dublera. Zważywszy na całokształt tych niecodziennych w polskim kinie wymogów moim pierwszym i jedynym wyborem był Piotr Głowacki. Spełnił z nawiązką wszystkie oczekiwania, uniósł na swoich barkach tę wymagającą rolę i w konsekwencji cały film. Z jego strony wiązało się to jednak z kilkunastoma miesiącami poświęceń i ścisłej współpracy z kilkuosobowym zespołem trenerów, dietetyków, koordynatorem kaskaderów, choreografem walk. Schudł 16 kilogramów, trenował sześć razy w tygodniu przez czternaście miesięcy. Dodatkowym wyzwaniem było to, że na ekranie nie chcieliśmy przedstawiać współczesnego boksu, lecz nadać mu sznyt przedwojennego pięściarstwa. Dlatego oprócz długotrwałych treningów przed rozpoczęciem zdjęć Piotr Głowacki miał okazję przez pewien czas przygotowywać się pod okiem Mariana Basiaka, ostatniego aktywnego trenera wykształconego przez Feliksa Stamma.
Z jednej strony w „Mistrzu” mamy do czynienia z krzepiącą historią boksera, który własnymi rękami wywalczył sobie życie. Z drugiej cała opowieść osadzona jest w niewyobrażalnie ciężkich realiach obozowych. Czy trudno było pogodzić te dwie płaszczyzny w jednym filmie?
Im więcej wiemy o realiach życia obozowego, tym bardziej dostrzegamy, że obie te płaszczyzny przenikały się. Z jednej strony było to miejsce kaźni, z drugiej – ludzie którzy tam przebywali, zarówno więźniowie, jak i ich oprawcy którzy byli tam zamknięci miesiącami, a nawet latami potrzebowali swoistego „elementu zapomnienia”, który pozwalał im choć na chwilę wymazać ze świadomości obozowe realia. Światło i mrok wtedy koegzystowały i tę koegzystencję staraliśmy się w filmie wyeksponować.
Ogrom cierpienia, jakie niosły ze sobą obozy zagłady, w „Mistrzu” znajduje szczególny wyraz w losach postaci drugoplanowych. Czy historie innych więźniów obozu Auschwitz stanowiły ważną inspirację podczas prac nad scenariuszem?
Owszem, takie inspiracje możemy odnaleźć na przykład w ekranowych losach dzieci – Janka i Helci. Zostały one oczywiście zinterpretowane zgodnie z regułami filmowego dramatu, jednak zawsze z poszanowaniem prawdy emocjonalnej głównych bohaterów naszej opowieści.