Jarmark św. Małgorzaty, czyli żywa historia w plenerze [Relacja]
Jarmarki zajmowały w dawnych czasach specjalne miejsce w kalendarzu ówczesnych kupców, rzemieślników, ale także zwykłych ludzi, dla których okres ten był swego rodzaju świętem. Tradycja jarmarku jest także kultywowana w Nowym Sączu, gdzie w dniach 21-22 lipca odbył się Jarmark św. Małgorzaty. Wydarzenie miało miejsce obok bazyliki owej świętej, a niegdyś kolegiaty – stąd też wzięła się nazwa Placu Kolegiackiego, na którym we wspomnianych dniach zgromadzili się rekonstruktorzy i inni zainteresowani tym, aby choć na moment poczuć atmosferę, jaka musiała panować w czasie takich świąt w odległej przeszłości.
Nim nastąpiło oficjalne otwarcie, każdy zainteresowany miał możliwość przyjrzenia się wcześniej stoiskom oraz przygotowaniom do pokazów historycznych. Można było pospacerować pomiędzy kramami i krzątającymi się przy nich właścicielami, którzy dokładali wszelkich starań, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Ciekawość wzbudzały zwłaszcza przyrządy wykorzystywane w dzisiaj już rzadko spotykanych rzemiosłach, jak np. kowalstwo. Smakosze mogli spróbować wytworów regionalnej kuchni (nie tylko tej lokalnej), a handlarze zachęcali do kupna ręcznie wytwarzanej biżuterii oraz rzeźb.
Rozpoczęcie zaplanowano na godzinę 14:00 i kilka minut po niej nastąpił uroczysty przemarsz kolorowego orszaku złożonego z rekonstruktorów reprezentujących nie tylko okres średniowiecza, ale również i nowożytności. Przy rytmicznych dźwiękach bębna pomaszerowano na sądecki rynek, gdzie rozbrzmiewał już huk ręcznej broni palnej i armaty, której wystrzał stworzył szary okrąg dymu nad głowami zgromadzonych na placu. Po powitaniu zebranych przez władze miejskie i organizatorów, korowód w równie uroczystym nastroju skierował się z powrotem na właściwy obszar jarmarku. Tam natomiast odbyło się oficjalne przywitanie grup rekonstrukcyjnych i ich prezentacja oraz zapowiedź tego, co będą pokazywały w czasie trwania imprezy. Co ciekawe, zapowiedziano także, że pieczę nad widowiskiem będzie sprawować inkwizycja, której przedstawiciele ogłosili na godzinę 15:00... „koniec świata”.
Po mowie wstępnej rozpoczęły swoje prezentacje grupy rekonstrukcyjne. Na pierwszy plan wyszli przedstawiciele słowackiego bractwa rycerskiego „Berezun”. Po skompletowaniu swojego ekwipunku i krótkiej rozgrzewce przystąpili do wizualizacji XIV- i XV-wiecznych technik walki. Pierwszą potyczkę przeprowadzono przy użyciu młotów. Konferansjer w tym samym czasie wyjaśniał publiczności, jak zbudowana jest ta broń oraz pokrótce opowiadał historię uzbrojenia rycerstwa.
Następnie wojownicy przeszli do walki na miecze długie i można powiedzieć, że gabaryty oręża cały czas ulegały zmniejszeniu. Ostatecznie zakończono pokaz pojedynkiem krótkich ostrzy. Tempo inscenizowanej walki nie było wielkie i skupiono się raczej na unaocznieniu widowni tego, jak rycerz musiał nie tylko sprawnie posługiwać się bronią, ale także zgrać doskonale swoje ruchy, by wyprowadzić zabójczy cios. Mistrzem tej sztuki był rycerz o imieniu Mirosław, który starał się zbyt mocno nie pokiereszować swoich przeciwników w paru ruchach, których dynamika była większa, a zakończone były efektownym powaleniem oponenta.
Podsumowując tę część widowiska można powiedzieć, że robiła ona wrażenie – zwłaszcza profesjonalne wyposażenie należące do członków „Berezuna” – ale mogłaby być dłuższa. Należy jednak też rozumieć, że przebywanie w takim odzieniu jest męczące, co było widać, gdy pod sam koniec Mirosław ściągnął z głowy hełm i pozbył się innych metalowych części stroju. Słoneczna aura, choć sprzyjająca imprezie plenerowej tego typu, nie pomagała rycerzom. Rzeczywiście jednak rozbudzone zainteresowanie gapiów domagało się dalszej prezentacji walk.
Zaraz po rycerskich zmaganiach zaczął się koncert polsko-węgierskiej grupy „Szelindek”. Muzyka jeszcze bardziej wprowadziła w klimat średniowiecznego jarmarku. Na scenie artyści najpierw zaprezentowali instrumenty takie jak lira korbowa, kobzy, skrzypce czy bębny, a później zaczął się blisko godzinny koncert. Muzycy zapowiedzieli, że zabiorą publiczność w podróż nie tylko w czasie, ale również poprzez różne miejsca w Europie i Azji. Mogliśmy posłuchać muzyki inspirowanej ludowymi przygrywkami z terenów Węgier, Turcji, Bałkanów, a nawet Szkocji.
Przed każdym następnym utworem opowiadana była jego krótka historia – skąd pochodzi i na jakie okoliczności został stworzony. Mieliśmy zatem przekrój pieśni o różnym nastroju i dynamice. Od szybkich i wesołych, mających przywodzić na myśl spontaniczne tańce prostego ludu, do wolniejszych i skupiających się na mniej beztroskich epizodach życia, jak na przykład węgierska pieśń grana dla żołnierzy wyruszających na front. Inne utwory miały na celu opowiedzenie jakiejś historii, niekoniecznie prawdziwej, ale wywodzącej się z podań. Taką interpretacją muzyczną okraszono przygodę „O lisie, który zawędrował za daleko”.
Polecamy e-book Aleksandry Niedźwiedź – „Z czego się śmiano w średniowieczu?” :
Książkę można też kupić jako audiobook, w cenie 11,90 zł.
Koncert zakończono niespodzianką – możliwością wzięcia udziału w tańcu korowodowym wraz z częścią zespołu, w czasie kiedy reszta wykonawców wygrywała melodię na scenie. Choreografia nie była zbyt skomplikowana, wystarczyło tylko umieć rozróżniać stronę prawą od lewej, o czym poinformowała żartobliwie instruktorka na początku, aby zachęcić publikę do udziału w zabawie. I tak wykonując najpierw trzy równe kroczki w lewo, a potem w prawo, do przodu i do tyłu, tworzyło się z innymi uczestnikami krąg, próbując jednocześnie nadążać za stale narastającym tempem tańca – na początku nie wychodziło to jednak za dobrze.
Po tej drobnej niespodziance zebrani na Placu Kolegiackim nagrodzili artystów brawami i rozpoczął się pokaz mody słowiańskiej zorganizowany przez przedstawicieli Grodu Słowiańskiego z Wólki Bieleckiej. Udostępniono chętnym na „przebieranki” część strojów z asortymentu rekonstruktorów i zachęcano do odwiedzenia słowiańskiego stoiska nieopodal. Kierując się jednak w przeciwną stronę, uwagę zwracał warsztat kowalski, w który tchnięto znów życie. Ognie świeciły czerwienią w palenisku, a wielki miech robił wrażenie na tych, którzy przewijali się przez stoisko. Huk uderzania stali o stal, której nadawano kształt na kowadle, niósł się wyraźnie w przestrzeni.
Oprócz tego obok stały już gotowe wytwory kowalskiego rzemiosła. Znajdowały się tam groty, kolczuga, narzędzia kowalskie, elementy pancerza. Zwłaszcza wielkie wrażenie robił pełny hełm rycerski, który można było przymierzyć i spojrzeć na świat jak średniowieczny wojownik. Kowal prezentując tajniki swej pracy opowiadał po kolei, co robi oraz jak sztukę kowalstwa udoskonalano przez wieki.
„Cała ta konstrukcja ma na celu uzmysłowić, że jeśli do wykonania takiego drobniutkiego elementu potrzeba takich narzędzi i takich umiejętności, to co dopiero do wykonania w dawnych wiekach, pełnej zbroi płytowej” – mogliśmy usłyszeć w czasie prezentacji wykuwania grotu do bełtu. „A przecież dochodziły jeszcze wtedy takie problemy, jak wymiarowanie ludzkiego ciała, czy wiedza z zakresu poruszania się. Zbroja niewygodna, która ograniczała ruchy, tak naprawdę automatycznie powodowała, że rycerz był nieefektywny” – opowiadał mistrz rzemiosła.
Tematy te okazały się tak ciekawe, że kowal zdecydował się opowiedzieć jeszcze inne ciekawostki związane z rycerstwem i rozwiać część mitów narosłych wokół ciężarów zbroi i trudności jakie miałyby się z tym wiązać.
„To jest mit literacki, że gdy rycerz spadł z konia, to już nie mógł się ruszać. Prawdopodobnie jest to pomyłka związana z >>pomieszaniem<< zbroi turniejowych ze zbrojami bojowymi. Zbroje turniejowe faktycznie były niewygodne, a to dlatego, że rycerze potykali się, uderzając kopiami naprzeciw siebie, jadąc konno w galopie do 35 km/h. Przy uderzeniu w głowę, gdy nie było usztywnionego elementu hełmu z napierśnikiem, po prostu łamało się kręgosłup przeciwnikowi. Stąd płatnerze od XIV wieku zaczęli wymyślać zbroje turniejowe, które faktycznie czasami miały pancerz do pół centymetra, czyli całkiem sporo.” – kontynuował kowal.
Kowal był skory do odpowiadania na wszystkie pytania, jakie mieli do niego słuchacze. Widać było, że jest to jego prawdziwa pasja, której jak sam przyznał, poświęcił 15 lat życia. Zebrani przy prowizorycznej kuźni bardzo docenili ten swoisty wykład, wygłoszony z prawdziwym entuzjazmem opowiadającego. Zresztą stoisko kowalskie cieszyło się niezmiennie zainteresowaniem i przez cały czas ktoś je odwiedzał. Trzeba przyznać, że bardzo zasłużenie, bo z pewnością było to jedno z najlepszych stanowisk na Jarmarku, głównie dzięki osobie kowala i wytworów rzemiosła, które tam zaprezentował.
Obok sceny znajdowało się stanowisko kata wraz z bogatym repertuarem narzędzi tortur, do wypróbowania których zachęcał inkwizytor (i chętnych znajdował). Wiele atrakcji przygotowano dla dzieci. Na środku Placu Kolegiackiego umieszczono średniowieczną karuzelę, która po oficjalnym rozpoczęciu wydarzenia zdawała się pracować cały czas. Dla najmłodszych zorganizowano zawody w rzucaniu podkowami, czy też „koło fortuny”, przy którym każdy wygrywał jakiś drobny podarunek. Jarmark św. Małgorzaty jako impreza dwudniowa miał do zaoferowania znacznie więcej atrakcji. Wieczorem odbyły się także pokazy ogniowe, a następnego dnia kolejne pokazy grup rekonstrukcyjnych. W niedzielę 22 lipca swoje pokazy miało np. Bractwo św. Jakuba, kolejni przedstawiciele średniowiecznego rycerstwa.
Mając dużo wolnego czasu i będąc w okolicy Nowego Sącza z pewnością warto przyjechać na kolejną edycję Jarmarku św. Małgorzaty – lekcji historii wkomponowanej w ciekawą imprezę plenerową.
Polecamy e-book Antoniego Olbrychskiego – „Pojedynki, biesiady, modlitwy. Świat średniowiecznych rycerzy”:
Książka dostępna również jako audiobook!