Janusz Onyszkiewicz: działalność w „Solidarności” to mój osobisty Mount Everest
Natalia Pochroń: Lubi Pan ryzyko?
Janusz Onyszkiewicz: Lubię, ale nie każde. Nigdy nie pociągały mnie na przykład gry hazardowe. W nich jak wiemy ryzyka nie brakuje, ale jest to szczególne ryzyko, finansowe. Takie mnie jakoś nie kręci.
N.P.: A sportowe, związane ze wspinaczką?
J.O.: To już zdecydowanie bardziej.
N.P.: W Pana życiu tego ryzyka chyba nie brakowało - Gaszerbrum II, Gaszerbrum III, K2... Która z wypraw górskich była dla Pana największym wyzwaniem?
J.O.: Myślę, że wyprawa na Gaszerbrumy. Gaszerbrum II to najwyższy szczyt, jaki udało mi się zdobyć, pierwszy polski ośmiotysięcznik. Natomiast Gaszerbrum III był piętnastym co do wysokości niezdobytym wówczas szczytem świata. To udało mi się zmienić wraz z ówczesną żoną – Alison Chadwick, Wandą Rutkiewicz i Krzyśkiem Zdzitowieckim. Była to bardzo trudna, ale zarazem niesłychanie owocna wyprawa.
N.P.: Od zawsze chciał się Pan wspinać po górach?
J.O.: I tak i nie. Kiedy miałem siedem lat, rodzice zabrali mnie do Zakopanego i razem z ojcem weszliśmy na Giewont. Na szczycie wpadłem w kompletne przerażenie. Bałem się, że przepaść mnie wciągnie, więc usiadłem przy krzyżu i kurczowo trzymałem się go, żeby nie spaść. Oczywiście nic takiego się nie stało, ale od tamtego czasu nabrałem szczególnego stosunku do gór. Z jednej strony mnie przerażały, z drugiej – fascynowały. Zaczytywałem się w literaturze górskiej, aż w końcu postanowiłem ponownie zmierzyć się z górami. Uzbierałem pieniądze i pojechałem w Tatry. Okazało się, że te góry wcale nie są straszne. Są porywające, a ci, którzy się na nie wspinają, to nie herosi, a zwykli ludzie. Postanowiłem stać się jednym z nich – i tak się to wszystko zaczęło.
N.P: Pasja bardzo szybko nabrała rozpędu – wspinał się Pan nie tylko po polskich górach, ale i brał udział w wielu zagranicznych wyprawach. Jak udawało się Panu zdobyć paszport na te podróże? W PRL-u wiele Polaków miało z tym niemało problemów.
J.O.: Też je miałem, właściwie przez cały okres mojej przygody ze wspinaczką. Zwykle do ostatniego momentu towarzyszyła mi niepewność, czy uda się otrzymać paszport i wziąć udział w wyprawie, czy nie. Tak było choćby z wyprawą na K2. Była to dość głośna sprawa – drugi co do wysokości szczyt świata, zdobyty tylko raz przez Włochów. My mieliśmy atakować go nową, ambitną trasą. Sporo się o tym mówiło i wiązało z tą wyprawą duże nadzieje, tymczasem ja nie wiedziałem, czy w ogóle uda mi się wyjechać z Polski. Dzień przed wyjazdem w Polskim Związku Alpinizmu rozbrzmiał telefon, z pytaniem, czy Onyszkiewicz jest jeszcze w kraju. Sekretarka dzielnie skłamała, że już wyjechałem, po czym nic mi o tym nie mówiąc, poszła ze mną na lotnisko, sprawdzić czy mnie przepuszczą.
N.P.: Przepuścili?
J.O.: Tak. Ale nie była to odosobniona sprawa. W sumie naliczyłem trzydzieści dziewięć rozmaitych odmów na paszporty i stemple w dowodzie uprawniające do przechodzenia przez granicę. Na czterdziestej się zatrzymało, przynajmniej do tej pory. Ale nie tylko ja miałem takie problemy, moi towarzysze wspinaczek również się z nimi zmagali. Chociaż trzeba przyznać, że alpinistom na ogół przyznawano paszporty.
N.P.: W końcu władza mogła propagandowo wykorzystywać Wasze sukcesy.
J.O.: Tak też robiła. Dzięki temu te wyprawy miały jakieś poparcie ówczesnych władz, bo – jak to się wtedy mówiło – rozsławiały imię Polski Ludowej w świecie. Władze na tym bazowały. Zresztą wystarczy spojrzeć na NRD. Dlaczego ten kraj odnosił tak znakomite sukcesy sportowe? Bo sport traktowano tam propagandowo, łożono na niego wielkie pieniądze. Podobnie władze próbowały go wykorzystywać u nas. Wyprawa na Gaszerbrumy zaowocowała przyznaniem kilku z nas złotego medalu za wybitne osiągniecia sportowe, a całej drużynie specjalnego pucharu Ministerstwa Spraw Zagranicznych – właśnie za rozsławianie imienia Polski Ludowej.
N.P.: Osiągał Pan imponujące sukcesy jako alpinista, himalaista, speleolog, a mimo to wybrał Pan politykę. Dlaczego?
J.O.: Uważałem, że nie można być obojętnym wobec tego, co się w Polsce dzieje, trzeba działać. Ja z resztą od początku starałem się włączać się w nurt sprzeciwu wobec ówczesnego systemu, podpisywałem różne listy protestacyjne, petycje – stąd chociażby częste problemy z paszportem. Muszę jednak przyznać, że miałem pewną przerwę w tych działaniach. W 1956 roku wydawało mi się, że po okresie stalinowskiego koszmaru totalitarnego sprawy idą w dobrą stronę, że to wszystko nie do końca ode mnie zależy, w związku z czym zająłem się jaskiniami i chodzeniem po górach.
N.P.: Kiedy Pan poczuł, że jednak może coś od Pana zależeć?
J.O.: W okolicach Marca’68. Wtedy doszedłem do wniosku, że sytuacja przybiera jednak zły obrót i trzeba się zaangażować. Rozpocząłem więc działania polityczne, początkowo w ograniczonym stopniu, a po powrocie z Anglii do Polski w pełnym zakresie – włączyłem się wówczas w rozbudowany nurt sprzeciwu wobec opresyjnej polityki władz. No i później przyszedł sierpień 1980 roku i stworzenie „Solidarności”.
N.P.: W czasie protestów lat 1956, 1970 i 1976 był Pan w górach. Gdzie zastał Pana Sierpień’80?
J.O.: W Warszawie. Postanowiłem nie wyjeżdżać wtedy na wakacje i napisać pracę habilitacyjną – miałem już doktorat z matematyki. Ale nie udało się. Atmosfera była coraz bardziej napięta. Pamiętam jak pewnego dnia spotkaliśmy się u Jacka Kuronia i ktoś przyszedł z wiadomością, że zastrajkowali warszawscy kierowcy. Co prawda protest skończył się dość szybko i polubownie, ale było czuć, że zbliża się coś dużo większego. No i nadeszło – strajk w Stoczni Gdańskiej.
Ja na niego nie pojechałem. Razem z kolegą fizykiem Maćkiem Gellerem zorganizowaliśmy wiec poparcia dla protestujących w Stoczni Gdańskiej na uniwersytecie. Jak tylko strajk się skończył, włączyłem się w organizowanie niezależnych związków zawodowych.
N.P.: Przywolany przez Pana w książce dziewięcioliterowiec?
J.O.: Tak – Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Pracowników Nauki, Techniki i Oświaty. Okropnie długa nazwa. Nie przetrwał jednak długo. Wkrótce okazało się, że jedyna szansa na skuteczną działalność opozycyjną to połączenie sił i stworzenie jednego silnego związku. W taki właśnie sposób rozwiązaliśmy nasz dziewięcioliterowiec i połączyliśmy się ze strukturami Solidarności.
N.P.: Czym była dla Pana Solidarność?
J.O.: Było to coś absolutnie niebywałego. W ciągu kilku miesięcy udało nam się zgromadzić ponad 10 milionów członków i to tylko dlatego, że więcej nie bardzo można było przyjmować – do Solidarności mogli wstępować tylko ludzie zatrudnieni w jakichś zakładach pracy. Była ona dowodem niezwykłej mobilizacji, ale i jedności narodu. Kiedy w 1970 roku wybuchły strajki na Wybrzeżu, zostały stłumione przez wojsko i milicję, głównie dlatego, że robotnicy zostali pozostawieni sami sobie. W przypadku strajków w Stoczni Gdańskiej było inaczej. Kiedy protestujący otrzymali wsparcie ze strony środowisk inteligenckich i naukowych, okazało się, że razem mogą stworzyć realną siłę, mającą rzeczywisty wpływ na sytuację w kraju. W ten sposób Solidarność ze zwykłego ruchu związkowego stała się szybko ruchem o zmianę Polski.
N.P.: A Wałęsa? Czy już wtedy jawił się liderem?
J.O.: Tak, dość szybko stał się symbolem ruchu, chociaż na początku nic nie wskazywało na to, że to jemu przypadnie ta rola. Był jednym z wielu działaczy związkowych, wcale nie najbardziej wybitnym czy wyrazistym. Szybko jednak wyrósł na lidera, w dużej mierze ze względu na prasę zachodnią, która uczyniła go twarzą Solidarności. Wałęsa zresztą świetnie się do tego nadawał, jak i do tego by stanąć na czele ruchu. Okazał się świetnym przywódcą, co było szczególnie widać po wprowadzeniu stanu wojennego.
N.P.: Ale chyba nie we wszystkim Pan się z nim zgadzał? Weźmy na przykład kryzys bydgoski.
J.O.: Oczywiście, miałem – i nie tylko ja z resztą – rozmaite pretensje do Wałęsy, głównie o narzucanie swoich koncepcji i pomijanie opinii innych. Pojawiały się też zarzuty o to, że niektóre rzeczy nagina i działa bez mandatu. Tak było właśnie w przypadku kryzysu bydgoskiego. Wałęsa udał się na negocjacje ze stroną rządową, mające zakończyć wielki kryzys związany z wydarzeniami w Bydgoszczy. I rzeczywiście kryzys został zażegnany, rozmowy uwieńczono porozumieniem, z tym, że Wałęsa nie dotrzymał warunków, jakie zostały przyjęte przez Komisję Krajową NSZZ „Solidarność” i postawione władzom.
N.P.: Jakich?
J.O.: Była to kwestia rozliczenia tych, których dopuścili się rozmaitych przestępstw w czasie wydarzeń bydgoskich. Chodziło przede wszystkim o pobicie działaczy związkowych, domagających się zarejestrowania Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Indywidualnych „Solidarność”. Władze nie tylko nie wyraziły na to zgody, co wysłały bojówkę SB, która dotkliwie pobiła działaczy. Warunkiem zawarcia porozumienia, uchwalonym przez Komisję Krajową, było ukaranie sprawców, tymczasem w wyniku negocjacji przyjęto bardzo rozmytą formułę. Dzięki niej zakończono wprawdzie strajk, ale łamiąc dyrektywy i mandat negocjacyjny, z którym delegacja Solidarności na czele z Wałęsą udała się na obrady.
N.P.: W odpowiedzi na to Karol Modzelewski postanowił zrezygnować z funkcji rzecznika prasowego „Solidarności” i Pan zajął jego miejsce.
J.O.: Tak. Karol Modzelewski był dobrym rzecznikiem, ale istniał pewien problem – mieszkał we Wrocławiu, a prasa skupiona była mimo wszystko w stolicy. Ja byłem na miejscu jako rzecznik prasowy NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze, w związku z czym mogłem tę funkcję po Modzelewskim przejąć. Chociaż w pełni zgadzałem się z jego stanowiskiem, to za jego radą zgodziłem się zostać rzecznikiem „Solidarności”.
N.P.: Jeszcze przed założeniem „Solidarności”, w 1978 roku, gdy wracał Pan z Anglii do Polski, wypowiedział Pan następujące zdanie: „Za dziesięć lat będę albo w więzieniu, albo w sejmie”. Do więzienia udało się trafić nieco szybciej – dlaczego?
J.O.: Pierwszy raz do aresztu trafiłem w zasadzie wcześniej, bo już w 1969 roku, ale na krótko. Kolejny raz zostałem aresztowany po wprowadzeniu stanu wojennego, w nocy z 12 na 13 grudnia. Byłem wtedy w Gdańsku na posiedzeniu Komisji Krajowej i już wtedy przeczuwaliśmy, że szykuje się coś poważnego. Zastanawiałem się nawet, co robić i gdzie by się ukryć. Ale nie było gdzie – inni działacze byli w takiej samej sytuacji jak ja. Postanowiłem więc wrócić do hotelu, w którym się zatrzymałem. Tam też mnie zatrzymano.
Zainteresowała Cię historia polityka-himalaisty? Kup książkę „Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty”!
N.P.: W 1982 roku, kiedy przebywał Pan w więzieniu, organizowano kolejną wyprawę na K2. Pan już wcześniej próbował zdobyć ten szczyt, ale warunki pogodowe nie pozwoliły. Nie kusiło, by wyrównać porachunki z tą górą?
J.O.: Trochę kusiło. Pamiętam, że nawet myślałem sobie wtedy, że gdybym wystąpił z wnioskiem o zwolnienie z internowania pod pretekstem wzięcia udziału w wyprawie na K2, to może i władza uwzględniłaby mój wniosek. W końcu mogłaby wykorzystać to propagandowo i powiedzieć, że internowanie nie jest w końcu tak straszne, jak to się przedstawia, skoro mogę je opuścić i pojechać na K2. Gorzej byłoby pewnie z powrotem, ale myślę, że taka możliwość istniała. Przezornie zastanawiałem się, co by było, gdybym postanowił z niej skorzystać. Ale to tylko gdybanie, nic w tym kierunku nie zrobiłem.
N.P.: Przyznał Pan w książce, że wyszedł z internowania ostatni i gasił po sobie światło. Chyba nie długo jednak przyszło cieszyć się wolnością?
J.O.: Tak, wkrótce kolejny raz trafiłem do więzienia. Pretekstem do aresztowania okazały się tym razem obchody czterdziestej rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. Gdy dowiedzieliśmy się, że władze planują zorganizować uroczystości i wykorzystać je propagandowo, postanowiliśmy popsuć im plany i zrobić własne, niezależne obchody. Wszystko było przygotowane, przybyli zaproszeni goście, lecz w ostatniej chwili, kiedy już zbieraliśmy się pod pomnikiem Bohaterów Getta, okazało się, że Marek Edelman – ostatni żyjący dowódca powstania w getcie – nie przyjedzie. Władze dowiedziały się o naszych planach i obłożyły go aresztem domowym, pod pretekstem ochrony go przed zamachem, jaki rzekomo szykuje na niego Organizacja Wyzwolenia Palestyny. Także Wałęsa nie dotarł na uroczystości, zatrzymano go w drodze do Warszawy. By jakoś uratować sytuację, wystąpiłem z krótkim przemówieniem i na nim się skończyło. Po uroczystościach zostałem aresztowany i po raz kolejny trafiłem do więzienia
N.P.: Pobyt w więzieniu miał chyba dla Pana szczególne znaczenie - zdecydował się Pan wziąć w nim ślub.
J.O.: Tak, my już wcześniej z Joanną postanowiliśmy się pobrać, złożyliśmy w urzędzie stanu cywilnego papiery. Wyznaczono nam jednak dość odległy termin. Kiedy więc znalazłem się w więzieniu, postanowiłem dotrzymać tego terminu i wystąpiłem o zgodę na ślub w więzieniu. Joasia zrobiła to samo i w związku z tym pobraliśmy się w więzieniu na Rakowieckiej.
N.P.: Ślub wnuczki Piłsudskiego i działacza opozycji w więzieniu – symboliczna sprawa.
J.O.: Tak wyszło. Joasia jest rzeczywiście wnuczką Józefa Piłsudskiego, córką jego młodszej córki Jadwigi. Urodziła się w Wielkiej Brytanii, ale przyjechała do Polski w 1979 roku i kiedy wybuchła Solidarność natychmiast włączyła się w jej działalność. A ponieważ świetnie zna kilku języków, okazała się niesłychanie użyteczna, przede wszystkim w kontaktach z dziennikarzami zachodnimi. Z tego względu znalazła się w mojej ekipie, tak się poznaliśmy i wkrótce zdecydowaliśmy się pobrać. Tak się złożyło, że udało nam się tego dokonać właśnie na Rakowieckiej.
N.P.: Po wyjściu z więzienia wzięli Państwo ślub kościelny w Londynie, urodziło Wam się dziecko. Nie pojawiła się pokusa, żeby zostać w Anglii i tam sobie ułożyć życie? Wyjazd na Zachód był w tych czasach dla wielu Polaków nieosiągalnym marzeniem.
J.O.: Rzeczywiście, kiedy wyszedłem z więzienia, złożyłem wniosek o paszport i bez większych problemów go dostałem. Władze prawdopodobnie miały nadzieję, że jak wyjedziemy, a mieliśmy już wtedy córeczkę, to rodzice Joasi przekonają nas, żebyśmy nie wracali do Polski. Oczywiście wróciliśmy. Potem jeszcze parokrotnie władze przyznawały mi paszport, pewnie z nadzieją, że zostanę na Zachodzie na stałe. Tak się nie stało.
N.P.: Niemniej na Zachodzie bywał Pan w latach osiemdziesiątych dość często. Jedną z ważniejszych podróży, jakie Pan odbył, była ta do Stanów Zjednoczonych, w czasie której spotkał się Pan z prezydentem Ronaldem Reaganem, wiceprezydentem Georgem H. W Bushem i z jego konkurentem z Partii Demokratycznej Michaelem Dukakisem. O czym rozmawialiście?
J.O.: To prawda. W 1988 roku, tuż po wyjściu z kolejnego już więzienia – tym razem na Służewcu – wyjechałem formalnie rzecz biorąc do Anglii, a w rzeczywistości do Stanów Zjednoczonych. Spotkałem się tam z wieloma ważnymi politykami, w tym m.in. właśnie z prezydentem Reaganem i jego wiceprezydentem Bushem. Rozmawialiśmy przede wszystkim o sytuacji w Polsce. Poza podziękowaniem Reaganowi za to, co dla nas zrobił, prosiłem go o utrzymywanie nacisku na władze, po to, by doszło do rozmów Okrągłego Stołu.
Oprócz tego spotkania zostałem też zaproszony na specjalne wysłuchanie przed komisją do praw człowieka Kongresu USA. Pojawiłem się tam i wyłożyłem sytuację dotyczącą praw człowieka w Polsce – jak nietrudno się domyślić, była to ocena niesłychanie krytyczna. Wiadomość o tym szybko dotarła do Polski i w efekcie zarzucono mi zdradę stanu i zagrożono kolejnym procesem sądowym. Na szczęście do niczego takiego nie doszło.
N.P.: Jak na Zachodzie postrzegano „Solidarność”?
J.O.: Wszyscy nas popierali, ale też wszyscy się nas bali, dokładniej zaś tego, co możemy zrobić. Pamiętajmy, że koniec lat osiemdziesiątych to czas rządów Gorbaczowa, który próbował reformować ZSRR i ocieplać relacje z Zachodem. Obawiano się więc, że gdy w Polsce dojdzie do radykalnych działań, Gorbaczow zostanie obalony i kurs polityki sowieckiej znowu ulegnie zaostrzeniu. Próbowano więc nas hamować i namawiano do tego, byśmy zachowywali się z rozwagą.
Wydaje mi się, że moja wizyta w Stanach Zjednoczonych nieco zmieniła takie postrzeganie Solidarności i uspokoiła tamtejsze władze. Pokazała, że nie jesteśmy bandą zapaleńców, którzy chcą radykalnie obalić system, ale że mamy poczucie odpowiedzialności i to, co proponujemy, jest realne i możliwe do osiągnięcia.
N.P.: Ważna pod tym kątem była też wizyta w Polsce Margaret Thatcher w 1988 roku. Jakie miała ona znaczenie?
J.O.: Ta wizyta była o tyle istotna, że przypadła na czas gdy ważyły się losy Okrągłego Stołu. O ile w kręgach władzy pojawiło się już przekonanie o konieczności podjęcia rozmów z opozycją, o tyle upierano się, by nie była to „Solidarność”. Wizyta Margaret Thatcher pokrzyżowała im plany. Pokazała, że nikt na Zachodzie nie uzna jakiejkolwiek próby porozumienia się z opozycją za wiarygodną, jeśli nie obejmie ona „Solidarności”. Demonstracyjne okazywanie jej poparcia było gwoździem do trumny ich nadziei i rozmaitych zachowawczych elementów w partii.
N.P.: Słynąca z neoliberalizmu Thatcher, zwalczająca u siebie związki zawodowe, spotyka się z polskimi robotnikami, a ci wiwatują na jej cześć. Nie było to dość problematyczne?
J.O.: Z „Solidarnością” był w ogóle taki kłopot, że popierali ją w zasadzie wszyscy, ale każdy z innych powodów. Partie lewicowe szanowały ją jako autentyczny ruch związkowy, reprezentację polskich robotników i klasy pracującej, ale raziły ich bliskie związki „Solidarności” z Kościołem. Problematyczne było dla nich to, że każdy strajk czy obrady zaczynały się od Mszy Św., a Wałęsa – twarz ruchu – nosił w klapie obrazek Matki Boskiej. Niezwykle istotne było to z kolei dla prawicy, przywiązanej do tradycyjnych wartości.
Tak też było właśnie z Margaret Thatcher. Popierała nas nie tyle dlatego, że byliśmy ruchem robotniczym, a z tego względu, że ten ruch robotniczy miał zrealizować pewną zmianę po myśli Zachodu. A temu chodziło przede wszystkim o przestrzeganie praw człowieka i zwiększanie szans na demokratyzację Polski.
N.P.: Dlaczego tłumaczenie jej rozmowy z Wałęsą powierzono Panu, a nie zawodowemu tłumaczowi?
J.O.: Lech Wałęsa jest człowiekiem, który ma niesłychanie barwny język. Czasem potrafi coś ująć niesłychanie precyzyjnie, a czasami ucieka w rozmaite dywagacje i używa zwrotów, które są zrozumiałe tylko dla kogoś, kto go dobrze zna. Pamiętam jak kiedyś przyjechałem do Gdańska i chciałem rozmawiać z Wałęsą, ale miał wówczas spotkanie z przedstawicielem ambasady jednego z krajów zachodnich. Rozmowę przekładał oczywiście tłumacz. Znałem osobiście tego ambasadora, więc gdy wyszedł ze spotkania przywitaliśmy się i zapytał, czy mógłbym się z nim spotkać i powiedzieć mu, o co właściwie Wałęsie chodziło. Nic z tego nie zrozumiał. Zresztą z tego też powodu słynne przemówienie Wałęsy w amerykańskim Kongresie, ze znanym „My, naród”, zostało wcześniej dokładnie przygotowane i napisane - żeby przekaz był jasny i klarowny.
N.P.: To teraz dla odmiany przenieśmy się na wschód – o czym rozmawiał Pan z Kim Ir Senem?
J.O.: Spotkanie z Kim Ir Senem wspominam w ogóle dość zabawnie. Znalazłem się w takiej sytuacji dlatego, że byłem członkiem Komitetu Wykonawczego Unii Międzyparlamentarnej, to taka instytucja powołana jeszcze w połowie XIX wieku. Jedno z posiedzeń tego Komitetu odbywało się właśnie w Korei Północnej i będąc tam na miejscu dostaliśmy informację, że zaprasza nas na spotkanie sam najwyższy przywódca Kim Ir Sen.
Oczywiście przyjęliśmy zaproszenie i udaliśmy się do wyznaczonej sali. Atmosfera była niezwykle podniosła, niczym w katedrze. Nagle wszedł Kim Ir Sen, przywitaliśmy się i zasiedliśmy do rozmów. By przerwać ciszę, jak zaległa na sali, najwyższy przywódca rozpoczął rozmowę pytaniem - jaka jest pogoda w Afryce? Afrykę wybrał pewnie dlatego, że przewodniczący naszej delegacji był Senegalczykiem. Odpowiedział Kim Ir Senowu na pytanie, po czym ten po chwili milczenia pociągnął temat i zapytał, jaka jest pogoda w Europie. Na to pytanie odpowiedzi udzielił mu sekretarz naszego komitetu, który z kolei był Szwajcarem.
Po tej kurtuazyjnej wymianie zdań wypadało, żebyśmy tym razem to my zadali pytanie. Po chwili namysłu sekretarz poruszył więc równie górnolotny temat, pytając, co przedstawia obraz wiszący przed naszymi oczami. Kim Ir Sen odpowiedział, że są to Góry Diamentowe i na tym spotkanie się zakończyło.
N.P.: Wracając już do polskiej rzeczywistości - po transformacji ustrojowej został Pan pierwszym cywilnym ministrem obrony narodowej. Co było dla Pana wówczas największym wyzwaniem?
J.O.: Pierwszym i największym wyzwaniem było rozmontowanie Układu Warszawskiego. Chodziło także – mówiąc patetycznie – o przywrócenie Wojska Polskiego narodowi polskiemu, bo dotychczas było ono instrumentem partii. Trzeba było zmienić całą ideologię wojska, wyeliminować wpływ dawnego czynnika partyjnego, zlikwidować oficerów politycznych, zerwać wszystkie więzi między polskim wojskiem, a Moskwą, przeorganizować także Ministerstwo Obrony Narodowej. Dotąd funkcjonowało ono jako struktura ściśle wojskowa – do tego stopnia, że mnie jako ministrowi przysługiwał dodatek mundurowy. Oczywiście z tego nie korzystałem. Gdybym się ubrał w mundur to – jako że jestem szeregowym rezerwy – kapral na bramie mógłby postawić mnie na baczność. To wszystko pokazuje jak ogromna była skala zmian które trzeba było wprowadzić w życie.
N.P.: Co postrzega Pan jako największe Mount Everest w swoim życiu? A może zamierza je Pan dopiero zdobyć?
J.O.: Myślę, że uczestnictwo w Solidarności, w tym, czego dokonało to środowisko. To było coś naprawdę wyjątkowego, doświadczenie, którego nie da się zapomnieć. Mam ogromną satysfakcję, ale i wdzięczność do losu, że pozwolił mi żyć w tych czasach i uczestniczyć w tej fundamentalnej zmianie, jaka dokonała się wówczas w Polsce i w całej Europie. Wolność i niezależność od władz komunistycznych – to był zdecydowanie najtrudniejszy, ale i najbardziej satysfakcjonujący szczyt, jaki wspólnie udało nam się wszystkim zdobyć.