Jan Luksemburski u bram Krakowa
JAN LUKSEMBURSKI potrzebował potężnej bombardy, by rozbić mury Wawelu, ale machina wojenna ugrzęzła gdzieś po drodze, podczas gdy większość jego wojsk dawno przeszła góry, pokonała Bramę Morawską i wkroczyła na Śląsk. Póki był gościem swego lennika, księcia opawskiego, był jak u siebie, lecz nie po to zwoływał wielkie czeskie wojsko, by poić je opawskim piwem. Jan żył w przyszłości; mawiał, że sam ją tworzy, a to znaczyło, iż bezruch i czekanie są wbrew jego naturze. Puścił wodzów, każdego z przesłaniem i ciężkozbrojną drużyną, do sześciu najbliższych książąt śląskich. Oznajmiał ich ustami, iż król czeski prowadzi wojnę z królem krakowskim, a ich ziemie tymczasowo są polem tej wojny. Mogą zachować neutralność, mogą przyłączyć się do którejkolwiek ze stron, wybór jeszcze należy do nich. I pozwolił im patrzeć na potęgę swych wojsk maszerujących ich ziemiami na Kraków. Tak, Kraków wymagał spektakularnej siły, bo Jan nie miał zamiaru stać pod bramami tego miasta do wiosny. Ale na pyszniący się w drodze do Wawelu zamek biskupów krakowskich, słynny Sławków, wystarczą machiny, które ciągnęli na pięćdziesięciu wozach z Czech. Libos mówił mu, ile piast w kołach pękło, ile wołów połamało nogi, nim dotarli tu, na tę śląską wyżynę będącą wrotami Małej Polski.
W obozie wojennym pod Sławkowem panował ożywiony ruch. Dzień wcześniej wyszły hufce Ulrika i Libosa, by zgodnie z planem Jana odciąć miasto od szlaku wiodącego na Wrocław. Równo z nimi, poniżej Sławkowa, przez Białą Przemszę przeprawił się Markwart i Chval. Odcięli drogę na Kraków, gdyby król Władysław chciał wysłać na pomoc swe wojsko. Od tej strony, od wschodu, ich naturalnym sprzymierzeńcem była rzeka, co wciąż jeszcze bawiło Jana Luksemburskiego. Biskupi krakowscy, właściciele zamku, budując go, myśleli o obronie przed książętami Krakowa, to ciekawy obraz Królestwa Polskiego!
— Biskupa Jana Grota nie ma w Sławkowie — zameldował Czabak. — Obroną dowodzi jakiś stary Krakus, zaprawiony w bojach od czasów biskupa Muskaty.
— Walczył po jego stronie czy po stronie króla? — zaciekawił się Jan.
— Ha, ha, ha — Czabak zaśmiał się tubalnie i równie szybko zgasł. — Mówią, że to człowiek Łokietka.
— Jak liczna jest załoga?
— Nie udało nam się ustalić. Od tygodni ściągali do zamku żywność, opał i broń, tyle wiemy. Ludność cywilną wyprawili do miasta, zawarowali bramy i są gotowi bronić się do końca.
Jan patrzył z niewielkiego wzniesienia na miasto leżące niczym barwna plama przy wijącym się trakcie łączącym Kraków i Wrocław. Zamek stał nieco niżej Sławkowa, zwarta kamienna budowla otoczona nowym murem obronnym, nie palisadą, nie obwałowaniem ziemnym. Murem, który okalała fosa i wał. Mała, w porównaniu do miasta. Najważniejsza, z punktu widzenia zwycięskiej wojny.
— Wypędzić ludność ze Sławkowa — rozkazał król. — Zbrojnie przejąć kopalnie. Ustawić straże przy każdym z szybów. I spalić podzamcze.
— Tak jest — klepnął się po brzuszysku Czabak i zaskakująco zwinnie jak na takiego grubasa wskoczył na siodło.
Jan nie lubił dymu pożarów, swąd mierził go i podrażniał skłonne do łzawienia oczy. Zawrócił do obozu z Wilhelmem de Machaut przy boku.
— Brudna strona wojny — powiedział poeta, odwracając wzrok. Od strony miasta już dały się słyszeć krzyki ludzi i przeraźliwy kwik prosiąt.
— Znasz czystą? — spytał rozdrażniony tą uwagą Jan. Jego koń parsknął i rzucił łbem, jakby chciał odpędzić od siebie woń spalenizny.
— Tryumfalne wjazdy zwycięzcy, prosty lud dziękujący za uwolnienie, płatki kwiatów rzucane pod kopyta jego wierzchowca...
— Jest zima. Zamknij się — warknął Jan.
— Nie martw się, królu — powiedział zupełnie trzeźwo poeta. — Pergamin zapamięta tylko to, co ja mu powiem.
Ma rację — opamiętał się Luksemburczyk i spojrzał na Wilhelma tak, jak powinien patrzeć król.
Oblężenie zaczęli nazajutrz. Po zgliszczach spalonych chat na podzamczu woły przeciągnęły w stronę fos osiem sporych winei. Wyglądały jak drewniane domy na niewielkich, ale mocnych kołach. Pod ich osłoną szli piechurzy Libosa, uzbrojeni w młotki, gwoździe i liny. Przy nich służba niosąca długie, grube nieokorowane deski i kołki. I ciury obozowe z cebrami wody. Rząd winei stanął w jednej linii, szybko wyprzężono woły, dwa padły z rykiem od strzał obrońców, słudzy osłaniając się dużymi tarczami, zepchnęli je do fosy, by nie przeszkadzały budowniczym. Jeden jeszcze żył, próbował się bronić wierzganiem, dobiła go zabłąkana strzała, Bóg jeden wie, swoich czy obrońców. Potem Libos krzyknął:
— Na raz! — I znów spod osłony winei wybiegli tarczownicy.
— Na dwa! — Podnieśli tarcze, tworząc z nich spadzisty dach wokół boku winei.
— Na trzy! — Założyli ich krańce na zakład, tak że nie było w nim najmniejszej szpary.
— Na cztery! — Głos Libosa potężniał z każdą komendą. Pod daszek z tarcz wybiegli piechurzy bez broni. Chwycili za liny zwisające wzdłuż całego boku winei.
— Obrót! — zawołał Libos i Jan z podziwem zobaczył, jak piechurzy pod szczelną osłoną tarczowników przenoszą drewniane konstrukcje winei i ustawiają jedna przy drugiej, wzdłuż fos, tak że osiem konstrukcji połączyło się w jeden długi dom. Schowali się, gdy Libos krzyknął:
— Do środka!
I znów tarczownicy osłaniali piechurów tak, że choć obrońcy Sławkowa strzelali do nich bez ustanku, żadna ze strzał nie dosięgła celu. Odbijały się od tarcz, wbijały w nie, ale ludzie pod spodem byli bezpieczni.
— Teraz wewnątrz winei zbiją z desek pomosty — wyjaśnił królowi Ulrik. — Uniosą klapy w ścianach i wysuną je, przerzucając przez fosy. To najtrudniejszy manewr, trwa czasem godzinami, aż uda się dobrze zakotwiczyć pomost po przeciwnej stronie fosy.
— Ubezpiecz ich — powiedział Jan i wskazał na rząd machin gotowych do miotania kamieni. — Nasze perriery czekają na rozkaz.
— Wydajesz go, królu? — upewnił się Ulrik.
— Tak — powiedział Jan i nie minęło wiele, gdy usłyszał znane mu z walk pod Metzem skrzypienie. Czterech ludzi zawisło na czterech linach u końca machiny. Dwóch załadowało w skórzaną obręcz kamień. Wypuszczono go, chybił. Z murów dało się słyszeć gwizdanie i wyzwiska. Ale w tym samym czasie cztery inne perriery trafiły i gwizdy obrońców zamilkły przykryte głuchym uderzeniem kamieni o zamkowe mury.
— Daleko lecą — powiedział zaskoczony poeta. — Ale są słabe. Czy mają moc rozbicia tych murów?
— Nie — wyjaśnił mu Jan. — To broń na chwilę, na próbę. Kamieniami sprawdzamy odległość i ciężar, jaki mają mieć pociski, by przelecieć ponad murami. Spójrz, Wilhelmie — pokazał mu ludzi w olbrzymich skórzanych rękawicach ładujących na perriery podpalone kule. — To jest prawdziwy pocisk naszych machin.
Dwie zgasły w locie, jedna spadła pod murami, jedna przeleciała nad nimi i przywitana przez poparzonych obrońców krzykiem zniknęła, wypuszczając po chwili czarny słup dymu. Z każdym kolejnym wyrzutem pociski były celniejsze. Po chwili zza murów ukazał się nie tylko dym, ale i płomień.
— Niezwykłe — wyszeptał zachwycony Wilhelm.
— Widowiskowe — potwierdził Jan. — Ale wróć spojrzeniem do naszych budowli wzdłuż fosy. Tam dzieje się coś znacznie ważniejszego.
Gdy obrońcy skupili się na gaszeniu ognia przerzuconego przez perriery za zamkowe mury, tylko garstka z nich ostrzeliwała z kusz pracujących przy wineach piechurów. Trzy solidne pomosty przerzucono już przez fosy. Czwarty właśnie kończono kotwiczyć.
Jan widział otwarte z podziwu usta Wilhelma de Machaut.
— Więc te ogniowe kule to tylko, by odwrócić uwagę? — wyszeptał poeta, podczas gdy Jan odwrócił się i spojrzał w stronę czeskiego obozu. Przyjrzał się dwóm konstrukcjom obstawionym drabinami, na których było aż czarno od ludzi z młotkami, wiadrami gwoździ, linami. Od dołu podawano im kolejne belki. Pracowali, nie patrząc na oblężenie, stukot ich narzędzi zagłuszał ostrzał murów. Obrońcy musieli ich widzieć, o ile nie przesłaniał im widoku dym, o ile mieli czas patrzeć na cokolwiek więcej niż lecące ku nim kamienie, płonące ładunki i przerzucany przez fosę most. Nawet jeśli czuli już bezsilność, to wciąż jeszcze odpowiadali na nią wściekłością. Jan zwrócił się w stronę zamku.
W chmurze dymu nad murami coś zawirowało i nagle wyleciało z niej stado płonących wron. Poparzone ptaki uciekały z pożaru z przeraźliwym krzykiem, ale pęd powietrza tylko rozniecał płomienie na ich ogonach i skrzydłach. Spadały w fosę niczym czarne ogniste pociski i gasły.
— Szeregów króla Jana nie dosięgła żadna gorejąca strzała — wyszeptał Wilhelm de Machaut.
— Wojna jest piękna w swej grozie. Komu śmierć przeznaczona, ten...
— Nie kończ — zimno powiedział Jan. — O śmierci można układać rymy po bitwie.
Zostawił oniemiałego poetę i w osłonie swej świty pojechał w stronę winei. Mosty przez fosę były gotowe. Na rozkaz Libosa piechurzy przenieśli przez nie obronne drewniane domy i ustawili po drugiej stronie fosy. Libos dał im odpocząć chwilę i krzyknął:
— Otworzyć przejście! — A oni równo, choć już nie tak szybko jak na początku, przenieśli konstrukcje na boki, tak aby całe przejście przez zbudowane przez nich mosty było wolne.
Obrońcy z potężnych kusz wałowych wypuścili płonące strzały w stronę winei. Trafili, owszem, ale mostem już sunęły w stronę murów pluteje, wielkie tarcze na kołach, osłaniające oddziały zbrojne. Piechurzy wydostali się z płonących domów i cofnęli, chroniąc pod tarczami plutei. W rękach tachali cebry z wodą. Polali płonącą konstrukcję, ogień z sykiem zamienił się w białą parę. Na most wjechały kolejne pluteje, służące wyłącznie osłonie pchanych przez ludzi trebuszy. Po chwili po drugiej stronie fosy mieli już pięć wielkich jak ściany tarcz na kołach.
Jan dał znak i ostrzał ruszył na dobre. Obrońcy celowali z łuków i kusz do piechurów i obsługi machin. Trafiali, ale na miejsce postrzelonych wchodzili następni. Siła ostrzału nie słabła, zza murów dochodziły dymy i swąd.
— Jak długo to może trwać? — spytał pobladły Wilhelm, podjeżdżając do Jana.
— Zależy, ile mają strzał — odpowiedział zamiast niego Hynek. — I jak długo wytrzyma nasza przeprawa. — Pokazał mu pękającą pod ciężarem ludzi i machin kładkę na fosie.
Jan odwrócił się i znów spojrzał w głąb swego obozu. Konstrukcje były już złożone. Dwie wielkie wieże oblężnicze pyszniły się wyzywająco. Ludzie odstawiali od nich długie drabiny. Kończono wiązać olinowanie.
Pod osłoną nocy ludzie Libosa naprawili naderwaną przeprawę, a Czabak i Beneš przepchnęli przez nią obie wieże. Przed świtem mostem przeciągnięto potężne haki oblężnicze i taran. Od rana zaczęto kolejny dzień oblężenia. Sławków płonął, obrońcy słabli, ale wciąż do nich strzelali. Ich bezsilna wściekłość niezauważalnie traciła impet, zamieniając się w beznadziejny opór.
Późnym popołudniem jedna z wież oblężniczych zajęła się ogniem, ale z drugiej przerzucono kładkę przez zamkowy mur. Wbiegli po niej zakuci w stal ludzie Czabaka. Po raz ostatni wezwano obrońców do poddania zamku. Po raz kolejny odmówili. Beneš dał sygnał obsłudze tarana. Bramy Sławkowa jęknęły pod jego okutym dziobem i pękły z trzaskiem.
Ten tekst jest fragmentem książki Elżbiety Cherezińskiej „Odrodzone królestwo”:
Przed północą skończono wyrzynać załogę. Jan wjechał przez zgliszcza spalonej i połamanej bramy. W nozdrza gryzł go swąd dogasających na dziedzińcu pożarów. Dopalało się rumowisko stajni i przybudówek, drewniane pomosty biegnące wokół wnętrza murów. Jeden pękł w tej chwili, zwalając w dół przepalone deski, kołczan strzał, których nikt już nie wystrzeli, i dwóch martwych obrońców. Spadli między dymiące zgliszcza.
Służba usuwała na bok zabitych, robiąc wolny przejazd dla Jana. Ranni jęczeli, prosząc o wodę. Wilhelm jadący obok niego milczał głucho. Dopiero teraz Jan mógł docenić zamek, który opierał mu się tak zaciekle. Zgrabna, zwarta bryła była niemal nienaruszona trwającym kilka dni ostrzałem.
To dobrze — pomyślał. — Uprzątniemy zgliszcza i można go od razu zająć.
Zatrzymał konia przed narożną basztą, tu było więcej miejsca, słudzy zdążyli uporządkować niewielki placyk. Ze wszystkich stron schodzili się jego rycerze. Umęczona Drużyna Lodu. Idąc ku niemu, zdejmowali rękawice i hełmy, widział ich osmolone, spocone twarze, które patrzyły na niego lśniącym spojrzeniem zwycięzców.
— Sławków zdobyty! — krzyknął Beneš, aż odbiło jego głos od murów.
— Król Jan Luksemburski!
— Zwycięstwooo! — darł się zachrypnięty po tylu dniach wykrzykiwania rozkazów Libos, jakby wstępowało w niego kolejne życie. — Zwycięstwooo!
Jan okręcił się konno, uniósł prawicę i zawołał:
— Wyważyliśmy bramę do Małej Polski! Droga na Kraków stoi przed nami otworem!
Odpowiedzieli mu zgiełkiem, uderzaniem mieczów o tarcze, skandowaniem:
— Te-raz Kra-ków! Te-raz Kra-ków!
Dał się ponieść i wołał razem z nimi:
— Te-raz Kra-ków! — upajając się myślą, że ich głos niesie się w zadymionym powietrzu aż do Wawelu i mały król już go słyszy, drżąc z lęku.
Gdy nieco umilkli, dało się słyszeć krzyk od strony murów.
— Najjaśniejszy panie!
Zavis szedł ku nim, wlokąc na sznurze młodego chłopaka w za dużej kolczudze.
— Złapaliśmy go, jak próbował opuścić zamek — mówiąc to, pchnął chłopaka na bruk.
— To znaczy, że zachował resztki rozumu — powiedział Jan, nie widząc nic nadzwyczajnego w tym, że jakiś ocalały szczeniak próbował uciec ze zdobytego zamku.
— Chciał uciec tajemnym przejściem — wyjaśnił Zavis. — Znaleźliśmy właz do lochów pod murami. Dalej jest podziemny tunel.
— Dokąd wiedzie? — spytał Jan.
Zavis pociągnął za sznur, unosząc leżącego chłopaka niczym worek z mąką. Młodzieniec miał osmoloną twarz, złamany nos i ranę na szyi. Milczał. Zavis szarpnął sznurem.
— Mów, jak król pyta! — krzyknął. — Dokąd wiedzie przejście?
— Nie wiem — skłamał chłopak. — Nie zdążyłem nim wyjść. Zavis kopnął go w plecy, młodzian znów upadł na bruk.
— Zostaw go — powiedział Jan. — I poślij ludzi, niech sprawdzą.
— Te-raz Kra-ków — podjął skandowanie Beneš, ale przerwał, bo w tej samej chwili od strony rozbitej w drzazgi bramy dał się słyszeć dźwięk rogów. Jan spojrzał na Zavisa zdumiony. Dźwięk powtórzył się i po chwili na dziedziniec wpadł Peter z Rożemberka. Zatrzymał konia, który parsknął i zatańczył w miejscu. Twarz Petera była wykrzywiona wściekłością.
— Mamy posłów od króla Węgier — wyrzucił z siebie, aż z ust poleciała mu ślina.
Zavis warknął do chłopaka:
— Dalej nie wiesz, dokąd prowadziło przejście?
— Zakuj go w kajdany i zabierz stąd — polecił Jan i powiedział do Petera: — Przyprowadź gości.
Rycerze jego osobistej straży ustawili się konno wokół niego. Po chwili na dziedziniec wjechał niewielki orszak pod proporcem z liliami Andegawenów. Jadący w pierwszym szeregu giermkowie zadęli w rogi jednocześnie i rozjechali się na boki, przepuszczając przodem rycerza w napierśniku, który zdobiły trzy ptaki.
— Wilhelm Drugeth, żupan Spiszu — krzyknął giermek — wysłannik króla Caroberta do króla Jana Luksemburskiego.
Drugeth — w lot zrozumiał Jan. — Bratanek palatyna Węgier. Carobert wysłał do mnie najwyższą ligę.
— Wysłannicy naszego przyjaciela, króla Węgier, są nam drodzy — powiedział, przyglądając się Drugethowi. — Niestety, dopiero zdobyliśmy zamek i jeszcze nie mamy gdzie podjąć tak cennych gości — dokończył Jan, sondując, czy Drugeth chce mówić w cztery oczy.
— To, co mamy do powiedzenia, można przekazać na dziedzińcu — zimno odpowiedział Wilhelm Drugeth.
Z orszaku za jego plecami wysunął się białowłosy młodzieniec. Jako jedyny był z gołą głową i nie miał na sobie zbroi, tylko lśniący głęboką czernią aksamitny kubrak, na nim płaszcz podbity ciężkim, czarnym futrem. Ten dziwny czarny strój przykuwał wzrok, zwłaszcza że na piersi młodzieńca pobłyskiwał ptak, taki sam jak w herbie Drugetha, tyle że złoty i pojedynczy.
Krewny? — pomyślał Jan. — Syn? Niepodobny do niego. Niepodobny do nikogo.
— Mów, proszę — otrząsnął się i wrócił uwagą do Drugetha.
— Król Carobert przypomina ci, panie, umowę, jaką zawarliście w Trnawie — powiedział poseł.
— Nie zapomniałem o niej nawet na jeden dzień — wymusił uśmiech Jan. — Moja córka już uczy się węgierskiego, a w awiniońskiej kurii luksemburscy dyplomaci załatwiają dla naszych dzieci zgodę na małżeństwo. Jak się ma mały Władysław? Następca węgierskiego tronu i mój zięć.
— Wnuk króla Władysława ma się dobrze — odpowiedział nie Drugeth, a ów czarno ubrany młodzian.
— To mnie cieszy. — Jan z trudem oderwał wzrok od dziwnej twarzy młodzieńca.
— Zwłaszcza że ojciec, król Carobert, przekazał mu, iż jego dziadkowi, królowi Polski, nie grozi już najazd króla Czech — dodał chłopak i twarz Jana zastygła.
— Król Carobert — szybko i twardo podjął Drugeth — przypomina ci, panie, o ustaleniach z Trnawy. Nie było w nich ani słowa, które, jak mówi król, mogłoby zachęcić cię, panie, do najazdu na kraj jego teścia.
— Nie było też słowa, które miałoby mnie do niego zniechęcić — odpowiedział Jan Luksemburski.
— Wobec tego, najjaśniejszy panie, król Carobert uważa, iż opacznie zrozumiałeś wasze rozmowy. Był pewien, iż utwierdziły cię one w jego miłości do żony, królowej Elżbiety, i jej rodziny. Jeśli tak nie było, to naszym zadaniem jest ci to, najjaśniejszy panie, przypomnieć.
Kim on jest, żeby mnie pouczać? — zawrzał w duchu Jan.
— Bo, jak napisał w liście, który ci przywiozłem: „Najmniejsza nawet krzywda wyrządzona memu teściowi, jego dostojności Władysławowi, królowi Polski, będzie równoznaczna z zabiciem na moich oczach mego własnego syna i następcy, Władysława”.
— Nie tykajmy przyszłego męża mej córki — zimno odpowiedział Jan.
Patrzyli sobie z Drugethem w oczy przez chwilę. Neapolitańczyk miał ciemną urodę południowca, ale w przeciwieństwie do tych, których Jan znał osobiście, panował nad sobą, jakby zamiast twarzy nosił maskę.
— Dziękuję w imieniu króla Węgier — odpowiedział Drugeth.
Jan skinął mu głową, odwrócił się na chwilę, jakby ich spotkanie miało dobiec końca. Wtedy zatrzymał ruch głowy i nie patrząc na Wilhelma Drugetha, powiedział lekko:
— Skoro jesteśmy przy dzieciach i ich przyszłości. Będę wspaniałomyślny, wywianuję moją córkę ziemiami zdobytymi w tej wojnie. Ten zamek — wskazał ruchem brody na mury — nie ucierpiał nic a nic. Zgliszcza uprzątniemy, naprawienie murów zajmie tydzień. Piękny dar panna młoda wniesie kiedyś mężowi. Tak blisko węgierskiej granicy...
Usłyszał głos Drugetha, który tym razem brzmiał jak zgrzyt stali.
— Mamy w niewoli cały twój zwiad i wodza, rycerza, który mówi, że nazywa się Zwonimir. Możemy go wymienić za posłów króla, których pochwyciłeś i uwięziłeś. Na tym kończy się negocjacyjny charakter naszej oferty. — Drugeth na chwilę zawiesił głos, po czym powiedział na jednym tchu: — Pięć tysięcy węgierskich jeźdźców mknie doliną Popradu. Ten zamek wraz z miastem i kopalniami jeszcze dzisiaj wróci pod władzę króla Władysława. Dajemy wam czas do wieczora na zwinięcie obozu i opuszczenie Małej Polski. Oto list, w którym słowo po słowie mój pan zawarł warunki.
Czarno odziany młodzian podjechał kilka kroków w stronę Jana. Libos i Beneš stanęli przed królem, broniąc do niego dostępu. Młodzian nie zatrzymał konia, jechał majestatycznie, wolno, podkowy dźwięczały na bruku sławkowskiego dziedzińca. Wsadził prawą rękę pod płaszcz. Libos błyskawicznie wyjął miecz, kierując ostrze w złotego ptaka na piersi młodzieńca. Ten wyjął rękę spod płaszcza i pokazał, że trzyma w niej zwój pergaminu z purpurową, królewską pieczęcią. Libos opuścił miecz, on i Beneš rozstąpili się, robiąc mu miejsce. Chłopak podjechał do samego Jana i wpatrując się w niego czarnymi jak onyksy oczami, podał mu zwój. Po czym jego koń, jakby nigdy nic, nie myląc kroku, zaczął iść w tył, a młodzian wciąż nie spuszczał wzroku z króla Jana Luksemburskiego. Gdy zrównał się z Wilhelmem Drugethem, odwrócił się do żupana Spiszu i powiedział:
— Te-raz Kra-ków.
Nad oczyszczonym z dymów pożaru niebem nad sławkowskim zamkiem przeleciało z krakaniem stado wron, niczym gradowa chmura. Jan Luksemburski otrząsnął się z upiornego wrażenia, złamał pieczęć i zaczął czytać ultimatum Caroberta, króla Węgier.