Jan Kaczkowski – ksiądz, który żył na pełnej petardzie
Niektórzy mówią, że mam parcie na szkło i jestem takim onkocelebrytą. Nie, moi mili państwo! Ja nie mam parcia na szkło. Ewentualnie już tylko mogę mieć parcie na trumnę, ale póki mnie Pan Bóg na tej ziemi trzyma, będę starał się pracować tak jak umiem najlepiej, nie oszczędzając się i to jest moja świadoma decyzja, choćby miała skrócić nieco moje życie.
Takie słowa wypowiedział swego czasu Jan Kaczkowski, stwierdzając, że jest znany głównie z tego, iż ma raka. Rzeczywistość wyglądała jednak nieco inaczej. Zainteresowanie medialne jego osobą wynikało nie tyle ze śmiertelnej choroby, która go spotkała, a z otwartości na ten trudny temat, a przede wszystkim – na drugiego człowieka. Chociaż urodził się z niepełnosprawnością oraz zmagał się z nieuleczalną chorobą, do ostatnich chwil opiekował się pacjentami założonego przez siebie hospicjum, ucząc ich tego, jak oswoić się ze śmiercią i cieszyć się życiem mimo przeciwności. Bo – jak sam przyznał:
to, że schodzę do moich umierających, to nie jest żadna moja zasługa, tylko mój psi księżowski obowiązek. Gdybym przestał schodzić, to byłbym draniem.
Takie pojmowanie posługi kapłańskiej zapewniło mu szacunek i uznanie zarówno wierzących, jak i ateistów. Chociaż stał się jednym z najpopularniejszych księży, jego droga do kapłaństwa nie należała do najłatwiejszych – niewiele brakło, a w ogóle by się na niej nie znalazł…
Jan Kaczkowski – młodość przyszłego księdza-społecznika
Jan Kaczkowski przyszedł na świat 19 lipca 1977 roku w Gdyni jako trzecie dziecko Heleny i Józefa Kaczkowskich. Urodził się jako wcześniak, w dość dramatycznych okolicznościach – jak opowiadał po latach: „Minimalna waga urodzeniowa, w czasie kiedy przyszedłem na świat, wynosiła tysiąc gramów. Urodziłem się, ważąc dziewięćset osiemdziesiąt gramów, a więc jako żywe poronienie”. Według innej wersji nowo narodzony chłopiec ważył tysiąc dwieście gramów, a pielęgniarki celowo zaniżyły tę liczbę, by w razie śmierci dziecka zdjąć ze szpitala odpowiedzialność. A ryzyko zgonu było wysokie – w pierwszych tygodniach życia młody Jan miał poważne zaburzenia oddychania i krążenia, otrzymał też zaledwie trzy punkty w dziesięciopunktowej skali Apgar, co wskazuje na wysokie zagrożenie śmiercią lub upośledzeniem.
Ku niedowierzaniu wielu osób, chłopcu udało się przeżyć. Przedwczesne narodziny przełożyły się jednak na jego zdrowie – od urodzenia miał niedowład lewej części ciała i poważne problemy ze wzrokiem, do tego stopnia, że praktycznie nie widział na jedno oko. To też istotnie wpłynęło na jego relacje z rówieśnikami. Niedowład i słabość fizyczna chłopaka spotykały się często z niezrozumieniem i szykanami ze strony kolegów i koleżanek ze szkoły. To w pewien sposób ukształtowało charakter przyszłego księdza – na przekór wszystkim chciał pokazać, że do czegoś się nadaje. Słabość fizyczną rekompensował więc siłą osobowości – już w podstawówce nauczyciele dostrzegali u niego cechy przywódcze, dał się również poznać jako dobry mówca, ale nieszczędzący szyderstwa i ironii, a przy tym nie stroniący od alkoholu. Dlatego jego decyzja o wstąpieniu do zakonu była dla wielu niemałym zdziwieniem.
Jan Kaczkowski – trudna droga do kapłaństwa
Po ukończeniu sopockiego liceum, Jan Kaczkowski wstąpił do Gdańskiego Seminarium Duchownego. Jego droga do kapłaństwa nie była jednak usłana różami. Początkowo planował wstąpić do zakonu jezuitów. Tam spotkało go jednak jedno z największych rozczarowań – na podanie o przyjęcie do zgromadzenia otrzymał decyzję odmowną, umotywowaną jego problemami zdrowotnymi. Jak przyznano w treści odmowy: „Nawet gdyby nie istniały inne przeciwwskazania, wzrok byłby wystarczającą przeszkodą”. Rozczarowanie i zawód nie wpłynęły na decyzję Kaczkowskiego. Zdeterminowany, postanowił starać się o przyjęcie do seminarium duchownego.
W tym przypadku z pomocą przyszedł ojciec Jana – wykorzystał swoją znajomość z Maciejem Płażyńskim, prosząc go, by wstawił się za jego synem u biskupa, z którym pozostawał w dobrych relacjach. Chociaż nie ma dziś pewności, jak potoczyłyby się losy Jana Kaczkowskiego gdyby nie ta protekcja, wiele wskazuje na to, że miała ona decydujące znaczenie. Udało się – w 1996 roku wstąpił do seminarium. Na tym jednak problemy się nie skończyły. Mimo przyjęcia do gdańskiej placówki, Kaczkowski cały czas obawiał się o to, czy uda mu się ją ukończyć i czy zostanie dopuszczony do święceń.
Polecamy e-book: Paweł Rzewuski – „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”
W późniejszych latach niejednokrotnie wspominał, że czas w seminarium upłynął mu pod znakiem upokorzeń dotyczących jego wady wzroku. Chociaż nie wszyscy księża z jego roku potwierdzali punkt widzenia Kaczkowskiego, faktem jest, że około dwa tygodnie przed święceniami przedstawiciele rady profesorskiej zgłaszali wątpliwości co do święceń kapłańskich Jana. Szczęśliwie dla niego, nie pokrzyżowało to jego planów. 15 czerwca 2002 roku otrzymał święcenia i został skierowany na parafię Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pucku.
Jan Kaczkowski – niezwykły ksiądz
Chociaż w historii Pucka Jan Kaczkowski zapisał się złotymi zgłoskami, początkowo nie przyjął przydziału do tej miejscowości zbyt optymistycznie. Przeciwnie – miał nadzieję, że trafi na którąś z parafii w Trójmieście, jak większość księży z jego roku. Rozczarowanie nowo wyświęconego księdza było tym większe, że nie pozwolili mu uczyć w szkole, jakby na potwierdzenie słów, które usłyszał jeszcze w seminarium – iż nie powinien uczyć dzieci, bo „mu pouciekają” oraz że będzie ośmieszeniem kapłaństwa. Początkowo więc pełnił posługę kapelana w szpitalu i w domu pomocy społecznej.
Katechetą został po dwóch latach. Wbrew obawom przełożonych, zyskał w tej roli dużą sławę – uczniowie nie tylko nie uciekali z jego lekcji, lecz z zainteresowaniem uczestniczyli w zajęciach prowadzonych przez charyzmatycznego księdza. Utrzymywali z nim też kontakty pozalekcyjne. Sam Kaczkowski również nie zrezygnował z edukacji. W 2007 roku uzyskał doktorat nauk teologicznych na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie na podstawie dysertacji „Godność człowieka umierającego a pomoc osobom w stanie terminalnym – studium teologiczno-moralne”. Rok później ukończył zaś studia podyplomowe z bioetyki na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, zostając również wykładowcą Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajęcia na Wydziale Teologicznym prowadził nieprzerwanie do 2012 roku.
Jak wspominał ksiądz Jan Perszon, dziekan tego wydziału:
Sam do mnie zadzwonił i zapytał: „Księże, ja mam ten doktorat z bioetyki, ja bym coś może wziął na tej waszej uczelni”. To był cały Jan!
Chociaż prowadził zajęcia fakultatywne, jego wykłady cieszyły się dużym zainteresowaniem. Mimo aspiracji naukowych, to jednak opieka chorymi i umierającymi pochłonęła jego największą uwagę.
Jan Kaczkowski – nauczyciel godnej śmierci
W 2004 roku podjęto decyzję o likwidacji oddziału wewnętrznego w puckim szpitalu, w którym Jan Kaczkowski pełnił posługę kapelana. Duchowny wpadł więc na pomysł założenia hospicjum – była to o tyle słuszna propozycja, że rzeczywiście istniała potrzeba stworzenia takiej placówki, najbliższe hospicja znajdowały się bowiem w Trójmieście. Kapłan przystąpił więc do dzieła. Wszystko zaczęło się 6 grudnia 2004 roku – wtedy właśnie powołano Stowarzyszenie Puckie Hospicjum Domowe pw. św. Ojca Pio z księdzem Janem Kaczkowskim na stanowisku prezesa. Początki były dość trudne. Przez kilka miesięcy ekipa nowo powstałego hospicjum pracowała charytatywnie, nierzadko dokładając się do niego z własnej kieszeni, w tym płacąc m.in. za dojazdy do domów chorych. Z czasem udało się rozwinąć działalność – w 2006 roku placówka podpisała kontrakt z NFZ, zyskała także stałą siedzibę, zmieniając się w hospicjum stacjonarne.
Do pracy w nim ksiądz Jan Kaczkowski angażował nie tylko osoby ze środowiska medycznego, ale i tzw. trudną młodzież sprawiającą problemy wychowawcze oraz osoby skazane. Dzięki tego typu inicjatywom stawał się stopniowo coraz bardziej rozpoznawalnym duchownym. Jego popularność wzrosła jednak szczególnie po wystąpieniu z marca 2012 roku na IX Zjeździe Gnieźnieńskim – corocznym kongresie poświęconym tematom ważnym dla Kościoła. Duchowny wygłosił wówczas referat pod tytułem „Wolontariat wśród osób wykluczonych społecznie”, opowiadając o pracy z trudną młodzieżą oraz angażowaniu jej w działalność hospicjum.
Polecamy e-book Marcina Sałańskiego pt. „Wielcy polskiego średniowiecza”:
Na koniec wystąpienia zmienił jednak nieco temat, poruszając temat problemu niepełnosprawności w Kościele. Opowiedział o swojej trudnej drodze do kapłaństwa oraz o upokorzeniach i przykrościach, jakie spotkały go ze strony duchownych w związku z kiepskim stanem zdrowia. Niejednokrotnie krytycznie wyrażał się również o kapłanach i hierarchii kościelnej, deklarując, iż kocha kapłaństwo, lecz nie znosi klechostwa. Prezentując takie opinie, nigdy nie rozważał jednak opcji opuszczenia stanu duchownego. Nie występował też przeciwko Kościołowi. Jak deklarował:
wszystko, co mówię o Kościele, wynika z mojego przywiązania i miłości do Niego. Dzisiaj w szpitalu przyjąłem Komunię Świętą i jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To by była tragedia, gdybym nie mógł tego robić.
Jan Kaczkowski: śmiertelny wyrok
Jan Kaczkowski od urodzenia zmagał się z chorobą i niepełnosprawnością. Lewostronny niedowład, poważna wada wzroku sprawiająca, że praktycznie nie widział na jedno oko – gdyby tego było mało, w 2010 roku zdiagnozowano u niego nowotwór nerki. Szczęśliwie chorobę udało się pokonać. Nie na długo. Wkrótce wróciła ze zdwojoną siłą. W 2012 roku ksiądz Jan Kaczkowski usłyszał diagnozę, brzmiącą praktycznie jak wyrok – glejak mózgu. Rokowania nie były optymistyczne – lekarze dawali mu początkowo sześć miesięcy życia, później czternaście. Każdy kolejny dzień miał być ich zdaniem mistrzostwem.
Wiadomość o śmiertelnej chorobie zastała księdza Kaczkowskiego w trudnym, ale i niezwykle intensywnym momencie życia. Zdecydował jednak, że maksymalnie wykorzysta czas, jaki mu pozostał. Jak przyznał w rozmowie z dziennikarzami Onetu:
Postanowiłem, że bez względu na wszystko tę końcówkę życia, która mi została, będę żył na pełnej petardzie. Będę pracował więcej niż muszę. Oczywiście mam pełną świadomość, że ta nadaktywność może skrócić moje życie. I to jest mój świadomy dar. Tylko tyle mogę dać.
Wkrótce okazało się, że dał nie „tylko tyle”, a „aż tyle”. Swoim nietypowym podejściem, poczuciem humoru oraz optymizmem mimo śmiertelnej choroby zarażał innych – szczególnie pacjentów swojego hospicjum, pokazując im, jak cieszyć się życiem wbrew największym przeciwnościom. Jak zwykł mawiać:
Nie da się uciec od myślenia o własnej śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby śmierć była śmiertelnie poważna, to by nas zabiła.
Pragnął, aby nowotwór, który w sobie nosi, stał się narzędziem do czynienia dobra. Nie tylko nie zrezygnował więc ze swojej posługi kapłańskiej i obowiązków w hospicjum, co zaangażował się w nie jeszcze bardziej. I nie tylko w nie – udzielił wielu wywiadów, na podstawie których powstało kilka książek, w tym między innymi: „Szału nie ma, jest rak”, „Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość” oraz „Dasz radę. Ostatnia rozmowa”. Oprócz tego prowadził własnego bloga, wielokrotnie występował w mediach, pojawił się nawet na Przystanku Woodstock w 2015 roku. Mocno wspierał również Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Jan Kaczkowski: śmierć i dziedzictwo
Spotkania z księdzem Kaczkowskim gromadziły tłumy ludzi, których zarażał swoim optymizmem oraz racjonalnym podejściem do wiary i drugiego człowieka – wielokrotnie przekonywał, że nie trzeba być katolikiem, żeby być dobrym człowiekiem oraz że każdego człowieka należy traktować z szacunkiem i miłością. Za swoją działalność otrzymał w 2012 roku Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, później pojawiły się również inne nagrody: medal „Curate Infirmos”, Nagroda „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej za działalność publiczną czy medal św. Jerzego przyznawany przez „Tygodnik Powszechny”.
Do końca swoich dni pozostał aktywny i wierzył, że zdoła wygrać z chorobą. Niestety, tym razem się nie udało. W grudniu 2015 roku jego stan zdrowia znacznie się pogorszył i trafił do szpitala. Lekarze nie widzieli już żadnych szans na uratowanie duchownego. Zmarł 28 marca 2016 roku mając trzydzieści dziewięć lat. Kilka dni później, 1 kwietnia, został pochowany na cmentarzu w Sopocie. Zostawił po sobie kilka książek, hospicjum w Pucku działające do dziś oraz niezwykłe przesłanie, które można by streścić w następujących słowach:
Ja mam taki apel. To, że jesteśmy przyzwoici, to tylko wychodzenie na zero. W dzisiejszych czasach to bardzo dużo, ale czy to wystarczy?
Polecamy e-booka Mateusza Będkowskiego „Polacy na krańcach świata: XX wiek”
Bibliografia
- D'Costa R., Kpański Z., Człowiek wobec cierpienia, „Journal of Clinical Healthcare” 3 (2016).
- Dudkiewicz I., Ksiądz Jan Kaczkowski. Nauczyciel umierania, nauczyciel życia, [dostęp: 28.09.2022 r.].
- Kaczkowski J., Żyłka P., Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość, Wydawnictwo WAM, Kraków 2015.
- Wilczyński P., Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018.