Jan Guillou – „Krzyżowcy” (tomy I, II i III) – recenzja i ocena

opublikowano: 2009-10-26, 05:43
wszelkie prawa zastrzeżone
Nakręcony na podstawie „Krzyżowców” film to najdroższa produkcja w dziejach skandynawskiej kinematografii, a liczba dotąd sprzedanych w Szwecji egzemplarzy równa jest niemal 1/4 populacji kraju. Skąd ten fenomen i czy rzeczywiście jest czym się zachwycać?
reklama

_|Autor: Jan Guillou

Tytuł trylogii: Krzyżowcy

Tytuły tomów: Droga do Jerozolimy, Rycerz Zakonu Templariuszy, Królestwo na końcu drogi

Wydawnictwo: Videograf II

Data wydania: 2008, 2009, 2009

ISBN: 978-83-7183-655-8, 978-83-7183-656-5, 978-83-7183-657-2

Oprawa: miękka

Liczba stron: 352, 404, 464

Ocena naszego recenzenta: ++6/10++

(jak oceniamy książki?) |

Szwedzki pisarz Jan Guillou jest znany głównie z serii książek, których bohaterem jest szpieg, Carl Hamilton. W Polsce zaś sławę przynieśli mu właśnie „Krzyżowcy” – trylogię tę można znaleźć w chyba każdej księgarni, gdzie wyróżnia się na półce żywą (choć w moim odczuciu lekko tandetną) kolorystyką. Nie ma też bodaj portalu kulturalnego, który choćby mimochodem nie wspomina o tej serii. Oczywiście kilka czy najwyżej kilkanaście tysięcy egzemplarzy wydrukowanych w Polsce to drobnostka w porównaniu z milionami kopii „Krzyżowców” sprzedanymi w Szwecji.

Kilka słów o języku...

„Krzyżowcy” to dość typowa saga osadzona w realiach historycznych. Główny bohater, Arn, aby odpokutować „chwile namiętności”, zostaje wysłany do Ziemi Świętej jako templariusz, a jego narzeczona, spodziewająca się dziecka, zamknięta w klasztorze... Czyli fabuła niezbyt skomplikowana, ale dająca pole do popisu dla erudycji i historycznego obycia. Jeśli wszelako historycznie autor sobie poradził, to za warstwę językową brawa raczej mu się nie należą. Paradoksalnie, pan Guillou nie jest zawodowym historykiem, ani nawet historykiem z wykształcenia. Jest… dziennikarzem i pisarzem.

...i o zakończeniu znanym jeszcze przed pierwszą stroną

Wydawca uczynił kilka błędów przy tworzeniu polskiej wersji trylogii, jeden zaś jest absolutnie niewybaczalny, zakrawający wręcz na amatorszczyznę. Otóż, na tylnej okładce każdego z tomów, bezczelnie zdradza nam, potencjalnym czytelnikom... zakończenie historii [sic!]. Opis wydarzeń ogranicza się tam praktycznie do ostatnich pięćdziesięciu stron tomu, powieść traci więc element zaskoczenia (to trochę tak, jakby na okładce kryminału napisać, kto jest mordercą), a czytanie staje się jednym wielkim, nieco nużącym, wyczekiwaniem. Wiemy, że Arn zgrzeszy z Cecylią, wiemy, że będzie musiał to odpokutować (na to kulminacyjne wydarzenie czekamy – dosłownie! – trzysta stron. Wiemy, że w Jerozolimie uratuje życie Saladynowi (czytamy więc kilkadziesiąt stron o jego spotkaniu z „nieznajomym”, z góry wiedząc, kim ów „nieznajomy” jest w rzeczywistości), wiemy, że później Saladyn uratuje jego życie... To niby szczegół, ale w przypadku powieści niejako przygodowej, powoduje, że praktycznie zatraca się sens sięgania po nią.

reklama

Warstwa językowa, jak wspomniałam, również pozostawia wiele do życzenia. Przez cały pierwszy tom („Droga do Jerozolimy”) męczymy się z pseudostylizacją, która zamiast uatrakcyjnić lekturę, jedynie zniechęca. Dla przykładu choćby zdanie otwierające powieść: W Roku Pańskim 1150, kiedy bezbożni Saraceni – owe męty, z których powstała forpoczta Antychrysta – zadali naszym wiele klęsk w Ziemi świętej, ku pani Sigrid zstąpił Duch Święty i zwiastował coś, co odmieniło życie tej niewiasty. Na szczęście, stylizacja ta zostaje zarzucona w drugim tomie („Rycerz zakonu templariuszy”), by w trzecim („Królestwo na końcu drogi”) zwolnić miejsce całkowicie współczesnemu nam językowi – może to kwestia zmiany tłumacza? Poza tym, zdania co rusz są zawiłe, częste powtórzenia danej myśli rozdrażniają i sprawiają dziwne wrażenie, jakby książka kierowana była z założenia do czytelnika niezbyt inteligentnego, który sam nie potrafi wyciągać wniosków albo też zapamiętać tego, co przeczytał dwa akapity wyżej. Złośliwie można by to nazwać chyba łopatologią. I, jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy język i stylistyka kuleją, co sprawia, że zamiast czerpać z czytania przyjemność, zaczynamy się książką nudzić, stajemy w martwym punkcie – oskarżyć za to autora czy zrzucić winę na polskiego tłumacza?

W obydwu przypadkach jest to jednak kwestia, którą można wybaczyć amatorom, ale na pewno nie zawodowcom, a za takiego uważa się Guillou.

Również portrety psychologiczne głównych bohaterów nakreślane przez autora, są szkolno-banalne i „łopatologiczne”. Czytelnika stawia się przed z góry założoną opinią: kiedy więc ktoś jest „mądry” (jak stryj Arna, jarl Birger Brosa), co akapit podkreśla się jego mądrość, zamiast choćby włożyć w jego usta słowa, które czytelnik uzna za mądre. Poza tym, uderza czytelnika również banalność charakterologiczna – matka przełożona Rycheza musi być zła do szpiku kości, a Cecylia, jej wychowanka i narzeczona Arna – dobra, potulna i pokorna. Chcąc nie chcąc, wypada to dosyć sztucznie.

reklama

Ale też o zaletach!

Pora wytłumaczyć, za co „aż” te 6 punktów. Otóż, właśnie za historyczność w powieści historycznej. Widać tutaj olbrzymi warsztat badawczy autora, a wręcz anatomiczne szczegóły wydarzeń wzbudzają podziw nawet (zwłaszcza?) wśród historyków. Nie jest to tło historyczne podawane banalnie w formie wstawek, nieco oderwanych od treści, ale dokładnie wypracowany model, gdzie szczegóły z życia zakonnego czy rycerskiego są przetykane z fikcją literacką – rzadka umiejętność, której niedoścignionym wzorem pozostaje nadal „Imię róży”. I chociaż książki nie możemy traktować jako wykładu z historii sensu stricto, to unaocznia i uwypukla ona wiele kwestii związanych ze średniowiecznym życiem codziennym, inne delikatnie ukrywa, jakby z przeznaczeniem dla bardziej wymagającego czytelnika. Ale również i na tej płaszczyźnie książka nie wpisuje się w nieskalany ideał.

Gdy umieszcza się własnych, fikcyjnych przecież bohaterów, w kontekście na wskroś historycznym, istnieje ryzyko, że historię w pewnym momencie zacznie się wypaczać. Arn, zwyczajny gocki arystokrata, na wskroś wymyślony, w tomie drugim staje się niemalże osią wydarzeń rozgrywających się w Ziemi Świętej. Saladyn odstępujący od oblężenia Gazy, ponieważ jej kasztelanem jest Arn de Gothia, Saladyn ratujący Arna po bitwie pod Hattin „z czystej sympatii” i z takowej podarowanie mu majątku wartego więcej, niż cała ówczesna Skandynawia... Trochę za dużo tego dobrego, nieprawdaż?

reklama

Ale jednak doskonale wiemy, że powieść to tylko powieść, nie zaś książka choćby zakrawająca na popularnonaukową. Mamy więc dystans do tego, co się dzieje na kartkach trylogii, (przynajmniej powinniśmy!), i nie czepiamy się, kiedy Ryszard Lwie Serce wygląda nieco inaczej, niż się przyzwyczailiśmy, a Saladyn jest trochę milszy niż zazwyczaj... W powieści historycznej bowiem, moim zdaniem, najpierw powinno się kłaść nacisk na słowo „powieść”, potem zaś na warstwę historyczną.

I na koniec: o tytule

Warto podkreślić, że sam tytuł jest bardzo mylący. Krzyżowcy kojarzą się nam przecież z Ziemią Świętą i krucjatami, zaś powieść Guillou jest praktycznie w całości osadzona w skandynawskich realiach – jedynie połowa drugiego tomu rozgrywa się w Jerozolimie. I właśnie te skandynawskie realia stanowią nie lada gratkę dla historyka, a jeśli historyk ten jest jeszcze zafascynowany północą, na pewno odnajdzie się w lekturze i doceni tę spostrzegawczość autora, i drobiazgowość w tworzeniu opisów geograficznych, i autentyczność w nazwach krain, miast i jezior. Jeśli ktoś natomiast nigdy nie interesował się Skandynawią, może poczuć się zmęczony trudnymi do zapamiętania (żeby nie powiedzieć – do przeczytania) nazwami, czy nazwiskami.

Miłym dodatkiem do całości jest fakt, że Panu Guillou idealnie udało się wybrnąć z problemu związanego z przechodzeniem z jednego tomu do drugiego. To niby nic takiego, ale jedną z bardziej irytujących kwestii, jeśli chodzi o czytanie różnorakich trylogii, jest właśnie nieumiejętne nawiązanie w tomie następnym do tego, co się działo w poprzednim. W przypadku „Krzyżowców” autor nie zadręcza nas streszczeniem poprzednich wydarzeń przez jedną trzecią nowego tomu, ale sprawnie kontynuuje fabułę.

Chcąc nie chcąc, średnia ocen trylogii nie wypada za dobrze. Sześć punktów to mało, jeśli odbieralibyśmy książkę tylko na płaszczyźnie historyczności, za dużo zaś, jeśli ocenialibyśmy ją jako powieść. Może więc taka rada na przyszłość dla Pana Guillou, by zamiast książek z działu literatury pięknej, spłodził coś w zakresie historiografii?

Zredagował: Kamil Janicki

reklama
Komentarze
o autorze
Agata Niegowska
Studentka historii na Uniwersytecie Jagiellońskim i ochrony dóbr kultury na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Od maja 2009 stała publicystka „Histmaga” i członek rady merytorycznej

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone