Jak zostałem cichociemnym: polski żołnierz opowiada swoją historię
HISTORIA Z PIERWSZEJ RĘKI OD RĘKI – poznaj relacjebiograficzne.pl, serwis liczący ponad trzysta wywiadów ze świadkami historii XX wieku, utworzony przez Dom Spotkań z Historią!
Kazimierz Bernaczyk-Słoński: 1 września […] jakiś szum taki słyszę. To piąta rano była. To nie, mówią, że wojna wybuchła o piątej z minutami, a to już było… tak, to było gdzieś między czwartą a piątą. To mnie obudziło, no i dowiedziałem się, że to wojna. Jak wojna, to się zaciągnąłem, tak ja panu mówiłem, zamiast do gimnazjum, bo to był 1 września, to oczywiście nie poszedłem do liceum, bo już nie było sensu, tylko zgłosiłem się do… no można powiedzieć, że do wojska. […] To dostałem przydział, żeby pakować po prostu różne takie „tajne łamane przez poufne” i tak dalej – wszystko będzie przeznaczone… Bo wtedy była taka moda, że jeżeli ktoś coś ma, a chce – w związku z tym, że jest wojna – zabezpieczyć się, to oczywiście jak najdalej ze strefy frontowej. Dlatego też myśmy to wszystko tam pakowali i tak dalej, na wagony. I o dwunastej w południe bodajże już pociąg ruszył towarowy w kierunku zachodnim.
[…]
Szóstego żeśmy bodajże wylądowali w Warszawie […]. W Warszawie, bo wydawało nam się, że będzie tam spokojnie. Wylądowaliśmy na Dworcu Głównym, tam mniej więcej w tym rejonie dzisiaj. Już – nie opuszczać pociągu, bo pociąg jedzie dalej na wschód! W Warszawie już była taka sytuacja, że Niemcy już byli prawie że w tamtych rejonach. A był rozkaz tego Umiastowskiego pułkownika, że wszyscy mężczyźni mają opuszczać Warszawę w kierunku wschodnim, taka była sytuacja. Oczywiście, ten nasz pociąg jechał dalej. […] Warszawa już była prawie wtedy okrążona, a Naczelny Wódz jechał prawie że z nami. Bo zawsze się dowiadywali: No dobrze, gdzie sztab? – Sztab tam, my za sztabem. Czyli można powiedzieć, że w tym czasie zaczęliśmy, że tak powiem, podążać w kierunku: tam gdzie sztab, to i my. W ten sposób żeśmy dojechali aż do Rumunii.
[…]
Oczywiście, tam siedzieliśmy dłuższy czas, znaczy dłuższy czas – to był wrzesień, gdzieś październik. A potem tam też były oddziały polskie, tak zwane internowane, lotnicy. Taki był obóz lotniczy, który… co jakiś czas tam ktoś pryskał, otrzymywał paszport w Bukareszcie – albo już w Bukareszcie, albo nawet i wcześniej. Siostry [Kazimierza Bernaczyka-Słońskiego – przyp. red.] tam się zajmowały, między innymi właśnie u nas w hotelu tam, w pokoju żeśmy ich przebierali, tych amatorów ucieczki dalej do Francji, lotników głównie, którzy potem lądowali we Francji i byli, służyli w wojsku polskim, francuskim – znaczy naszym we Francji.
A mnie z kolei znów siostry mówią: Co ty będziesz tutaj się obijał. Powstało tak zwane liceum w Ploeszti – to jest koło Bukaresztu – liceum polskie. Pójdziesz tam i będziesz w dalszym ciągu przygotowywany do tak zwanej matury. Byłem tam – to było chyba koniec września, październik, listopad. Tam byłem z takimi dwoma kolegami, których ojcowie tam byli w Slatinie też internowani. Więc taka trójka nas była. Mówimy: A po co my mamy siedzieć w Rumunii, kiedy, jeżeli w ogóle mamy studiować, no to przecież jest liceum polskie we Francji. No to dawaj do Bukaresztu. A taka była wtedy sytuacja, że tam ci, którzy służyli w wojsku, w wieku takim, tak zwanym poborowym, to mieli duże trudności z paszportem, bo Rumuni bali się Niemców i mieli prikaz od strony niemieckiej, żeby nie puszczać właśnie naszych na Zachód. Ale młodzież, to łatwo było dostać paszport, bo tak zwany wiek przedpoborowy i na to jeszcze tak się nie zwracało tam ze strony niemieckiej uwagi. I można było paszport dostać nawet oficjalnie, tak mniej więcej, czekało się tam nawet bardzo krótko. I w ten sposób dostaliśmy w końcu paszporty, dostaliśmy zaświadczenia z gimnazjum. Powiedzieliśmy, że jedziemy do Francji. Nie mówiliśmy, że do wojska, tylko do liceum tam w Paryżu.
[…]
W końcu żeśmy paszporty dostali i via tam Jugosławia, Grecja wylądowaliśmy na „Warszawie” – bo „Warszawa” wtedy istniała, bo później ją, rok potem, zatopili na Morzu Śródziemnym. Wylądowaliśmy w Marsylii. Z Marsylii – tam dwa tygodnie siedziałem w centralnej Francji w oczekiwaniu na dalszy los – w kierunku Coëtquidan. W końcu żeśmy jechali do Coëtquidan i tam byłem w obozie. Ale w obozie co? Miałem wtedy lat 18, jeszcze nawet niecałe 18. Nie, 18 miałem.
[…]
No i wtedy się dostałem do wojska, tam byłem na szkoleniu jakiś czas. A to już jest kwiecień, chyba koniec kwietnia. 10 maja bodajże – tak – Hitler wypowiada wojnę Belgii, Francji. I zaczyna się 10 maja wojna w Belgii, regularna. Ja byłem wtedy w batalionie szkoleniowym. No, ale jakoś ta wojna dziwnie wygląda, bo codziennie gorzej. Dwa tygodnie mija, a Niemcy już są w centralnej Francji – Verdun i te inne miasta już. Jak to? Co się dzieje? Koniec świata. Zbliża się Hitler do Dunkierki. Awantura, co się dzieje z Francją? Francja się chwieje. […] No to Maczek, pomimo że sam nie miał 10 Brygady skompletowanej, bo miał zaledwie pół, to rozkaz dali do nas, właśnie tam do Coëtquidan, do naszych władz, żeby uzupełnić brygadę, bo brygada się wybiera na front.
I w ten sposób wylądowałem w Arpajon pod Paryżem, bo tam był punkt już formowania brygady, tej, która miała iść na front. I tak się złożyło, że Maczek prawie sam wybierał [śmiech] sobie wojsko. Nas tam ustawili, tak jak ja, z piętnastu, dwudziestu. Maczek tak patrzy na towarzystwo: brody nie ma [śmiech], wąsów nie ma, co to za wojsko? A to były takie osiemnasto-, dziewiętnastolatki. Pyta się, czy byli w wojsku. A ja mówię, że tak, że byłem przy w wojsku w Tucholi. No bo byłem w wojsku. To on do Skibińskiego mówi: Sprawdź to wszystko towarzystwo i decyduj potem, co z nimi robić. Tam nas trochę posprawdzali, ale myśmy już byli podszkoleni trochę, bośmy jednak byli wtedy we Francji już w batalionie szkoleniowym. I w ten sposób znalazłem się na froncie. Doszlusowałem do tego towarzystwa, które tam na uzupełnienie. I wylądowałem na froncie.
[…]
Dwa dni i Maczek nie ma czym strzelać, towarzystwo trzeba rozparcelować: ratuj się, kto może. I tak to było. Myśmy się ratowali na własną rękę, ale mieliśmy jeszcze tego właśnie studebakera – z benzyną na szczęście – no to dawaj! Do ostatniej kropli benzyny jedźmy na południe, a wszyscy uciekają.
I myśmy tak uciekali, uciekali, jechali, jechali. Pojechaliśmy jeszcze w kierunku Marsylii, dlatego że tam nasz oddział właśnie i brygada się formowała. Ale już brygady nie było, bo to już były dni, kiedy każdy ratował się, jak mógł. Obierał kierunki północne, bo wtedy tam flota brytyjska, wszystkie statki, które były w rejonie, documowywały do portów i ludzie się ładowali na statki – i do Anglii. Myśmy już nie zdążyli tego zrobić, bośmy byli na tym froncie i tylko na własną rękę, mogliśmy tylko lecieć na południe.
[…]
Wylądowaliśmy aż w Perpignan, na samym cypelku [koło] Hiszpanii tam, tam Port-Vendres. W Port-Vendres tam był statek, który kursował między Oranem a Francją. […] I żeśmy wylądowali na statku w Oranie. Z Oranu pociągiem towarowym do Casablanki. W Casablance spotkaliśmy przypadkiem „Iskrę” i „Wilię”, polskie statki, które były w Casablance w drodze właśnie na ten kierunek, na Gibraltar. […] I opanowaliśmy „Iskrę” i „Wilię” […]. Mieliśmy broń, karabiny maszynowe i tak dalej, to żeśmy po prostu statek opanowali. No i trzeba je wykorzystać dla siebie. Było mnóstwo też innych uciekinierów i lotników wtedy, więc kto chciał i mógł, tośmy ich zabierali. I popłynęli sobie do Gibraltaru. Do Gibraltaru, bo tam można było zastanowić się, co robić dalej.
Relacja pana Kazimierza Bernaczyka-Słońskiego (sygn. AHM_V_0056) dostępna jest w całości po zalogowaniu na stronie https://relacjebiograficzne.pl/demo/video/249-kazimierz-bernaczyk-slonski.
HISTORIA Z PIERWSZEJ RĘKI OD RĘKI – poznaj relacjebiograficzne.pl, serwis liczący ponad trzysta wywiadów ze świadkami historii XX wieku, utworzony przez Dom Spotkań z Historią!
Serwis dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Przypłynęliśmy do Gibraltaru. W Gibraltarze tam formułował się w tym czasie konwój angielski – trzydzieści parę statków – z rozkazem popłynięcia do Liverpool. Myśmy „Wilię”, ja przynajmniej, opanowałem „Wilię” z kolegami z plutonu. No i żeśmy mieli karabin maszynowy, czyli dobre uzbrojenie. No, żeśmy zainstalowali karabin na górze, na moście. I w Gibraltarze załatwiliśmy sprawę doszlusowania do tego konwoju. A „Iskrę” musieliśmy niestety zostawić, bo Anglicy nie zgodzili się, żeby „Iskra”, w ogóle z konwojem nie mogła płynąć, bo miała za małą szybkość, a w ogóle na takie trasy jak Liverpool i niebezpieczeństwa łodzi podwodnych… Zostawili ją na hotel w Gibraltarze. Była dobrze wyposażona i hotel taki pływający do końca wojny właściwie tam odbębniła, aż do czterdziestego bodajże ósmego roku. A myśmy doszlusowali do konwoju angielskiego i – kierunek Liverpool. Ta „Wilia” też nie miała dużej szybkości, bo ona, maksymalna szybkość jej była dziesięć węzełków. To było mniej więcej tyle, ile konwój miał szybkości. Dlatego ta maksymalna szybkość, dziesięć węzełków, do szybkości konwoju jeszcze pasowała i konwój nas przyjął. No, tośmy ruszyli do przodu, opuścili z konwoju Gibraltar.
Płyniemy, płyniemy, płyniemy. Po dwóch dniach – żeśmy już tam byli gdzieś tam na wysokości na północ od Hiszpanii – nam nawaliły kotły. Kotły nawaliły i podpływa do nas dowódca konwoju Anglii i pyta: Co się stało? Ten nasz melduje, że kotły nawaliły. – No dobrze, ale ja na was nie będę czekał, aż wy naprawicie te kotły. Tak zostawił nas na morzu: Naprawcie kotły i już do Liverpoolu nie płyńcie, bo to za daleko samotnie. Tylko płyńcie sobie bliżej, macie tutaj Hiszpanię, Portugalię i lądujcie sobie w Hiszpanii albo Portugalii, gdzie wam będzie wygodnie. I popłynął z konwojem. Myśmy się bujali, bujali, ze dwa dni żeśmy się tak bujali i naprawiali, co się dało, no bo co robić. No i szczęśliwie nasi naprawili te kotły i mogliśmy ruszyć do przodu, czyli szczęśliwie statek nie był, jak to się mówi, łupinką bez obrony, bez niczego. Ale co robić dalej?
[…]
I żeśmy wzięli kierunek na Liverpool. I tak płyniemy, płyniemy. I któregoś dnia, kurczę blade, widzimy, że coś tam niedobrze, bo takie jakieś tam łupinki, nie łupinki po tym morzu pływają. Łupinki, nie łupinki, to jakieś szczątki wokół muszą być po spotkaniu z łodziami podwodnymi. I rzeczywiście tak było, że konwój od tyłu zaatakował konwój niemiecki i zatopił trzy statki greckie. I te łupinki to były trzy statki greckie. A myśmy, kurczę blade, płynęli zawsze na samym końcu, za tymi Grekami. Myśmy byli jeszcze gorsi od nich. Ale łodzie zrobiły swoje i pojechały dalej. Droga wolna i szczęśliwie żeśmy do Liverpool dojechali. Przeszło tydzień mieliśmy opóźnienia, ale dojechaliśmy. Anglicy nas przywitali z honorami, no bo bohaterowie, kurczę blade. Pewnie wiedzieli, że myśmy tam byli zostawieni przez nich z konwoju i mieliśmy płynąć do Hiszpanii albo Portugalii. No i wylądowaliśmy w ten sposób w Liverpool.
[…]
Podchorążówkę skończyłem w 1942 roku, też gdzieś chyba grudzień, bo matury to był grudzień 1941, a podchorążówka 1942. Wylądowałem w pułku jeszcze w Galashiels. I przyjechali z Londynu z „Szóstki”. „Szóstka” [Oddział VI Sztabu Naczelnego Wodza] to był oddział, który zajmował się polskimi sprawami. Przyjechał Szumski i… nie Szumski, tylko Protasewicz i jego zastępca Brągiel. I wtedy spotkaliśmy się z Szumskim, dowódcą pułku. I dowódca pułku nam powiedział, że jest możliwość polecenia do Polski. Tak mniej więcej chyba powiedział, via Oddział VI i tak dalej. Bo to wtedy były kontakty, skoki do kraju. Notabene pierwszy skok do Polski był z 15 na 16 lutego 1941 roku. […] Trzech ich skakało. I to był pierwszy skok, taki próbny. Skoczyli 150 kilometrów gdzie indziej – mieli skakać w rejonie Cieszyna, a skakali zupełnie gdzie indziej. Notabene ten, o którym mówię, skręcił nogę. We trójkę rozpierzchli się i każdy do Warszawy przyjechał na własną rękę, ale na szczęście nawiązali kontakt i wszyscy żyli wtedy. Przylecieli, jak to się mówi, i wydali opinię, że do Polski można lecieć i dolecieć i samolot może wrócić do Anglii. Dlaczego to mówię? Bo wtedy były różne teorie, że do Polski skakać nie można, bo jest za daleko, że samolot, owszem, w jedną stronę może lecieć, ale może mieć kłopoty z powrotem. Były takie powroty, ten pierwszy lot tutaj miał taki problem – skakali nie tam, gdzie trzeba, ze względu właśnie na ograniczone możliwości zaopatrzenia się w benzynę.
I na czym skończyłem? Aha, na Protasewiczu i jego zastępcy. Bo przyjechali do pułku szukać kandydatów na lot do Polski. I dowódca pułku, Szumski, zrobił zbiórkę oficerów, podoficerów – ja byłem wtedy już podchorąży – zrobił zbiórkę, że będą rozmowy bezpośrednio prowadzone z tymi dwoma panami, którzy przyjechali z Londynu, na ten temat. To była godzina gdzieś dziewiąta rano. A o jedenastej miały być na ten temat rozmowy i decyzja z naszej strony: leci, nie leci. […] No i takie jest moje wejście do cichociemnych. I po miesiącu dostałem skierowanie na pierwszy kurs i do Szkocji do Mallaig. Tam spotkałem innych kolegów. To był mój pierwszy kurs cichociemnych. To było w Mallaig, to jest na północ od Fortu William. No i tak tam siedziałem miesiąc. Stamtąd zmieniłem miejsce postoju na środkową Anglię. No i potem szkolenia różne takie, siakie, owakie, aż do Audley End.
[…]
Kurs polegał na czym? Na zaprawie fizycznej. Tam się nie chodziło, bo był zakaz chodzenia: nie wolno chodzić, a trzeba biegać. Nie wolno wchodzić drzwiami, a oknem. Tak między innymi. Tu jest skała, taka lina: jak nie masz co robić, jak się nudzisz, to skacz, znaczy wspinaj się w te i we w te, wzmacniaj się fizycznie. Marsz to nie marsz, to nie chodzimy, tylko biegniemy. Potem różne takie rzeczy: jak tam strzelać, strzelanie, owszem. Jest strzelnica, każdy strzela na własną rękę, ile może, nabojów jest pod dostatkiem. Strzelać do figur: figury się chowają, padają. Strzelanie najlepiej z biodrem, czyli z biodra strzelać, czyli nie celować wzrokowo, tylko jak kowboje – kierunek. No takie różne rzeczy były. Czyli tak zwana zaprawa fizyczna. Potem był kurs – teren, w którym pan biegał. Tu pan biegnie, tu pan skacze przez wodę, a oni tam rzucają granat po to, żeby pana wystraszyć, po to, żeby pan wpadł do wody i się nie utopił, tylko żeby leciał dalej. No takie były różne. O! Prowadzenie lokomotywy, żeby pan wiedział, jak węgiel wrzucać, jak uruchomić, jak prowadzić, jechać lokomotywą. No bo lokomotywą nigdy nie jeździłem. No, ale potrafię prowadzić. I to parowe, bo to wtedy to nie elektryczne, tylko na węgiel.
[…]
Kurs korzonkowy polegał na tym, żeby pan nie dostawszy niczego, znalazłszy się w sytuacji gdzieś tam w lesie czy gdzieś – bo to w lesie przeważnie się odbywało – o własnych siłach, korzystając z tego otoczenia produktów naturalnych, tak zwanych terenowych, żeby pan wykorzystał to, co jest jadalne, żeby się nie otruć. Myślę o grzybach trujących itd., żeby pan potrafił ugotować sobie czy sporządzić śniadanie, obiad, kolację, siedząc tam, powiedzmy, dzień, dwa czy dłużej, w zależności od sytuacji. I żeby pan, jak to się mówi, potrafił egzystować. To jest ta teoria i praktyka kursu korzonkowego. Każdy sobie radził, jak mógł i w zależności od sytuacji. A jaka będzie sytuacja, to Bóg da. To się okaże. Z historii cichociemnych – a było ich trzystu szesnastu – nie słyszałem, żeby ktoś umarł z głodu, dlatego że nie potrafił się zaopatrzyć sam w produkty, które umożliwiałyby kontynuowanie działania. […]
Potem były inne kursy. W pewnym momencie myśmy – jeszcze to nie było w Audley End, przed, ja byłem skierowany do dyspozycji tego pułkownika, o którym ja mówię, Brągla, który miał przylecieć do Polski i miał być dowódcą broni pancernej. Dlatego że wśród nas, cichociemnych, były różne specjalności: łącznościowcy, lotnicy, czołgiści i piechociarze, no i kawalerzyści. No też, bo ja jestem kawalerzysta, pomimo że konia nie miałem i jeździłem czołgami. Znalazłem się w końcu jako czołgista w grupie tej, która niby miała lecieć i wykorzystywać moje wiadomości, jakie zdobyłem w Anglii, z zakresu broni pancernej. Do tego stopnia, że myśmy byli w rejonie Yorku na przykład miesiąc czasu, skierowani na doszlifowanie się i doszkolenie w zakresie działania wojsk pancernych. Na wypadek, że powstania w Polsce, „Burzy” tak zwanej. W czasie powstania ogólnego, które miało kryptonim „Burza”, potrafić organizować takie czy inne jednostki pancerne, jeżeli zajdzie potrzeba. Zapoznawaliśmy się z czołgami niemieckimi, które specjalnie były sprowadzane przez Anglików z północnej Afryki, bo tam tylko się odbywały działania pancerne niemiecko-brytyjskie, gdzie można było zdobyć czołgi niemieckie i poznać ich struktury i tak dalej. I w ten sposób to było w północnej Anglii. Potem to samo mniej więcej, byłem szkolony na niemieckich już czołgach, o których mówię, w rejonie Londynu, w Egham, w miejscowości Egham, to już w późniejszym okresie. Bo poprzednio byliśmy na kursie polskim w rejonie Yorku.
[…]
Relacja pana Kazimierza Bernaczyka-Słońskiego (sygn. AHM_V_0056) dostępna jest w całości po zalogowaniu na stronie https://relacjebiograficzne.pl/demo/video/249-kazimierz-bernaczyk-slonski.
HISTORIA Z PIERWSZEJ RĘKI OD RĘKI – poznaj relacjebiograficzne.pl, serwis liczący ponad trzysta wywiadów ze świadkami historii XX wieku, utworzony przez Dom Spotkań z Historią!
Serwis dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
[Szkolenie] polityczne było. Jakie polityczne? Czytaliśmy literaturę niemiecką, żeby się zapoznać z warunkami, jakie są aktualnie w Polsce. No bo to było potrzebne, jak przylecimy do Polski: co w Polsce słychać, jak się zachować i tak dalej. Każdy miał lipne nazwisko, lipne miejsce zatrudnienia, lipny zawód. I w tym kierunku żeśmy się szkolili i byli sprawdzani. Czy nawet w nocy jak go obudzą, czy dobrze się spowiada, czy dobrze kłamie. No i trzeba było dobrze kłamać.
[…]
Ostateczne szkolenie kończyło się w Audley End […]. Kurs ostateczny polegał na czym? Żeby przygotować sobie legendę. Na czym to polegało? No, że jak przyjedziesz do kraju, żebyś mógł kłamać tak, żeby to było płynnie kłamanie, żebyś mógł rozmawiać z tym towarzystwem, które spotkasz, o różnych sprawach możliwie jak najbardziej aktualnie. No bo nie było cię w kraju ileś tam lat – mnie od roku 1940 – a przylatujesz 9 maja 1944, czyli jesteś w roku 1944. Czyli na to musisz być mniej więcej przygotowany. I ja na to byłem przygotowany. Ale teoretycznie. No bo potem siedziałem tylko miesiąc na tak zwanym… to był tak zwany w kraju już miesiąc, już po przylocie. Byłem w Warszawie na Dygasińskiego 1, gdzie oczytałem się już z aktualną prasą, ludźmi, nie mówiąc nikomu, kto ja jestem, bo nie wolno mi było mówić. A ja byłem w takim środowisku, tam wiedzieli, ta rodzina, w której mieszkałem, że ja jestem skoczkiem. Dlaczego? Między innymi mąż tej pani, u której mieszkałem, był w Armii Krajowej. Tak się złożyło, że on był szefem odcinka polskiego zachodniego. I było tak, że w czasie tego miesiąca, kiedy byłem na Dygasińskiego 1, on nas tam odwiedzał. I niestety, myśmy siedząc przy stole, rozmawiali z sobą i ani on mi nie mówił o sobie, że jest szefem odcinka zachodniego, ani ja, że jestem skoczkiem. Aczkolwiek przypuszczam, że żona mu pewnie mogła powiedzieć, [śmiech] bo żona wiedziała. Ale tak żeśmy się zachowywali, że na te tematy nie rozmawialiśmy.
[…]
No, trzeba było mieć pseudonim. Ja mam pseudonim Rango. Dlaczego „Rango”? A wie pan dlaczego? Bo bardzo często na tych wszystkich kursach angielskich było słowo run. Run po angielsku znaczy biegać, a go to jest rozkaz przy skoku z samolotu. Bo jak pan siedzisz w dziurze, […] jest z tyłu wykidajło i daje panu kopniaka, może panu dać. Mnie nie musiał dać kopniaka. Bo jest komenda: Action station, number one. I czeka pan na rozkaz. Zapala się zielone światełko i krzyczy ten wykidajło: Number one! Go! I pan skacze. A jak pan nie skacze, to pan dostaje kopniaka. Czyli pan musi skoczyć. I: Go! I dlatego ja jestem „Rango”. Pasuje? Pasuje. Rozumie pan. I stąd jest „Rango”. Ale oni właściwie powinni zaprotestować, wie pan, jak przyleciałem do Anglii. Bo dlaczego? Bo jak pan lecisz do Polski, to nie powinieneś pan nic angielskiego. No, a Ran-go to raczej pachnie angielszczyzną. Ale to ja wiedziałem. Ale nikt tego jakoś nigdy do dnia dzisiejszego nie skojarzył.
[…]
Nocny skok to, mówiąc między nami, pomimo że nazywa się nocny, to jest właściwie najlepszy, najłatwiejszy. Ja na przykład, skacząc do Polski, to ja w ogóle nie upadłem, takie były warunki atmosferyczne. Bo to rzecz polegała też na umiejętności operowanie linkami, że zanim pan dotknie ziemi stopami czy nogami, to pan musi przedtem trzymać się linek. Jeżeli pan umiejętnie i dobrze zadziała, no to było tak, jak było. A nie ma wiatru, chyba że jest silny wiatr, to pan może skoczyć na nogi. I ja skoczyłem na nogi. Ja w ogóle się nie przewróciłem, tylko mogłem już iść dalej.
[…]
[Szkolenie przed skokami] polegało na tym, że był samolot, samolot miał dziurę, pod tym był piasek i że pan przez tą wchodził do samolotu. Rozkaz padał i pan przez tą dziurę skakał na razie na piasek. No na piasek, bo nie ze spadochronem, tylko bez spadochronu.
[…]
Mówiąc między nami, bohaterów ni ma. To nie jest tak, że przed skokiem spadochronowym czy w momencie skoku pan nie ma strachu. Strach pan ma. Normalne, no chyba że ktoś jest wariat i nie ma [śmiech] tego odczucia. Ale jak już człowiek się zdecyduje, to niestety skakać trzeba. Z tym że jak pan skoczy, jak spadochron się otworzy… Bo to jest pytanie: otworzy się czy się nie otworzy. To be or not to be. Bo są przypadki i były, że się nie otworzył. No to niestety, to pan i tak długo się nie martwi, bo szlag pana trafi. A sam skok to potem jest przyjemny, bo sam lot – raz, fakt, że się otworzył, a poza tym sam skok to jest przyjemny. A lądowanie to jest, tak jak mówię: jak człowiek dobrze ląduje, zgodnie z przepisami, dobrze operuje linkami, no to człowiek nawet nie upadnie. I warunki atmosferyczne jak są dobre. To nie ma nawet przewrotu, nie ma niczego. To pan skoczy i dalej.
[…]
Od początku, jak już człowiek wylądował wśród cichociemnych na pierwszym kursie, to już było tam może dwudziestu, dwudziestu pięciu, to już było tych, których wiadomo było, że to lecą do Polski. Ale jeden z drugim dużo nie rozmawiał. Ze mną był na przykład Łopuszański, takie jest nazwisko znane. Dlaczego znane, mówię? Bo wtedy on miał lat 41. I ze mną nawet mieszkał w pokoju. Trochę go podziwiałem, dziwiłem się, że ma 41 lat, zdecydował się na przylot do Polski. […] Rzecz polega na tym, żeby jak najmniej między sobą rozmawiać, się nie dekonspirować, no bo po co? Może być tak, że się w Polsce w różnych sytuacjach znajdziemy, to po co wiedzieć o drugim. Tak że niewiele o nim wiedziałem.
[…]
A poza tym zależało nam na tym, nam nie wolno było się ani chwalić, ani mówić, że się wybieramy do Polski, to była tajemnica i tak dalej. Myśmy mogli między sobą rozmawiać na ten temat. Ale na ten temat zasadniczo myśmy z innymi na zewnątrz… nikt nie powinien wiedzieć, że my – jakie jest nasze przeznaczenie i co będziemy dalej robić. Bo tu chodziło już o Niemców. Notabene Niemcy podobno potem już i tak się orientowali. Ale to już się dowiedziałem po wojnie. Bo wywiad niemiecki też pracował, prawda. I zależało im na tym, żeby towarzystwo rozszyfrować.
[…]
Ja właśnie byłem wcześniej dużo gotowy do skoku. Ale to był rok 1943, jesień. I wtedy tak było, że… bo wtedy już było niebezpiecznie latać trasą tutaj północną, z Anglii przez Danię. Bo tam były wypadki, że po prostu Niemcy się orientowali, co się dzieje, i różne alarmy, nie alarmy i artyleria przeciwlotnicza. No i było niebezpiecznie, bo były już nawet zestrzeliwania samolotów. I wtedy wstrzymali loty północne i przenieśli bazę do Włoch. W ogóle zakaz był przerzutów z Anglii. I w tym momencie nas skierowali – koniec 1943 roku – nas skierowali w konwoju do Neapolu i z Neapolu na drugie wybrzeże azjatyckie, rejon Brindisi, bo lotnisko było w Brindisi. A myśmy mieszkali w wiosce Laureto. Laureto to jest jakieś 15 kilometrów od Brindisi. […] Tak że z tego względu żeśmy przenieśli w ogóle z końcem 1943 roku bazę z Anglii. Z Anglii już później nie skakali, tylko do Brindisi, wszystko szło do Brindisi. Było trochę krócej – raz. No i mniej, powiedzmy, dezorientowali też Niemców. Przypuszczam, że o to chodziło. Ja leciałem tutaj, zresztą miałem bardzo ładną noc – księżycowa taka noc, jasno było, nad Tatrami wszystko widziałem. Mało tego, ale lecimy, jesteśmy już blisko skoku. Ja patrzałem przez okno – liberatorem żeśmy lecieli – i coś taka łuna, tyle światła, po cholerę tyle światła? No i nie skakaliśmy tam, polecieliśmy dalej. Ale ja o tym nic nie wiedziałem. I potem żeśmy skoczyli już gdzie indziej. Okazało się, żeśmy skakali na lotnisku zapasowym, bo tam, gdzieśmy mieli skakać, to się paliła wieś. Bo poprzedniego dnia było starcie z Niemcami i tam po prostu nie mogliśmy skakać. A miał zapasowe lotnisko i żeśmy skoczyli gdzie indziej. To niedaleko było koło [wsi] Żerechowa.
Relacja pana Kazimierza Bernaczyka-Słońskiego (sygn. AHM_V_0056) dostępna jest w całości po zalogowaniu na stronie https://relacjebiograficzne.pl/demo/video/249-kazimierz-bernaczyk-slonski.
HISTORIA Z PIERWSZEJ RĘKI OD RĘKI – poznaj relacjebiograficzne.pl, serwis liczący ponad trzysta wywiadów ze świadkami historii XX wieku, utworzony przez Dom Spotkań z Historią!
Serwis dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury