„Jak zostać królem” — reż. Tom Hooper – recenzja i ocena filmu
O The King’s Speech Toma Hoopera słyszałem wiele pochlebnych opinii. Krytycy zachwycali się kreacjami aktorskimi, scenografią, szczegółami. Podkreślali jednocześnie niewielką kwotę wydaną na jego produkcję. Niejednokrotnie również spotkałem się z opiniami, iż Colin Firth powinien otrzymać Oscara, zwłaszcza że Hollywood kocha kreacje osób w jakimś stopniu dotkniętych przez los. Postanowiłem sprawdzić zatem, czy pochlebne wypowiedzi przystają do mych spostrzeżeń.
Film rozpoczyna się sceną wymowną. Albert Windsor (Colin Firth), książę (diuk) Yorku, drugi w kolejce do tronu ma przemówić w imieniu swego ojca na wyścigach koni. Przed pomyślnym ukończeniem tego zadania „ratuje” go nabyta w dzieciństwie przywara – jąkanie. Zawiedzeni, a nawet zażenowani poddani spoglądają na księcia. Część z nich odwraca wzrok. Przez chwilę reżyser stawia kamerę w miejscu Alberta. Możemy spojrzeć jego oczyma i poczuć przerażenie, ból zawodu. Mrożąca krew w żyłach cisza zdaje się krzyczeć. Przerywa ją jedynie irytujące w tej sytuacji parskanie koni.
Mija kilka lat. Widzimy księcia Yorku jako osobę zmęczoną nieustannymi terapiami logopedycznymi, w których wspiera go małżonka – Elżbieta (Helena Bonham-Carter). Główny bohater jest już tym wyraźnie zmęczony. Wytrwałość małżonki doprowadza go jednak do Lionela Logue’a (Geoffrey Rush), niezwykle skutecznego logopedy-samouka. „Lekarz” okazuje się być niezwykle bezpośrednim Australijczykiem, który usiłuje przekonać królewskiego potomka do znalezienia przyczyny problemu, a nie jedynie zwalczania jego objawu, tj. jąkania. Przypadłość Alberta oraz jego starania w jej zwalczaniu nabierają na aktualności, gdy jego brat, król Edward VIII decyduje się poślubić rozwódkę.
Film Hoopera nie jest jednak opowieścią o walce z jąkaniem. Nie traktuje też o monarsze, gdyż narracja urywa się 3 września 1939 r., gdy Wielka Brytania wypowiedziała wojnę nazistowskim Niemcom, a więc na 13 lat przed śmiercią Jerzego VI. The King’s Speech jest historią przyjaźni, powolnego odkrywania psychiki dwojga głównych bohaterów. W większości mamy do czynienia ze zgłębianiem postaci Alberta, późniejszego króla Jerzego VI. Obserwujemy niezwykle surową, pozbawioną ciepła atmosferę jego rodzinnego domu. Przez chwilę jedynie obserwujemy jego kontakty z ojcem i matką. Są to jednak momenty niezwykle wymowne. Ojciec, któremu brak cierpliwości. Matka, która w chwili śmierci męża nie może się przemóc, by przytulić szukającego w tej chwili bliskości syna. Stanowi to jednocześnie olbrzymi kontrast z rodziną, którą stworzył wspólnie z Elżbietą – ciepłą, ale ironiczną, pozwalającą zachować dystans do siebie, ale pomocną. Dostrzegamy człowieka, którego wtłoczono w sztywne ramy, którego przycięto jak obraz, który za nie wystaje. Jednak blizny pozostają ukryte pod złoconym drewnem.
W zdecydowanie mniejszym stopniu poznajemy jego logopedę. Jednak jego pierwsza rozmowa z księciem zdaje się zaspokajać nasze oczekiwania w tej materii. Jest bezpretensjonalny, otwarty i każe do siebie mówić po imieniu. Tego samego domaga się od Alberta, który do końca filmu zdaje się nie uznawać Logue’a za równego sobie. Niemniej, Hooper zdradza nam pewne szczegóły – jak miłość logopedy do teatru, szczególnie Szekspira, obawa przed żoną, niezachwiana pewność siebie. Dostrzegamy także, iż w miarę jak poznaje Alberta, narasta w nim fascynacja księciem Yorku, którego widzi królem wcześniej niż sam zainteresowany.
Hooper wciąż ukazuje nam jednak problemy relacji pomiędzy członkiem królewskiej rodziny a plebejuszem. Inny sposób bycia, inne doświadczenia, a w efekcie inne charaktery i światy w jakich żyją. Reżyser nie mami widza. Nie stwierdza, że są to sprawy do „przeskoczenia”. Wręcz odwrotnie, w ostatniej scenie Logue poprawia się i zamiast zwrócić się do Jerzego VI tradycyjnie „Bertie”, mówi – „Wasza Królewska Mość”. Monarcha nie odwdzięcza się, mówiąc do swego terapeuty „Lionelu”. Nie przekreśla to bynajmniej wzajemnej sympatii i przyjaźni. Widz jednak orientuje się, iż – odwrotnie niż w hollywoodzkich bajeczkach – otrzymuje pewną prawdopodobną rzeczywistość, w której zmiany trwają dłużej niż przejażdżka na rowerze bliźniaczek Olsen.
Rozpisujący się o grze aktorskiej krytycy nie mylą się. Colin Firth stworzył kreację godną najwyższych laurów. Jednak osobowość aktora zdaje się czasem przebijać przez postać. Wykreowany przez niego bohater jest silny w swej słabości. Trzyma się swoich zasad i przekonań, które gwarantują mu osadzenie w pewnej rzeczywistości, z którą jest sobie w stanie dawać radę. Gdy go ona przerasta, a dzieje się to często, wpada w szał. Postać króla, utrwalona na zdjęciach i w książkach, wydaje się być nieco słabsza. Niemniej, Firth stworzył postać nie tylko wiarygodną, ale prawdziwą do szpiku kości. Na dodatkową pochwałę zasługuje fakt, że wygłaszane przez niego przemówienie na końcu filmu jest prawie identyczne (pauzy, zająknięcia) z tym prawdziwym.
Geoffrey Rush jak zwykle doskonale sprawdza się w roli osoby ekspresyjnej i bezpretensjonalnej. Gdyby przydać mu jeszcze perwersji, byłaby godna tej w Zatrutym piórze, gdzie kreował markiza de Sade’a. Rush jest aktorem niebanalnym i takie są też jego postaci. Fakt, że sam jest Australijczykiem, pozwolił mu zapewne lepiej odnaleźć się w roli swego rodzaju outsidera na tle brytyjskiego społeczeństwa.
Nie ukrywam, że spośród obsady największą estymą darzę kreację Heleny Bonham-Carter. Jej Elżbieta to postać pełna ironii i ciepła, o trzeźwym spojrzeniu na świat. Zna swoje miejsce w hierarchii społecznej i z tego korzysta, lecz jednocześnie nie zamierza zbytnio podporządkowywać się konwenansom. To kobieta silna i stanowcza, ale także duże oparcie dla swojego męża. Bonham-Carter, sama wywodząca się z brytyjskich wyższych sfer, wydawała się idealną osobą do tej roli. Z zadania wywiązała się więcej niż dobrze.
Nie mogę też nie wspomnieć o niewielkiej, ale fantastycznej roli Dereka Jacobiego, który wcielił się w postać Cosmo Langa, arcybiskupa Canterbury.
The King’s Speech jest niewątpliwie zrealizowany z olbrzymią pieczołowitością. Poza wspomnianym przemówieniem zadbano o mnóstwo małych szczegółów, których przeciętny widz nie dostrzeże. Papiery przedkładane królowi zawierają choćby charakterystyczne godło Wielkiej Brytanii w górze kartki po środku. Dokładnie tak samo wyglądające dokumenty znajdują się w brytyjskich archiwach. Zatroszczono się także o podobieństwo postaci historycznych, czego najlepszym przykładem jest epizodyczny, ledwo dostrzegalny Arthur Neville Chamberlain.
Pomimo szeregu zalet obraz Hoopera posiada pewne wady. Całkowitym fiaskiem było obsadzenie Timothy’ego Spalla jako Winstona Churchilla. Brytyjski buldog został uczyniony postacią przerysowaną, groteskową i anegdotyczną, będącą pewnego rodzaju siłą sprawczą i wieszczem. Trochę tego wszystkiego za dużo, nawet jak na Churchilla.
Historyka mogą także drażnić pewne trywializujące historię oczywistości. Albert zdaje się tłumaczyć widzowi jakie kompetencje ma król. Ustami premiera Stanleya Baldwina dowiadujemy się, że Churchill miał jednak rację w sprawie Niemiec. Natarczywe wydają się też sugestie, że Jerzy VI umrze na raka. Chociaż elementy te wydają się mieć sens w przypadku widza nie znającego zbytnio realiów, to mi wydawały się drażniące.
Reżyser uwypuklił problem małżeństwa Edwarda VIII z rozwódką. Śladowo i niewystarczająco przedstawił jednak pronazistowskie sympatie monarchy. Wydaje się go nawet w pewnym stopniu rehabilitować w scenie, gdy słucha przemówienia brata. Tymczasem fakt ten był dość istotny w ówczesnej Wielkiej Brytanii. Nie bez powodu jedną z pierwszych królewskich decyzji Jerzego VI było nadanie bratu tytułu „królewskiego” księcia Windsoru, co zamykało przed nim możliwość kariery politycznej.
Pewnym nieporozumieniem jest również, iż Guy Pearce, młodszy od Colina Firtha, gra jego starszego brata.
Przedstawione tu wady nie umniejszają jednak znacząco wartości filmu. W telewizji możemy zaobserwować niezbyt trafne zwiastuny sugerujące, iż The King’s Speech jest komedią. Istotnie świetny scenariusz przepełniony jest humorem. Nie jest on jednak obliczony na puste ryczenie. Obraz Hoopera zalicza się do grona śmieszno-smutnych. W jednej ze scen Albert klnie jak szewc, co w zestawieniu z jego sztywnym sposobem bycia daje efekt komiczny. Jednak daleko bardziej istotna jest przyczyna i skutek tego postępowania, które już tak wesołe nie są.
W jednej z moich ulubionych scen Albert wraca do domu już jako król. Jedna z jego córek chce go objąć i pocałować. Druga strofuje siostrę – To jest król. Należy dygnąć. Ten jakże wymowny drobiazg informuje o nieodwracalnej zmianie, jaka zaszła. Pewnych rzeczy nie da się już cofnąć. Jednak życie, nawet monarchy, nawet jego logopedy jest słodko-gorzkie. Reżyser okrasza więc film po równo chwilami śmiesznymi i smutnymi.
The King’s Speech Toma Hoopera nie jest filmem wybitnym. To bardzo dobry obraz historyczny, ze świetnym scenariuszem, wybitnymi kreacjami aktorskimi, zrealizowany z niezwykłą dbałością o szczegóły. Jednakże, choć jest to film historyczny, wydarzenia minionej epoki stanowią jedynie tło. Kostium jest pretekstem do ukazania relacji międzyludzkich, zgłębienia psychiki postaci egzystujących w konkretnych realiach. Choć jest to obraz kameralny, to nie ma się co dziwić jego popularności. King’s Speech jest historią opowiedzianą lekko, bez zbytniego intelektualizowania. Nie jest to film masowy, jednak został skrojony tak, aby każdy widz mógł znaleźć w nim coś dla siebie.
Czy Oscary, które otrzymał są zasłużone? Trudno mi podać jednoznaczną odpowiedź. Znając aktorstwo Jeffa Bridgesa, przy całej mojej sympatii dla tego aktora, wiem, że Colin Firth musiał być lepszy. Jednak czy nagrody za najlepszy film i reżyserię są zasłużone? Słusznie zauważają krytycy, iż jest to film dobry warsztatowo, ale formalnie zachowawczy. Można zatem było wybrać lepiej. Niemniej, widz ma prawo być ukontentowany filmem. Jest po prostu dobry, a to już naprawdę dużo.
Korekta: Mateusz Witkowski