Jak zaczynali przywódcy Rewolucji Francuskiej?

opublikowano: 2014-05-28, 16:11
wszelkie prawa zastrzeżone
Georges-Jacques Danton, Maximilien Robespierre, Camille Desmoulins - trzej przywódcy Rewolucji Francuskiej. Pierwszy żarliwy i tryskający energią, drugi niepozorny i pracowity, a trzeci przystojny i wspaniały mówca. Jakie były początki ich drogi na szczyt?
reklama

Teraz, skoro już osiadł kurz, możemy się przyjrzeć naszej sytuacji. Teraz, skoro już ostatnia czerwona dachówka znalazła się na szczycie Nowego Domu; skoro małżeństwo trwa czwarty rok. W mieście unosi się zapach lata – to znaczy nie nazbyt przyjemny, lecz taki sam, jaki był minionego roku, i taki sam, jaki będzie w roku przyszłym. W Nowym Domu pachnie żywicą i woskiem do polerowania, z domieszką woni siarki towarzyszącej rodzącym się kłótniom rodzinnym.

Lucie Simplice Camille Benoit Desmoulins (mal. Jean Sébastien Rouillard, domena publiczna)

Mecenas Desmoulins ma kancelarię po drugiej stronie dziedzińca, w Starym Domu sąsiadującym z ulicą. Gdy stanąć przy place des Armes i spojrzeć na wąską białą fasadę, często można go zobaczyć czającego się za okiennicami pierwszego piętra. Wydaje się, że patrzy na ulicę, lecz zdaniem wielu myślami jest zupełnie gdzie indziej. Ci, którzy tak twierdzą, nie mylą się; my dodatkowo wiemy, gdzie konkretnie przebywa mecenas Desmoulins duchem: w Paryżu.

Ciałem w tym momencie jest tutaj, w swoim domu; wspina się po schodach na górę, czując za sobą oddech trzyletniego syna. Nie uskarża się na to, świadom, że dziecko będzie mu się pętać pod nogami jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat. Ulice spowija popołudniowy upał. Niemowlęta, Henriette i Elisabeth, śpią w kołyskach. Madeleine wymyśla praczce z biegłością i jadem zadającymi kłam jej błogosławionemu stanowi, nobliwemu pochodzeniu i wykształceniu. Mecenas zamyka drzwi, odcinając się od wrzasku.

Ledwie zajmie miejsce za biurkiem, w jego głowie pojawia się przybłąkana paryska myśl. Jak nieraz. Mecenas folguje sobie nieco – stawia się na stopniach trybunału Châtelet z wywalczonym uniewinnieniem w dłoniach i wianuszkiem zazdrosnych kolegów dokoła. Nadaje kolegom imiona, przypisuje im oblicza. Gdzież podziewa się dziś Perrin? A Vinot? Odkąd zaczął jeździć do stolicy dwa razy w roku, Vinot – który na studiach zwykł był rozprawiać z nim o swoich życiowych planach – pewnego razu minął go na place Dauphine bez słowa.

To było zeszłego roku. Obecnie mamy sierpień roku Pańskiego 1763. Mecenas Desmoulins mieszka w Guise w Pikardii, liczy sobie trzydzieści trzy lata, jest mężem, ojcem, adwokatem, ławnikiem, urzędnikiem w sądzie baliwalnym, człowiekiem, który ma do zapłacenia pokaźny rachunek za nowy dach.

Wyciąga swoje księgi rachunkowe. Ostatnią ratę posagu Made­leine jej krewni przekazali zaledwie przed dwoma miesiącami. Udawali – wiedząc, iż nie zostaną przezeń wyprowadzeni z błędu – że to swego rodzaju pochlebne przeoczenie; że człowiek o jego pozycji, mający stałe dochody, nie zwróci uwagi na parę brakujących setek.

Była to typowa dla Viefville’ów sztuczka, na którą nic nie mógł poradzić. Przybili go do rodzinnego masztu przy jego wydatnej pomocy: drżąc ze wstydu, osobiście podawał im gwoździe. Wrócił do domu z Paryża na ich wezwanie, aby pomyśleć o przyszłości z Madeleine. Skąd miał wiedzieć, że będzie trzydziestolatką, zanim jej krewni uznają go za kandydata choćby na poły satysfakcjonującego?

reklama

Oni sami zarządzają niemal wszystkim: podupadłymi miasteczkami, prosperującymi kancelariami prawniczymi. Bliżsi i dalsi kuzyni Viefville’ów występują w całym okręgu Laon, w całej Pikardii; to pozbawieni skrupułów oszuści, a do tego gaduły. Jeden jest merem Guise, drugi członkiem czcigodnego ciała sądowniczego, jakim jest paryski parlament. De Viefville’owie zazwyczaj zawierają związki małżeńskie z Godartami; Madeleine sama w ćwierci jest Godartówną, po mieczu. Ponieważ nazwisku Godart brak jakże pożądanej partykuły świadczącej o arystokratycznym pochodzeniu, ci, którzy je noszą, za wszelką cenę starają się odnieść w życiu sukces – ilekroć w Guise odbywa się wieczór muzyczny, pogrzeb albo uroczysty obiad w palestrze, obecny jest co najmniej jeden Godart, przed którym należy chylić czoło.

Somma przepływająca przez Pikardię (fot. Donarreiskoffer, udostępniono na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0)

Kobiety z tej rodziny hołdują wiernie zasadzie „co rok prorok” i nawet późny start nie zdołał Madeleine do niej zniechęcić. Stąd Nowy Dom.

Chłopiec, jego pierworodny, przeszedł właśnie od drzwi do okna i wdrapał się na siedzisko. Kiedy mecenas ujrzał go tuż po narodzinach, w pierwszym odruchu był gotów zaprzeczyć: to nie moje dziecko. Zagadka rozwiązała się przy okazji chrztu, gdy ciotki wiszące nad kołyską jak czarownice i wyszczerzeni wujowie wykrzykiwali: wykapany Godart, skóra zdjęta z Godarta! Jean Nicolas pomyślał wtedy gorzko: trzy życzenia każdego mężczyzny – zostać ławnikiem, ożenić się z kuzynką i żyć szczęśliwie jak świnia w koniczynie.

Dzieciak miał wiele imion, gdyż rodzice chrzestni nie byli w stanie dojść do zgody. Gdy wreszcie krewni się dogadali, Jean Nicolas dał znać o swoich preferencjach: możecie wołać go choćby Lucien, jednakże my będziemy go nazywać Camille.

Desmoulins miał wrażenie, że wraz z przyjściem na świat pierwszego dziecka zaczął przypominać człowieka szamoczącego się w bagnie, bez cienia nadziei na ratunek. Nie chodziło o to, że nie jest gotowy podjąć się nowych obowiązków; raczej przytłaczała go złożoność życia, paraliżowało przekonanie, że z żadnej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Problem stanowiło w szczególności niemowlę. Zdawało się całkowicie odporne na argumenty. Desmoulins uśmiechał się do niego, a ono nauczyło się odpowiadać tym samym – wszelako prezentując nie przyjazny bezzębny grymas jak w wypadku większości małych dzieci, ale coś, w czym on się dopatrywał nuty rozbawienia. Choć doświadczenie podpowiadało, że niemowlęta nie potrafią skupić wzroku jak należy, to niemowlę lustrowało go, i to dość chłodnym spojrzeniem – co musiało być w całości wytworem wyobraźni rodzica. Jedno i drugie sprawiało, że Desmoulins czuł się nieswojo. W głębi ducha żywił obawę, że któregoś dnia dziecko w obecności gości przybierze pozycję siedzącą i przemówi; że popatrzy mu prosto w oczy, oszacuje go i powie: „Ty draniu”.

reklama

Powyższy tekst jest fragmentem książki Hilary Mantel „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”:

Hilary Mantel
„Kogo śmierć nie sięgnie t.1”
cena:
37,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„A Place of Greater Safety”
Tłumaczenie:
Urszula Gardner
Okładka:
zintegrowana
Liczba stron:
272
Data i miejsce wydania:
I
Format:
143 x 205 mm
ISBN:
978-83-7508-991-2

W tej chwili jego syn, stojąc na siedzisku, wygląda przez okno na plac i komentuje, co się tam dzieje. Idzie ksiądz, idzie monsieur Saulce. Teraz przebiega szczur. Teraz przebiega pies monsieur Saulce’a; o, biedny szczur.

– Camille – odzywa się Desmoulins – złaź stamtąd. Jeśli spadniesz na bruk i uderzysz się w głowę, nigdy nie zostaniesz ławnikiem. Chociaż właściwie równie dobrze mógłbyś nim zostać; kto by się zorientował?

Gdy on przegląda rachunki od rzemieślników, jego syn wychyla się z okna najdalej jak potrafi w poszukiwaniu dalszych przypadków rzezi. Ksiądz wraca przez plac, pies zasypia na słońcu. Pojawia się chłopiec z obrożą i łańcuchem, ujarzmia psa i prowadzi go do domu. Wreszcie Jean Nicolas podnosi głowę.

– Jak zapłacę za dach – mówi – będę spłukany. Słuchasz mnie tam? Dopóki twoi pociotkowie będą mnie dopuszczać do okrawków prawniczych zajęć na terenie okręgu, nie zdołam wiązać końca z końcem, nie naruszając matczynego posagu, który powinien zapewnić ci wykształcenie. Dziewczynki na tym nie ucierpią, nauczą się robótek ręcznych, być może ktoś je poślubi przez wzgląd na ich urok osobisty. Trudno jednak oczekiwać, aby ta strategia sprawdziła się i w twoim wypadku.

– Znowu idzie pies – informuje go syn.

– Rób, co ci każę, i wyłaź z tego okna. Przestań się zachowywać jak małe dziecko.

– Czemu? – pyta Camille. – Przecież jestem małym dzieckiem.

Desmoulins przecina pomieszczenie i bierze syna na ręce, odgiąwszy kolejno paluszki uczepione futryny okiennej. Oczy dziecka rozszerzają się ze zdumienia na tę potężną siłę, która go unosi z punktu obserwacyjnego. Camille’a zdumiewa wszystko: ojcowskie diatryby, nakrapiane jajka, damskie kapelusze, kaczki pływające po stawie.

Jean Nicolas niesie syna przez pokój i myśli: kiedy dojdziesz do trzydziestki, będziesz siedział przy tym biurku, dzieląc uwagę między swoje księgi rachunkowe i bzdurne prawnicze zajęcia, do których cię dopuszczą, i sporządzał – być może po raz dziesiąty w swojej karierze – akt hipoteczny dworku w Wiège; to zetrze z twojej twarzy ten wyraz zdziwienia. Kiedy dojdziesz do czterdziestki i zaczniesz siwieć, zamartwiając się o swego pierworodnego, ja będę miał siedemdziesiąt lat. Będę sobie siedział w słonku i patrzył, jak na murku dojrzewają gruszki, a monsieur Saulce i ksiądz będą mnie mijać, uchylając kapelusza.

reklama

    Jakie mamy zdanie o ojcach? Są ważni czy nie? Oto co na ten temat twierdzi Rousseau:

    Najdawniejszym ze wszystkich społeczeństw i jedynym naturalnym jest rodzina: przy tym dzieci są złączone z ojcem tak długo, dopóki go potrzebują do przetrwania [...] Można by więc uważać rodzinę za pierwowzór społeczeństw politycznych: władca wyobraża ojca, lud wyobraża dzieci.

    Oto jeszcze garść historii rodzinnych.

      Georges-Jacques Danton (staloryt J. Carona, domena publiczna)

      Monsieur Danton miał cztery córki, a oprócz nich jednego – najmłodszego – syna. Nie żywił do niego jakichś specjalnych uczuć, może z wyjątkiem ulgi wiążącej się z jego płcią. Monsieur Danton pożegnał się z życiem w wieku czterdziestu lat. Jego brzemienna wówczas żona straciła dziecko, które nosiła.

      W późniejszym życiu Georges uważał, że pamięta ojca. W jego rodzinie wiele się mówiło o zmarłych. A on jako chłopiec chłonął te rozmowy, po czym przekształcał je w wymyślone wspomnienia. To się sprawdzało. Zmarli nie powracają, aby wnosić zastrzeżenia czy poprawki.

      Monsieur Danton pracował jako urzędnik w jednym z miejscowych sądów. Mieli niewiele pieniędzy, kilka budynków, trochę ziemi. Madame Danton jakoś sobie radziła. Była despotyczną kobietką, która szła przez życie przebojem, rozpychając się łokciami. Co niedziela odwiedzali ją szwagrowie, by służyć jej radą.

      Dzieci chowały się samopas. Niszczyły sąsiadom płoty, ganiały owce i popełniały różnorakie inne wiejskie wykroczenia. Napomniane, odszczekiwały się. Kolegów i koleżanki wpychały do rzeki.

      – Żeby dziewczynki tak się zachowywały! – kręcił głową monsieur Camut, brat madame Danton.

      – To nie dziewczynki – odpowiadała madame Danton. – To Georges. Zrozum jednak, muszą walczyć o przetrwanie.

      – Przecież to nie dżungla – kontrował monsieur Camut – to nie żadna Patagonia. To Arcis-sur-Aube.

      Arcis jest zielone; teren wokół niego – płaski i płowy. Życie bieg­nie tu leniwym rytmem. Monsieur Camut mierzy wzrokiem chłopca, który za oknem ciska kamienie w stodołę.

      – To dziecko zachowuje się jak dzikus i niepotrzebnie jest takie duże – stwierdza. – Skąd bandaż na jego głowie?

      – Nie powiem. Tylko byś go obmawiał.

      Powyższy tekst jest fragmentem książki Hilary Mantel „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”:

      Hilary Mantel
      „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”
      cena:
      37,00 zł
      Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
      Tytuł oryginalny:
      „A Place of Greater Safety”
      Tłumaczenie:
      Urszula Gardner
      Okładka:
      zintegrowana
      Liczba stron:
      272
      Data i miejsce wydania:
      I
      Format:
      143 x 205 mm
      ISBN:
      978-83-7508-991-2

      Dwa dni temu jedna z dziewcząt przyprowadziła go do domu wczesnym ciepłym wieczorem. Wyjaśniła, że byli w zagrodzie buhaja, gdzie bawili się w pierwszych chrześcijan. Być może Anne chciała tylko przydać tej sprawie pozorów nabożności; było też możliwe, że nie wszyscy męczennicy Kościoła dali się przebić rogami, a niektórzy, tak jak Georges, byli uzbrojeni w zaostrzone patyki. Buhaj rozorał mu rogiem pół twarzy. Spanikowana matka ujęła głowę syna w dwie ręce, scaliła luźne płaty ciała i wbrew wszystkiemu miała nadzieję, że rana się zagoi. Obandażowała ją ciasno, po czym jeszcze założyła drugi bandaż, chroniący guzy i skaleczenia na czole. Przez dwa dni chłopiec siedział w domu i buńczucznie użalał się nad sobą spod zawoju. Skarżył się na ból głowy. Teraz był trzeci dzień od wypadku.

      reklama

      Dobę po wizycie brata madame Danton stała w tym samym oknie i niczym w nieprzytomnym nawracającym koszmarze patrzyła na swego syna niesionego przez pole. Parobek targał na rękach chłopaka; widziała, że uginają mu się kolana pod ciężarem bezwładnego ciała. Z tyłu biegły dwa psy z podkulonymi ogonami, dalej wlokła się Anne zawodząca z gniewu i rozpaczy.

      Gdy wyszła im naprzeciw, zobaczyła, że parobek ma w oczach łzy.

      – Tego przeklętego buhaja trza ubić – powiedział.

      Weszli do kuchni. Wszędzie było pełno krwi. Na koszuli parobka, na psiej sierści, na fartuszku Anne, a nawet w jej włosach. Ściekała na podłogę. Madame Danton miotała się w poszukiwaniu czegoś – ścierki, czystej szmaty – na czym można by złożyć ciało jej jedynego syna. Wycieńczony parobek zatoczył się na ścianę, brudząc tynk długą rdzawą krechą.

      – Połóż go na podłodze – rozkazała.

      Kiedy policzek dotknął zimnych płyt na ziemi, dziecko jęknęło cicho; dopiero wtedy madame Danton zdała sobie sprawę, że jej syn żyje. Anne klepała monotonnym głosem De profundis: „...w Panu pokładam nadzieję, nadzieję żywi moja dusza...”. Matka trzepnęła ją w ucho, żeby się zamknęła. Potem przez otwarte drzwi wleciała kura i wpadła jej pod nogi.

      – Nie bijcie dziewuchy – odezwał się parobek. – Wyciągła go spod kopyt.

      Georges otworzył oczy i zwymiotował. Kazali mu leżeć spokojnie, a sami jęli sprawdzać, czy wszystkie kończyny ma całe. Miał złamany nos. I wydychał banieczki krwi.

      – Nie smarkaj, bo ci mózgownica wyleci – przestrzegł parobek.

      – Leż spokojnie, Georges – prosiła Anne. – Dałeś temu buhajowi do myślenia. Następnym razem ucieknie i się schowa na sam twój widok.

      Jego matka powiedziała tylko:

      – Przydałby mi się mąż.

        Danton przemawia na Zgromadzeniu Narodowym (autor nieznany, domena publiczna

        Jego nos nie wzbudzał przed wypadkiem większego zainteresowania, toteż po fakcie nikt nie był w stanie stwierdzić, czy szlachetny profil ucierpiał. W każdym razie część twarzy rozorana byczym rogiem zagoiła się bardzo brzydko. Blizna biegła wzdłuż policzka i purpurowobrązową ostrogą sięgała górnej wargi.

        reklama

        Następnego roku złapał ospę. Tak samo dziewczęta, jednakże o dziwo, żadne z dzieci nie zmarło. Zdaniem madame Danton dzioby po krostach nie ujmowały mu urody. Skoro ktoś ma być brzydki, niech będzie brzydki całą gębą. I ludzie oglądali się za Georges’em.

        Kiedy miał dziesięć lat, jego matka wyszła powtórnie za mąż. Jean Recordain, kupiec z miasta, był wdowcem z jednym (spokojnym) synem na wychowaniu. Miał swoje dziwactwa, lecz madame Danton uważała, że dobrze im będzie razem. Georges zaczął uczęszczać do miejscowej szkoły, a właściwie szkółki. Bardzo szybko zrozumiał, że nauka przychodzi mu bez najmniejszego trudu i nie musi kolidować z jego życiem. Któregoś dnia poturbowało go stado świń. Skutkiem tego nabawił się skaleczeń i siniaków, dodatkowych paru blizn skrywanych przez gęste szczeciniaste włosy.

        – Nigdy więcej nie dam się stratować żadnemu zwierzęciu – oświadczył. – Czy to czteronogiemu, czy to dwunogiemu.

        – Daj Boże, żeby to było prawda – nabożnie skwitował jego ojczym.

          Minął rok. Pewnego dnia Georges’a zmogła nagle gorączka. Leżał i szczękał zębami. Odkasływał krwistą plwocinę, z piersi dobywały mu się zgrzytliwe szeleszczące odgłosy na tyle donośne, że słyszeli je wszys­cy obecni w pomieszczeniu.

          – Płuca chyba w nie najlepszym stanie – orzekł konsyliarz. – Tyle razy dźgały je żebra przy różnych okazjach... Żałuję, moja droga, ale chyba powinnaś sprowadzić doń księdza.

          Przyszedł ksiądz. Udzielił mu ostatniego namaszczenia. Jednakże Georges wbrew oczekiwaniom nie umarł tamtej nocy. Trzy dni później w dalszym ciągu czepiał się życia, leżąc półprzytomny. Jego siostra Cécile zorganizowała czuwanie modlitewne; sama wzięła najcięższą zmianę, od drugiej nad ranem do świtu. W bawialni zaroiło się od krewnych przycupniętych to tu, to tam i starających się znaleźć odpowiednie słowa. Rozziewaną ciszę co rusz przerywały natarczywe dźwięki, kiedy odzywali się wszyscy naraz. Wieści o każdym oddechu przekazywano sobie z ust do ust, z pokoju do pokoju.

          Czwartego dnia Georges usiadł prosto, rozpoznał najbliższych. Piątego już żartował i żądał góry jedzenia.

          Ogłoszono, że najgorsze za nim.

          Kiedy leżał w malignie, planowano otwarcie grobu jego ojca i pochowanie go obok rodzica. Ale trumnę, którą umieszczono w przybudówce, trzeba było odesłać. Na szczęście kosztowała tylko zaliczkę.

          Gdy Georges dochodził do siebie, jego ojczym wybrał się do Troyes. Po powrocie oznajmił, że w tamtejszym niższym seminarium duchownym znalazło się miejsce dla chłopca.

          – Ty głupku – ofuknęła go żona. – Przyznaj, że chcesz się go pozbyć z domu.

          reklama

          – Jak mam pracować nad swoimi wynalazkami? – zapytał rozsądnie Recordain. – Nasze życie to ciągła walka. Jak nie z tratującymi świniakami, to z szeleszczącymi płucami. Kto normalny kąpie się w rzece w listopadzie? Kto normalny w ogóle się kąpie? W Arcis nikt nawet nie umie pływać. A on oczywiście musiał wszystkim pokazać.

          – Może faktycznie powinien zostać księdzem – rzekła pojednawczo madame Danton.

          – O tak – podchwycił wuj Camut. – Już widzę, jak prawi kazania swojej trzódce. Pewnie by go wysłali na krucjatę.

          – Naprawdę nie wiem, po kim on jest taki przemądrzały – powiedziała madame Danton. – W naszej rodzinie były same głupki.

          – Dziękuję – odparł jej brat.

          – Naturalnie to, że skończy seminarium, nie oznacza, że musi zostać księdzem. Jest jeszcze prawo. W naszej rodzinie byli też prawnicy.

          – Co będzie, gdy mu się nie spodoba wyrok sędziego? Człowiek wzdraga się na samą myśl.

          – Tak czy owak, Jean – podjęła madame Danton – pozwól mi go zatrzymać w domu jeszcze przez rok czy dwa. To mój jedyny syn. Moja pociecha.

          – Skoro to cię uszczęśliwi... – odrzekł Jean Recordain.

          Był to spokojny łagodny mężczyzna, który potrafił udobruchać żonę, robiąc to, co mu kazała; większość czasu ostatnio spędzał i tak w osobnym budynku gospodarskim, gdzie próbował skonstruować mechaniczną przędzarkę. Twierdził, że taka maszyna zrewolucjonizuje świat.

          Jego pasierb miał czternaście lat, kiedy wreszcie pozbawił domowników swej hałaśliwej przerośniętej obecności i przeniósł się do Troyes – starożytnej stolicy diecezji. W Troyes panował ład i porządek. Zwierzęta czworonożne znały swoje miejsce na drabinie uniwersum, a ojczulkowie zabraniali pływania. Istniała nikła szansa, że Georges przeżyje.

          Znacznie później, wspominając swoje dzieciństwo, twierdził zawsze, że było wyjątkowo szczęśliwe.

          Powyższy tekst jest fragmentem książki Hilary Mantel „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”:

          Hilary Mantel
          „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”
          cena:
          37,00 zł
          Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
          Tytuł oryginalny:
          „A Place of Greater Safety”
          Tłumaczenie:
          Urszula Gardner
          Okładka:
          zintegrowana
          Liczba stron:
          272
          Data i miejsce wydania:
          I
          Format:
          143 x 205 mm
          ISBN:
          978-83-7508-991-2
            Maximilien Marie Isidore de Robespierre (autor nieznany, domena publiczna)

            W słabszym, bardziej szarym świetle typowym dla północy odbywa się ślub. Jest 2 stycznia, toteż nieliczni zmarznięci wierni mogą sobie przy okazji życzyć szczęśliwego nowego roku.

            Jacqueline Carraut romansowała przez całą wiosnę i lato 1757 roku, a na świętego Michała wiedziała już, że jest w ciąży. Jacque­line nie była z tych, co popełniają błędy. No chyba że naprawdę duże.

            Ponieważ kochanek ochłódł w uczuciach do niej, a jej ojciec był cholerykiem z natury, popuszczała tasiemki gorsetów i starała się nie wychylać. Siedząc przy ojcowskim stole i nie mogąc w siebie wmusić jedzenia, spychała je z talerza prosto w mordkę teriera, który czatował u jej stóp.

            Zaczął się adwent.

            reklama

            – Gdybyś powiedziała mi wcześniej – rzekł jej kochanek – czekałaby nas tylko awantura o to, że córka piwowara wejdzie do rodziny de Robespierre. Tymczasem teraz, skoroś zdążyła napuchnąć, czeka nas do tego skandal.

            – To owoc miłości – odparła Jacqueline. Nie była romantyczką, lecz czuła, że musi przybrać taką pozę.

            U ołtarza trzymała głowę wysoko i przez cały dzień patrzyła prosto w oczy krewnym. Znaczy swoim krewnym, bo cała rodzina Robespierre’ów została w domu.

            François miał dwadzieścia sześć lat. Był wschodzącą gwiazdą miejscowej palestry i jedną z najlepszych partii w okręgu. Robespierre’owie zamieszkiwali okręg Arras od trzystu lat. Nie mieli pieniędzy, ale mieli dumę. Nowy dom zdumiewał Jacqueline. Pod dachem jej ojca, gdzie piwowar wyrzekał i darł się na pracowników cały boży dzień, na stół podawano wielkie kawały mięsa. Robespierre’owie byli wobec siebie uprzejmi, lecz jadali cienką zupę.

            Mając ją za pospolitą krzepką dziewuchę, podsuwali jej talerze pełne lury. Proponowali nawet piwo jej ojca. Wszakże Jacqueline nie była krzepka. Była słabowita i krucha. Zawistnicy gadali: dobrze, że wżeniła się w szlachtę; uczciwa praca to nie dla niej. Czuła się ozdóbką, cackiem z porcelany, a jej wąską kibić rozpychało rosnące dziecko.

            François stanął przed ołtarzem i zrobił co należy, jednakże znalazł­szy się z nią ponownie w łóżku, poczuł dawną zwierzęcą namiętność. Pociągało go drugie serce bijące w jej ciele, pierwotna krzywizna jej żeber, zdumiewała przezroczystość cery, skóra przejrzysta i odsłaniająca zielonkawe marmurowe żyłki na wewnętrznej stronie nadgarstka. Hipnotyzowały go jej krótkowzroczne zielone czy, duże i zdolne nabrać łagodnego bądź drapieżnego wyrazu, zupełnie jak u kota. Kiedy się odzywała, jej słowa zdawały się pazurkami zatapiającymi się w ciało, zapadającymi w duszę.

            – W ich żyłach płynie ta cienka przesolona zupa – mawiała. – Gdyby ich otworzyć, zamiast krwi wyciekłyby dobre maniery. Chwalić Boga, niedługo będziemy na swoim.

            Była to pełna wstydu, pełna potyczek zima. Dwie siostry Fran­çois krążyły nieustannie w pobliżu, nosząc wiadomości i głównie milcząc. Dziecko Jacqueline, płci męskiej, przyszło na świat w dniu 6 maja o drugiej nad ranem. Później tego samego dnia rodzina zebrała się przy chrzcielnicy. Ojcem chrzestnym był ojciec François, toteż dziecko otrzymało imię po nim: Maximilien. Stare, dobre rodowe imię, jak powiedział matce Jacqueline – od teraz dziewczyna należy do starego dobrego rodu.

            W ciągu kolejnych pięciu lat z tego małżeństwa urodziło się jeszcze troje dzieci. Rychło Jacqueline była za pan brat ze słabością, strachem i bólem następującymi po sobie. Nie pamiętała innego życia.

            Powyższy tekst jest fragmentem książki Hilary Mantel „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”:

            Hilary Mantel
            „Kogo śmierć nie sięgnie t.1”
            cena:
            37,00 zł
            Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
            Tytuł oryginalny:
            „A Place of Greater Safety”
            Tłumaczenie:
            Urszula Gardner
            Okładka:
            zintegrowana
            Liczba stron:
            272
            Data i miejsce wydania:
            I
            Format:
            143 x 205 mm
            ISBN:
            978-83-7508-991-2
            reklama
            Komentarze
            o autorze
            Hilary Mantel
            Brytyjska pisarka, debiutowała w 1985 roku powieścią Every Day is Mother's Day. W W 2009 otrzymała Nagrodę Bookera za powieść historyczną W komnatach Wolf Hall. Na szafocie to kontynuacja tej książki.

            Zamów newsletter

            Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

            Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
            © 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone