Jak trup ukryty w koszu podróżował pociągiem z Mińska do Moskwy
Pociąg osobowy z Mińska z donośnym gwizdem lokomotywy wjechał na stację kolei brzeskiej w Moskwie. Podróżni zaczęli wysiadać, tragarze wynosili z wagonu bagażowego ich walizki, tłumoki i mniejsze sakwojaże. Kręcący się po peronie handlarze oferowali napoje i przekąski. Nieletni gazeciarze wymachiwali jak chorągwiami najświeższymi wydaniami dzienników, głośno informując o najważniejszych wydarzeniach w kraju i na świecie – 24 sierpnia 1903 roku gazety donosiły między innymi o rozruchach w Odessie i katastrofalnych skutkach powodzi, która w lipcu nawiedziła tereny na zachód od Bugu. Byli jeszcze osobnicy w kaszkietach głęboko nasuniętych na czoło, którzy szeptem proponowali upatrzonym wcześniej przyjezdnym szereg usług, niekoniecznie legalnych, i dlatego – w przeciwieństwie do wiadomości o zgonie lorda Salisbury – nie każdy musiał o nich usłyszeć.
Po niespełna kwadransie zgiełk ucichł. W opustoszałym pociągu, który wciąż stał na stacji, przebywała już tylko obsługa. Kolejarz mijający wagon bagażowy poczuł w nozdrzach mdlący odór. Po chwili stwierdził, że przykra woń wydobywa się z olbrzymiego wiklinowego kosza na brudną bieliznę. Z kartki ekspedycyjnej wynikało, że przesyłkę nadano w Mińsku. W Moskwie nikt się po nią nie zgłosił, zresztą nie zaznaczono adresata.
Kolejarz poprosił do wagonu kierownika pociągu, unieśli wieko kosza i odskoczyli ze zgrozą. Leżały w nim w skręconej pozycji zwłoki młodego mężczyzny.
Bywalec wileńskich domów gry
Kolej powiadomiła o makabrycznym odkryciu policję. Sam fakt znalezienia zwłok w koszu sugerował, iż nieboszczyk nie zmarł śmiercią naturalną. Pewność, że mężczyzna został zamordowany, dawały dwa dość znamienne szczegóły, stwierdzone w trakcie oględzin denata. Na szyi zmarłego był zaciągnięty stryczek wykonany z mocnej linki, a w jego policzku utkwiła ułamana igła, co pozwoliło wysnuć wniosek, że mężczyźnie wtłoczono za pomocą strzykawki Pravaza jakąś substancję, która mogła spowodować jego śmierć bądź utratę świadomości. Fragment igły został przekazany do analizy chemicznej.
Znaleziony w koszu nieboszczyk niewątpliwie był dżentelmenem. Mężczyzna w wieku około trzydziestu lat miał na sobie wytworny, uszyty na miarę surdut, jedwabną koszulę i nowe skórzane kamasze. Po znakach na podszewce surduta stwierdzono, że strój pochodził z renomowanej wileńskiej pracowni krawieckiej Zakrzewskiego. U tego krawca ubierali się przedstawiciele sfery wyższej: ziemianie, przedsiębiorcy i zamożni mieszczanie. Sygnatura widniała także na obuwiu zamordowanego. Buty robił mu na zlecenie wileński szewc Kossowski. Z jego usług także korzystali wyłącznie bogaci panowie. W krawacie zmarłego tkwiła brylantowa szpilka, a na jednym z palców miał złoty sygnet z brylantem o wartości około 800 rubli.
Powyższe fakty nasuwały hipotezę, że denat nie tylko nie cierpiał niedostatku, ale także miał silny związek z Wilnem, być może tam mieszkał. Kolejne spostrzeżenia nie pozostawiały w tej kwestii wątpliwości. Na koszuli i znalezionej przy zwłokach jedwabnej chustce były wyhaftowane inicjały „MT”. Jeden z jego butów zaś był o rozmiar mniejszy niż drugi z tego względu, że nieboszczyk miał, zapewne na skutek jakiejś choroby, jedną nogę krótszą. Moskiewska policja przekazała te informacje swoim kolegom z Wilna, a ci ustalili w ciągu kilku godzin, że ofiarą mordu jest trzydziestoletni Marcin Tomaszewski, zasobny obywatel ziemski z guberni wileńskiej, od dłuższego czasu mieszkający w Wilnie w hotelu Niszkowskiego przy ulicy Bakszta.
Tomaszewski znany był w najwyższych kręgach wileńskiej socjety. Najbardziej jednak wśród bywalców tamtejszych domów gry. Tam najchętniej spędzał czas. Młody ziemianin niekiedy wygrywał, ale częściej przegrywał. Jeśli przegrywał, to odchodził od zielonego stolika po zgraniu się do ostatniego rubla. Poker, bakarat czy ruletka nie były w tym przypadku niewinną rozrywką znudzonego bezproduktywnym życiem arystokraty. Niewątpliwie Tomaszewski był uzależniony od hazardu. Na razie jeszcze w stopniu pozwalającym zachować mu godność i pewien rozsądek. Wszystko jednak wskazywało na to, że niedaleko mu do znalezienia się na równi pochyłej.
Śledztwo krok po kroku odsłania kulisy zbrodni
Wiadomo, że emocje przy zielonym stoliku sięgają nieraz zenitu, a w nerwowej atmosferze nie trzeba wiele, by zrobić coś, czego w normalnych okolicznościach by się nie zrobiło. Czy hazardowa pasja Tomaszewskiego przyczyniła się do jego zguby? Tym tropem podążyła policja.
– Ten pan dużo czasu spędzał w klubach karcianych, do hotelu przychodził praktycznie tylko, żeby się przespać – powiedzieli policji pracownicy Niszkowskiego.
W niedzielę, to jest 23 sierpnia, wrócił nad ranem, około godziny czwartej. Gdy spał, odwiedzili go dwaj mężczyźni, którzy kazali powtórzyć obsłudze, że zapraszają pana Tomaszewskiego do siebie na popołudniową kawę.
Potem wydarzyły się jeszcze dwie rzeczy. Najpierw posłaniec dostarczył listownie zaproszenie Tomaszewskiego na ową kawę, z którego on skorzystał. Wyszedł z hotelu przed godziną ósmą wieczorem i już na noc nie wrócił. W poniedziałek wczesnym rankiem nadeszła depesza podpisana jego nazwiskiem, informująca, że wyjeżdża na kilka dni za granicę, ale zatrzymuje pokój.
Z całą pewnością autorem depeszy nie mógł być Marcin Tomaszewski. W poniedziałek rano już nie żył. Sekcja zwłok stwierdziła, że najpóźniej w niedzielę w nocy zmarł na skutek zatrucia kurarą, którą mu podstępnie wstrzyknięto w policzek. Dla pewności, że nie przeżyje, został uduszony. Potem zwłoki umieszczono w koszu i dla ukrycia zbrodni wyekspediowano je koleją przez Mińsk do Moskwy.
Pracownicy mińskiej kolei zeznali, że rankiem 24 sierpnia pod dworzec podjechał powóz, z którego wysiadł mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat. Nakazał tragarzowi wynieść z pojazdu ciężki wiklinowy kosz z tajemniczą zawartością i wysłał go najbliższym pociągiem do Moskwy. Sam udał się do bufetu. Po kilku minutach, gdy tragarz Łącki uporał się z ekspedycją bagażu, nadawca zapłacił mu 60 kopiejek za usługę, po czym wrócił do powozu i odjechał do miasta.
Tekst jest fragmentem książki „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Spodobał Ci się ten fragment? Kup książkę poniżej:
– Pan ów sprawiał wrażenie zmęczonego, może czymś podekscytowanego. Aczkolwiek wyglądał i zachowywał się jak dżentelmen – opisał go tragarz. Podał inne jeszcze szczegóły, które pomogły później policji w ustaleniu tożsamości tego mężczyzny.
Pojawiła się informacja, że o tej porze przed dworzec miński zajeżdżały tylko dwa prywatne powozy. Właścicielem jednego z nich był obywatel ziemski z powiatu ihumeńskiego, który poprzedniego dnia przybył do Mińska, a potem znikł, co wydawało się bardzo podejrzane. Policja odszukała owego ziemianina, jednak okazało się, że nie miał on nic wspólnego z morderstwem Marcina Tomaszewskiego, nigdy nawet o nim nie słyszał. Policja, stawiając na niego, wyciągnęła niewłaściwą słomkę. Przypuszczalny sprawca przyjechał drugim, niezidentyfikowanym powozem. Trzeba było zaczynać dochodzenie niejako od zera.
Ponieważ ofiarą ohydnego mordu padł szanowany, pochodzący z wysokiego rodu obywatel, śledztwo miało dużą wagę. Nadzorował je szef wileńskiej policji, pułkownik Piotr Meyer, w późniejszych latach policmajster Warszawy, którego nazwiska użyli podstępem członkowie PPS, by wydostać uwięzionych na Pawiaku dziesięciu towarzyszy, oczekujących na wykonanie kary śmierci. Z Moskwy przydzielono do pomocy w śledztwie agenta Kazzariego, przenikliwego niczym Sherlock Holmes, i znanego z nader niekonwencjonalnych metod policyjnych.
Główne działania koncentrowały się na badaniu wątku karcianego. Tajni wywiadowcy odwiedzali zarówno wytworne salony, gdzie przy kieliszku szampana towarzystwo we frakach emocjonowało się faraonem i wistem, jak też najpodlejsze szulernie w spelunkach na Nowogrodzkiej, w których jedynym możliwym drinkiem był stakańczyk „kazionnej” pod kiszonego ogórka, a wszelkie spory graczy rozstrzygano za pomocą noża lub browninga. Jak się okazało, Tomaszewski bywał i tu, i tam. Tropy rwały się, prowadziły policję na bezdroża, w końcu jednak przyniosły spodziewany efekt.
Na kawę do kuzyna
Udało się ustalić, że częstym towarzyszem hazardowych eskapad Marcina Tomaszewskiego był dwudziestotrzyletni Romuald Malecki. Byli nie tylko serdecznymi przyjaciółmi od kart i wina, ale także dość blisko skuzynowani. Policja stwierdziła trzy fakty, które uczyniły Maleckiego głównym podejrzanym o zabójstwo. Po pierwsze, to właśnie on zaprosił Tomaszewskiego w niedzielę 23 sierpnia 1903 roku na „popołudniową kawę” – jak zapewne eufemistycznie określił kolejną pokerową rozgrywkę. Po drugie, Malecki w przypadku śmierci nie posiadającego bliższej rodziny kuzyna dziedziczył po nim część majątku. Suma była niebagatelna, wynosiła bowiem 40 tysięcy rubli. Po trzecie, Tomaszewski, idąc na tę kawę, miał w portfelu 10 tysięcy. Kilka dni wcześniej wypłacił w banku gotówkę z przeznaczeniem na podróż zagraniczną. Przy zwłokach nie znaleziono pieniędzy.
Malecki mieszkał w domu Hoppena przy ulicy Kazańskiej w dzielnicy Łukiszki. Mieszkanie należało do jego matki, która od pewnego czasu przebywała za granicą. Jej syn dzielił dwa pokoje z serdecznym przyjacielem Stanisławem Gulbinem (według innych źródeł: Hulbikiem). Obaj mężczyźni pochodzili z zacnych wileńskich rodów i cieszyli się jak najlepszymi opiniami. Malecki studiował na Uniwersytecie Stefana Batorego medycynę i prawo. Po śmierci ojca z powodu trudnej sytuacji materialnej rodziny musiał przerwać studia, by zapewnić byt matce i młodszemu rodzeństwu – w tym celu zarabiał korepetycjami i pracą w sklepie kolonialnym. Gulbin ukończył gimnazjum klasyczne, podobnie jak jego przyjaciel wywodził się ze szlachty.
Policja udała się do nich. Dom, w którym mieszkali, był czterokondygnacyjny, miał dwa wejścia: jedno od ulicy, drugie od podwórka. Na parterze znajdowała się stróżówka. Stróż miał klucze od bramy frontowej i tej od podwórza.
Malecki i Gulbin ostro zareagowali na pytania agentów śledczych, uznali je za sugestię, iż mieli coś wspólnego z morderstwem Tomaszewskiego. Stwierdzili, że nie było go tu w niedzielę, oni zaś spędzili popołudnie, wieczór i część nocy w swoim mieszkaniu i u sąsiada. Malecki oświadczył, że insynuowanie, jakoby on albo jego przyjaciel maczali palce w czymś tak potwornym jak otrucie i uduszenie człowieka (z relacji prasowych znali pewne szczegóły zbrodni) to obrzydliwa potwarz. Jeśli te słowa nie zostaną natychmiast cofnięte, nie pozostanie wobec nich obojętny, spotka się z oszczercami w sądzie.
Agenci policyjni nie ulękli się groźby. Wzięli na spytki służącą Maleckiego, a ta przekazała im informacje mocno pogrążające jej chlebodawcę i Gulbina.
– Przed wieczorem przyjaciel mego pana, który u niego mieszkał na stałe, wysłał mnie do miasta po papierosy. Kazał mi iść do sklepu odległego od naszego domu, że niby tam są lepsze gatunki. Dał mi pieniądze w jedną stronę na dorożkę, w drugą już nie, kazał mi wracać piechotą – powiedziała dziewczyna.
Wróciła po dobrej godzinie, zapukała do drzwi mieszkania, ale nie otworzono jej. Po chwili wyszedł Malecki i powiedział, że nie może jej jeszcze wpuścić, bo jego przyjaciel jest nieubrany. Poradził jej, by poszła sobie, gdzie chce, bo tego dnia nie będzie im już potrzebna. Wyglądało na to, że Malecki i Gulbin załatwiali w tym czasie sprawy, które chcieli ukryć przed służącą.
Stróż zeznał przed agentami śledczymi, że tego dnia około dziewiątej z kamienicy wyszli frontowymi drzwiami czterej młodzi mężczyźni, z których rozpoznał tylko Maleckiego i Gulbina, dźwigający dużych rozmiarów kosz wiklinowy. Wcześniej stróż wpuścił jednego z nich z tym koszem wejściem od podwórka. Wówczas kosz wydawał się nieco lżejszy. We czterech wynieśli go do oczekującej na ulicy dorożki. Malecki, Gulbin i trzeci, którego dozorca nie znał, wrócili zaraz do mieszkania, a czwarty – ten, który godzinę wcześniej przyszedł z koszem – odjechał z nim dorożką. Dorożkarz mocno poganiał konia, pasażerowi najwyraźniej się spieszyło.
Ustalenia te nie pozostawiały w zasadzie wątpliwości co do tożsamości sprawców. W krzyżowym ogniu pytań Malecki i Gulbin przyznali się do zabójstwa Tomaszewskiego. Wyjawili też nazwiska wspólników, byli to zaprzyjaźnieni z nimi Stefan Dauksza, syn bogatego stolarza, i niejaki Winkler, nieznanego imienia i nieznanej profesji.
Tekst jest fragmentem książki „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Spodobał Ci się ten fragment? Kup książkę poniżej:
– Czy motywem morderstwa były pieniądze? – spytali agenci śledczy.
– O motywie w swoim czasie powiem, ale nie teraz. Na razie musi panom wystarczyć nasze przyznanie się do winy – odparł Malecki.
Zabili wspólnie i w porozumieniu. Daukszę policja wkrótce zatrzymała, potwierdził swój udział w zbrodni. Winkler zbiegł i nie natrafiono na jego trop.
Uplanowane morderstwo
Romuald Malecki był skromnym, bogobojnym młodzieńcem. Poświęcił studia, aby utrzymywać rodzinę. Nie skarżył się, mężnie mierzył się z losem, podejmując decyzje zgodne z własnym sumieniem i odebranym wychowaniem, które to nakazywały mu opiekować się najbliższymi.
Zdarza się jednak, że taka altruistyczna, godna najwyższej pochwały postawa po jakimś czasie przynosi rozczarowanie i żal. Człowiek jest tylko człowiekiem, a młody, inteligentny mężczyzna uświadamia sobie, że wszystkie jego wcześniejsze plany wzięły w łeb, szlachetność go oszukała – i będzie latami ponosił tego konsekwencje.
Od takiego zwątpienia niedaleka droga do stoczenia się na dno. W przypadku Maleckiego nie nastąpiło to nagle, w ciągu jednego dnia ani nawet miesiąca, lecz stopniowo, prawie niedostrzegalnie. A kiedy w końcu zobaczył, gdzie zabrnął, było za późno na zawrócenie ze złej drogi.
Osoby znające Maleckiego, które przesłuchiwała policja, stwierdziły, że brzemienna w skutkach okazała się jego przyjaźń ze Stanisławem Gulbinem, młodzieńcem zupełnie bezideowym, który sączył w niego swój defetyzm tak długo, aż w końcu zaraził go szkodliwymi poglądami.
– Stanisław ciągnął Romualda na dno, do wina, domów gry, lupanarów. Pod jego wpływem Malecki stał się takim samym cynikiem – powiedzieli świadkowie.
Za pośrednictwem Gulbina zawarł on znajomość ze Stefanem Daukszą. Syn bogatego wileńskiego rzemieślnika z jednej strony miał ambicje bywać w najlepszym towarzystwie – dlatego zaprzyjaźnił się z Maleckim i Gulbinem – z drugiej natomiast uważał się za socjalistę, szukał bliższych kontaktów z rewolucjonistami, występował na wiecach robotniczych, kolportował wywrotowe broszury – robił to jednak jakby dla podniesienia ego, na pokaz i żeby zaimponować kolegom. Nie wiedział bowiem nawet, gdzie w Wilnie mieścił się oddział Polskiej Partii Socjalistycznej albo czy w ogóle takowy był.
Taka mieszanka skrajnych poglądów, marazmu i pesymizmu życiowego, występująca u nich trzech, musiała w końcu doprowadzić do eksplozji. Niezależnie od motywów zbrodnia została zrealizowana według opracowanego planu. A zatem na zimno, afektu trudno było się w niej doszukać.
Cała trójka bardzo dobrze znała Marcina Tomaszewskiego, często spotykali się z nim w klubach i domach gry, wiedzieli o szczególnej namiętności do hazardu młodego lekkoducha. Ustaliwszy, że w związku z planowaną podróżą wypłacił w banku dużą sumę pieniędzy i trzyma je przy sobie, przygotowali plan zgładzenia go.
Postanowili posłużyć się trucizną, w tym celu zaopatrzyli się wcześniej w kurarę, którą umieścili w małej strzykawce.
– Jak przyjdzie, będziemy siedzieć przy kartach. W ten sposób nie będzie żywił podejrzeń, usiądzie z nami i niczego nie zauważy – powiedział Malecki.
Wynikł mały problem: Gulbin, który według planu miał wykonać śmiertelny zastrzyk, był tego dnia niedysponowany. Musiał go ktoś zastąpić, a wybór padł na ich wspólnego znajomego Winklera, który mieszkał w tym domu. Przedstawili mu plan zabójstwa, a on w pełni go zaakceptował.
W niedzielę 23 sierpnia Malecki zaprosił kuzyna do mieszkania na godzinę ósmą wieczór. Wyprawili służącą do miasta. Tomaszewski przyszedł z niewielkim opóźnieniem. Na widok kart – jak przewidzieli – zaświeciły mu się oczy.
Gdy witał się z leżącym na szezlongu Gulbinem, od tyłu zaszli go Malecki i Winkler, powalili na podłogę, pierwszy złapał go oburącz za głowę i przytrzymał, drugi zaś wstrzyknął mu kurarę w dolną część policzka. Tomaszewski przestał się wyrywać, znieruchomiał, nie mieli jednak pewności, czy trucizna spowodowała śmierć. Tym bardziej, że igła złamała się i utkwiła w ciele. Widać, byli jednak przygotowani na coś takiego. Dauksza owinął mu szyję sznurem, ścisnął i zawiązał na mocny węzeł, po czym zaciągnął bezwładne ciało Tomaszewskiego do drugiego pokoju. Zabrali mu portfel z banknotami. Tak jak się spodziewali, miał przy sobie 10 tysięcy rubli.
Pierwsza część planu została wykonana. Przyszła pora na drugą – pozbycie się zwłok.
– Kup wiklinowy kosz i przyjdź z nim – zlecił Daukszy Malecki.
Ten wyszedł, by wykonać polecenie. Czekali na niego w napięciu. Wtedy zaczęła pukać służąca, która wróciła z wyprawy po papierosy. Malecki ją odprawił. Dauksza wrócił z koszem, umieścili w nim trupa, po czym przystąpili do kolejnego zadania – wyniesienia go w taki sposób, by nikt się nie domyślił, co skrywa jego wnętrze. Dauksza udał się dorożką do firmy wynajmującej powozy, zamówił też woźnicę. Pojechał z koszem do Mińska na kolej, gdzie nadał go na bagaż. W trakcie policyjnej konfrontacji tragarz Łącki rozpoznał go bez trudu. Dauksza w imieniu nieżyjącego Tomaszewskiego wysłał do hotelu depeszę, by zatrzymano dla niego pokój, po czym niezwłocznie wrócił do Wilna i dołączył do wspólników, którzy w tym czasie grali w karty w mieszkaniu Winklera.
Ostatnią czynnością w związku z morderstwem był podział łupu.
Dyskusyjny motyw zbrodni
Fakt, iż ukradli Tomaszewskiemu 10 tysięcy rubli wskazywał, że zamordowali go dla rabunku. Za takim właśnie motywem przemawiał także testament ofiary. Początkowo Gulbin i Dauksza twierdzili, że istotnie dopuścili się zbrodni z chęci zysku, natomiast Malecki nic nie mówił o powodach, zapowiadał, że uczyni to w trakcie procesu sądowego.
Jednak jeszcze w śledztwie, podczas jednego z przesłuchań, w którym uczestniczył pułkownik Meyer, młody mężczyzna oświadczył, że nie chodziło o sprawy finansowe. Owszem, obrabowali zwłoki, ale zrobili to niejako przy okazji. Pieniądze nie były jednak celem samym w sobie.
– Co w takim razie nim było? – pytał policmajster.
– Zemsta polityczna – padła odpowiedź. – Ściślej rzecz ujmując, była to kara za niepochlebne wyrażanie się mojego kuzyna o ideach, które ja i moi przyjaciele gorąco popieramy. Ubodło nas to.
Tekst jest fragmentem książki „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Spodobał Ci się ten fragment? Kup książkę poniżej:
– Jakież to były idee, dla których zwabiliście podstępem do mieszkania bezbronnego człowieka i w sposób okrutny pozbawiliście go życia?
– Socjalizm. Tomaszewski nienawidził socjalistów i dlatego zginął…
Zdawać się mogło, że podany przez Maleckiego polityczny motyw zabójstwa nie może być prawdą. Blisko dwuletnie postępowanie przygotowawcze w tej sprawie nie wykazało, aby sprawcy zajmowali się w jakiś szczególny sposób ruchem socjalistycznym. Może poza Daukszą, który jednak raczej tylko bawił się w socjalistę niż rzeczywiście nim był. Owszem, gdy wypili za dużo wina, wznosili okrzyki „Precz z caratem” i intonowali Międzynarodówkę, niemożliwie przekręcając słowa tej rewolucyjnej pieśni, ale to w żaden sposób nie dowodziło ich zaangażowania politycznego. Tym bardziej nie mogło więc wrogo ich usposobić do kogoś, kto miał inne poglądy.
Chyba jednak wiadomo, dlaczego Malecki, a wraz z nim wkrótce też Gulbin i Dauksza, kreowali się na bojowców. Zabójstwo to zabójstwo, czyn godny potępienia, ale nie każdy w równym stopniu. W oczach opinii publicznej sprawca zbrodni na tle różnicy poglądów politycznych niewątpliwie budzi mniejszą odrazę niż mordujący dla ordynarnego rabunku. Zapewne chodziło im o zachowanie bodaj resztek honoru.
Przypuszczano, że ich kłamstwa zostaną z kretesem obalone na rozprawie w sądzie. Jednakże proces morderców, który odbył się w Sądzie Okręgowym w Wilnie 19–22 kwietnia 1905 roku przyniósł zaskakujące rozstrzygnięcia. Sędziowie przysięgli dali wiarę oświadczeniom oskarżonych, że motywem zabójstwa była zemsta polityczna, i tak właśnie orzekli. Najprawdopodobniej doszli do wniosku, że niemożliwe jest, aby młodzi ludzie, pochodzący z zacnych, zasłużonych dla Wilna rodzin, byli zdolni zamordować dla pieniędzy. Mogli natomiast dopuścić się zbrodni w zapalczywości, która w ich wieku dość często dochodzi do głosu i jako zły, zdradliwy towarzysz doprowadza nieraz do nieszczęścia. Czy istotnie zabili dla idei? Co prawda śledztwo tego nie potwierdziło, ale czy zrobiono wszystko, by w pełni naświetlić sprawę?
To nie jedyna niespodzianka. Drugą było odrzucenie tezy, wedle której Tomaszewski został otruty kurarą. W organizmie zmarłego medycy nie stwierdzili obecności tej substancji. Bynajmniej nie oznaczało to, że mu jej nie wstrzyknięto – zwłoki przez kilkanaście godzin przebywały najpierw w mieszkaniu Maleckiego, następnie w koszu, znajdującym się w wagonie kolejowym. Z uwagi na wysoką sierpniową temperaturę zaczęły gnić. W takich warunkach trucizna mogła się całkowicie rozłożyć i nie pozostawić śladu w ciele zmarłego. Jednak zastosowano zasadę in dubio pro reo, która stanowi, że niedające się usunąć wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego.
Trzecim, najbardziej nieoczekiwanym i bulwersującym orzeczeniem było uniewinnienie Stanisława Gulbina. Przysięgli przyjęli argument obrony, że oskarżony nie uczestniczył czynnie w zabójstwie, a i na etapie przygotowań do zbrodni jego udział był marginalny. Natomiast Romuald Malecki i Stefan Dauksza nie uniknęli kary. Pierwszy został skazany na piętnaście lat ciężkich robót, drugi – na dziesięć.