Jak to się robi? Kariera w Kościele w XVII wieku
Senatowi przewodzi prymas, a pierwsze w nim miejsca zajmują biskupi. Przyjęło się także, że biskup pełni jedną z dwu najważniejszych funkcji w państwie – kanclerza albo podkanclerzego. Mają ci książęta Kościoła ogromne posiadłości ziemskie, które dają im nieograniczone możliwości budowania stronnictw politycznych. Tu także, na niższym poziomie, działa mechanizm rozdawnictwa. Na przykład dzierżawiąc komuś ziemię, zyskują gotówkę i lojalność rodziny dzierżawcy. Rozdając duchownym wywodzącym się z okolicznych rodów wysokie urzędy kościelne, zaskarbiają sobie wdzięczność tychże. A rozdając urzędy, rozdają gotówkę, bo na biskupim dworze nie pracuje się za darmo. Na sejmikach, które wybierają lokalne władze, mają biskupi wystarczającą siłę i powagę, by zablokować kandydatów, którzy im nie pasują, a przepchnąć własnych. W swoich diecezjach, zwłaszcza w Koronie, gdzie nie ma, jak na wschodzie, wielkiej magnaterii, biskupi to najpotężniejsi gracze.
Skąd się biorą biskupi? Z papieskiej nominacji? Prawda, ale jak to z prawdą bywa, tylko częściowa. Odległy papież przyklepuje bowiem wybory, których dokonały kapituły, czyli kolegia kanoników przy katedrze biskupiej. Ale te wybory też przyklepują li jedynie decyzję, która zapadła gdzie indziej. Tak naprawdę bowiem biskupów do diecezji przynosi bocian w postaci królewskiej woli. O tym, kto zostanie biskupem Kościoła rzymskiego w Rzeczpospolitej, decyduje monarcha. I tak oto biskup – pasterz Kościoła, politycznie jest człowiekiem króla. Jak to ujął znawca polskiej polityki, papieski nuncjusz Visconti: „tu nie nominują biskupa dla kościoła, ale przeznaczają kościół dla biskupa”.
Pośród członków episkopatu epoki Wazów znajdziemy wspomnianego królewicza Ferdynanda Wazę albo Macieja Konopackiego, byłego wojewodę chełmińskiego, ojca piątki dzieci, który po śmierci żony uznał, że jako biskup chełmiński będzie miał lepiej. Ale przeciętny wazowski biskup nie pochodzi z wielkiego rodu senatorów czy dygnitarzy. To człowiek ze średniej albo drobnej szlachty, tak jak Maciej i Stanisław Łubieńscy z Łubnej, z okolic Sieradza. W przeciętnej biskupiej piersi bije przeciętne szlacheckie serce, które wie, co czuje i czego pragnie szlachecka masa. Przy odrobinie zręczności biskup może zdobyć popularność, a ta znacznie wzmacnia jego władzę. Kościół to w jakimś sensie najbardziej demokratyczna ścieżka awansu w XVII wieku. Trudno wyobrazić sobie hetmana albo wojewodę Łubieńskiego, ale prymasa już tak.
Biskupem nie zostaje się oczywiście od razu, choć byłemu wojewodzie chełmińskiemu to się udało. Droga na biskupi tron jest długa, a zaczyna się w królewskiej kancelarii. Sekretarze królewscy to fascynujące środowisko. Oczywiście o tyle, o ile urzędnicy mogą być fascynujący. To kilkadziesiąt osób, które zajmują się tym, co w nowoczesnym państwie wymaga pracy kilkunastu tysięcy urzędników w kilkunastu ministerstwach. Skrobią uniwersały, przeglądają rachunki, prowadzą korespondencję, uczestniczą w misjach dyplomatycznych. Jeśli sekretarz jest zdolny, pracowity i poza łaską królewską cieszy się łaską panów, może pojechać na zagraniczne studia. Tak jak Stanisław i Maciej. Ale prawdziwa kariera, z pieniędzmi i zaszczytami, zaczyna się wtedy, gdy sekretarz wybierze ścieżkę duchowną. Policzono, że ze stu sekretarzy duchownych z epoki, o której mowa, aż czterdziestu czterech zostało biskupami ordynariuszami, ośmiu biskupami sufraganami, reszta obsiadła katedralne kapituły. Królewski sekretariat to przepustka do kościelnej i państwowej kariery. Ale oczywiście nie każdy może do niego wejść. Poza zdolnościami, bo jak się nie ma nazwiska, to bez zdolności ani rusz, dobrze mieć „wuja”. W każdej historii awansu, w każdej historii od zera do bohatera, musi się pojawić „wuj”, ustosunkowany członek rodziny bądź też łaskawy protektor albo inwestor, który uwierzy w pomysł i poda rękę młodemu zdolnemu. Nie ma świata, w którym w pewnym momencie koneksje nie odgrywałyby roli.
Bracia Łubieńscy mają takiego „wuja”, jest nim ich rodzony stryj – biskup Maciej Pstrokoński. Pstrokoński sam jest z awansu, jest człowiekiem prymasa Tarnowskiego, który jest człowiekiem prymasa Karnkowskiego. Należy więc do grupy, na której oparł się Zygmunt III, by zneutralizować wpływy Zamoyskiego. Stryj protektor ściąga do siebie czterech chłopaków z ziemi sieradzkiej, którzy na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych podzielili między siebie najważniejsze dostojeństwa w polskim Kościele i polskim państwie. W szczytowych momentach swoich karier Jan Wężyk i Maciej Łubieński zostaną prymasami, Jakub Zadzik będzie kanclerzem i biskupem krakowskim, a Stanisław Łubieński biskupem płockim. Lojalni wobec siebie, powiązani wpierw przyjaźnią, dopiero potem polityką, sieradzanie będą grupą trzymającą władzę. Jednak gdyby nie Pstrokoński Wężyk, Zadzik i Łubieńscy z Łubnej, byliby pewnie szlacheckimi średniakami, jeśli nie drobnicą.
Kościół w przedrozbiorowej Rzeczpospolitej można porównać do gigantycznej sieci spółek skarbu państwa. I taką właśnie wielką spółką przynoszącą wielkie dochody jest biskupstwo. Biskup jest prezesem, rolę zarządu i rady nadzorczej pełni kapituła katedralna, jednak formalnie nie ma ona nad biskupem żadnej władzy. Wprost przeciwnie, kapituła to ludzie biskupa. Dobrze być człowiekiem biskupa, dobrze zasiadać w kapitule katedralnej, bo poza zapachem kadzidła czuć tam pieniądze. Rada nadzorcza to suto opłacani, ale pozbawieni realnej władzy kanonicy. Wyżej są stanowiska dyrektorskie, czyli tłuste prałatury. Wśród kantorii, kustodii i innych magicznie brzmiących tytułów złotym blaskiem świeci prepozytura, czyli probostwo katedry. Prepozyt katedry płockiej cieszy się tytułem księcia sieluńskiego, a należący do prepozyta klucz sieluński to kilkadziesiąt wsi, także szlacheckich.
Kumulowanie wysokich urzędów kościelnych to trudna sztuka, wymaga zręczności. Bo na przykład do części z nich przypisany jest obowiązek rezydencji, co oznacza, że członek kapituły musi siedzieć na miejscu. Ale zręczny karierowicz uzyska dyspensę, czyli zwolnienie z obowiązku. Bez pokaźnej kolekcji kanonii i prałatur w CV ambitnego arywisty nie ma mowy o opactwie albo biskupstwie. Kolekcja taka dowodzi niezbicie, że kandydat poza wykształceniem ma też doświadczenie. Oczywiście biskupstwo biskupstwu nierówne. Te na wschodzie są biedne, bo w wielokulturowej mozaice rządzą wielkie rody i wielkie fortuny. Dlatego traktowane są raczej jako bolesny, niezbędny etap, jak przygrywka do prawdziwej kariery, czyli do najważniejszych biskupstw: płockiego, kujawskiego, krakowskiego i gnieźnieńskiego. Biskup gnieźnieński jest oczywiście najważniejszy. W hierarchii senackiej przed biskupem krakowskim zasiada arcybiskup lwowski, jako arcybiskup. No i żeby symbolicznie udobruchać wschód, żeby nie było, że Korona wszystko zabiera. Ale arcybiskup lwowski to przy biskupach Małopolski, Kujaw, Mazowsza i Wielkopolski ubogi krewny. Żaden biskup nie pójdzie z Krakowa do Lwowa. Podobnie do Lwowa nie pójdą za nic kolejni w hierarchii biskupi: kujawski czy płocki.
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja Łubieńskiego „Portret rodziny z czasów wielkości”:
Marsz po zaszczyty i po władzę
Stanisław dostaje kanonię gnieźnieńską, później kantorię, czyli prałaturę, następnie prepozyturę, którą przepisuje na niego stryj Pstrokoński, samemu awansując na biskupa. Stanisław jest już, można powiedzieć, ustawiony. Do tej kolekcji dojdzie kanonia przy katedrze krakowskiej, aż w końcu król ustanowi go opatem tynieckim. Gdyby historia jego awansów zakończyła się tu, mógłby uznać, że zrobił imponującą karierę. Ale król powołuje go na biskupa łuckiego. Biskupstwo obejmuje swoim zasięgiem województwa podlaskie, bracławskie i wołyńskie. To obszar o powierzchni jednej trzeciej dzisiejszej Polski. Duże nie znaczy jednak wcale dobre, jest słabo zaludnione, biedne, poza katolikami żyją tu wierni Kościołów wschodnich. Kiedy więc siedzi sobie Stanisław w senacie, z zazdrością patrzy na kolegów biskupów z czterech najbogatszych i najpotężniejszych biskupstw. Biedak w klubie milionerów, gra w Lidze Mistrzów, ale jest na końcu tabeli.
Republikańska szlachta obsesyjnie pilnuje, aby ludziom wielkiej władzy więcej władzy już nie przybywało. Zasada incompabilitas nie pozwala łączyć pewnych urzędów, na przykład starosty i wojewody. Opactwa traktowane są jak starostwa, więc połączenie ich z biskupstwem – kościelnym województwem – budzi zawsze protesty. Dlatego nowo mianowany biskup łucki Stanisław prosi o dyspensę. Chce prestiżu, jaki wiąże się z biskupstwem, i chce zysków, które daje opactwo. W końcu musi z czegoś żyć. Dopiero po przenosinach na biskupstwo płockie będzie mógł zrezygnować z tynieckich fruktów.
Podobnie wygląda kariera jego brata. Uczony ksiądz Jan Korytkowski, który w XIX wieku opracowywał żywoty prymasów i kanoników gnieźnieńskich, pisze, że sekretarzując przy wuju Pstrokońskim, Maciej oddawał się rozmyślaniom i modlitwie. Mnie się zdaje, że raczej się nie oddawał, bo cierpiałaby na tym kancelaria. Podobno przyszły prymas, uważając się za niegodnego, długo wzbraniał się przed święceniami, aż w końcu przyjął je „wśród płaczu i łkania”. W wieku trzydziestu lat. Trzydziestu! Nie chodzi mi o to, że tak późno, raczej o płacz i łkanie w tym wieku. W ogóle w życiorysie Macieja płynęło wiele łez. W ich strugach kumulowały się kościelne posady – kanonik poznański, krakowski, gnieźnieński, prepozyt łęczycki, kustosz sandomierski, proboszcz łęczycki. Były więc i wielkie pieniądze, i były też wielkie emocje.
Kiedy sprawował godność prepozyta miechowskiego, „zatrwożył się” nominacją na biskupstwo chełmińskie, tak bowiem, według Korytkowskiego, upodobał sobie mnisi żywot. Być może. Wierzę głęboko w pobożność Macieja, którą podkreślają wszyscy. Tyle że pobożny ten mąż umiał dobrze liczyć. Biskup chełmski, tak jak biskup łucki, to biedak nie tyle przy kolegach biskupach, ile nawet przy prepozycie miechowskim. Wiedział też Maciej, że z ziem biskupstwa chełmskiego, złupionego w wyniku wojen 1620 roku, wiele nie wyciśnie. Opierał się zatem pobożny prepozyt miechowski, aż król musiał napisać list do papieża, by ten nakazał Maciejowi przywdziać tiarę. Nowy biskup poprosił o zgodę na zatrzymanie prepozytury i zgodę taką uzyskał. W 1627 roku przeniósł się na biskupstwo poznańskie, znacznie od chełmińskiego bogatsze, i wtedy dopiero, oczywiście wśród płaczu i łkania, oddał swoje stanowisko w Miechowie. W 1631 roku wśród łez duchowieństwa opuścił biskupstwo poznańskie i przeniósł się na biskupstwo kujawskie. Wyżej było już tylko Gniezno.
Po jakimś czasie, bo taka jest kolej rzeczy, Maciej i Stanisław sami stali się wujami. Dobrze zbadane jest wujowanie Stanisława. Kiedy był biskupem płockim, wprowadził do kapituły dwudziestu dziewięciu kanoników. Siedmiu z nich to jego krewni – wśród nich brat Wojciech i dwaj siostrzeńcy Starczewscy. Dwaj kanonicy to synowie wojewodów, a więc przedstawiciele rodów, na których życzliwości biskupowi zależy. Oczywiście im zależy z kolei na życzliwości biskupa. Reszta beneficjentów to ludzie, którzy Stanisławowi zawdzięczają wszystko. I nie tylko oni, ale przede wszystkim ich rodziny, powiązane z innymi sieciami towarzysko-politycznymi. I cała ta struktura pracuje dla biskupa dobrodzieja.
Wspomniany wyżej Wojciech – kanonik gnieźnieński i prepozyt pułtuski – zaszedł bardzo wysoko, ale przy Macieju i Stanisławie wygląda, jakby kariery nie zrobił. No ale trzech biskupów braci Łubieńskich to byłaby przesada. Możliwe też, że ten, zażywający sławy surowego, mąż nie miał takich ambicji.
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja Łubieńskiego „Portret rodziny z czasów wielkości”:
Nie zadzieraj z biskupem
Świątobliwy Maciej, który tak chętnie zarzekał się, że jest niegodny, w 1633 roku, po śmierci swojego przyjaciela Jana Wężyka, chętnie się zgłosił po osierocone prymasostwo. Nie świadczy to o jakimś szczególnym zakłamaniu. Podkreślanie skromności i nieskrywane pragnienie awansu wcale się w Kościele nie wykluczają. Jest to wręcz pewien rys charakterologiczny instytucji rozpiętej między kontemplowaniem nieba a zarządzaniem ludźmi i remontowaniem budynków. Trzeba składać hołdy sacrum, ale nie wolno tracić z oczu profanum, bo bez profanum trudno by składać hołdy sacrum.
Stanisław miał być może mniej skrupułów albo po prostu nie płakał. Był na bardziej wysuniętej pozycji politycznego frontu, bliżej króla. W 1594 roku uczestniczył w wyprawie Zygmunta III do Szwecji i był świadkiem jego koronacji w Sztokholmie. Kto wie, może wspólne doświadczenie kilkudniowego sztormu na Bałtyku zbliżyło ich do siebie? Może przewieszając się przez burtę i wyrzucając zawartość żołądka, król powziął do bladego sekretarza sympatię? Przez dwa lata sprawował Stanisław urząd podkanclerzego, a więc stanowisko zarezerwowane dla przedstawicieli najbliższego kręgu władzy. Nuncjusz Visconti chwalił jego rozum. Pisał też, złośliwie, ale bez jadu, że Maciej zawdzięczał mu pozycję „przy swych miernych zdolnościach umysłowych”. Ukrywałem ten fakt przed swoim bratem Stanisławem, ale trudno, wydało się. Będą żarty. Może i brakowało Maciejowi talentów politycznych, ale to on, jako pierwszy z braci, został biskupem i doszedł na sam szczyt, do prymasostwa. No i warto podkreślić, że sprawował funkcję regenta królewskiej kancelarii, a więc szefa sekretarzy. Mierne zdolności umysłowe? Rozmyślania i modlitwa w trakcie pracy? Nie sądzę.
Na wspaniałych portretach z połowy XVII wieku, które wisiały na ścianach w Zassowie i na Korotyńskiego, Maciej i Stanisław emanują dostojeństwem władzy i siłą spokoju. Nie widać wielkiego podobieństwa fizycznego. Maciej ma „habsburską” odstającą szczękę, Stanisław rysy bardziej regularne i pociągłe. Z wypielęgnowanymi imponującymi brodami mogliby śmiało poruszać się dziś wśród hipsterów. Spojrzenie Macieja jest dobroduszne, trochę przymglone, może przez uciekające do góry lewe oko, Stanisław patrzy jakby intensywniej. Wydaje się bardziej zmysłowy. Czy to przez większe, bardziej mięsiste usta, długie i utrefione włosy? A może ja już patrzę przez pryzmat wygodnego rozróżnienia między mistycznym Maciejem i politycznym Stanisławem. Może różnica wcale nie była tak wielka.
Styczeń 1631 roku. Deputat do Trybunału Koronnego Jakub Iwanowski zostaje zamordowany. Za zbrodnią stoi zamożny ród Kiszków. To zemsta po latach. Iwanowski porwał kiedyś pannę Kiszkównę i pojął za żonę. W załagodzenie sprawy i pojednanie Iwanowskiego z Kiszkami angażowało się wielu ludzi, między innymi Stanisław Łubieński. Kiszkowie nie pogodzili się z afrontem. Po zabójstwie Iwanowskiego zajęli jego ziemię i domagali się uznania ich opieki nad jego dziećmi. Tyle że zapobiegliwy Iwanowski, w proroczym natchnieniu, na wypadek śmierci opiekunem dzieci uczynił biskupa płockiego. Kiszkowie mieli wsparcie Radziwiłłów, czuli się więc bardzo pewnie. Zadarli jednak z niewłaściwym biskupem. Oddział konnych biskupa Stanisława odbił małych Iwanowskich. Jednocześnie biskup ogłosił, że bierze dzieci pod swoją ochronę i jako wzorowy opiekun zaczął spłacać zaciągnięte przez ich ojca długi. Zaproponował też Kiszkom ugodę, ale ta została odrzucona. W sierpniu Kiszkowie odbili dobra Iwanowskiego z rąk ludzi biskupa. Jakby nie zrozumieli lekcji. Biskup zebrał wtedy „nie małą gwardię ludzi konnych i pieszych z różną armatą, z chorągwiami, z bębnami”. Wobec armat, chorągwi i bębnów Kiszkowie ustąpili.
Warto wspomnieć, że w konflikcie, w który biskup postanowił się zaangażować, byli zabici. Jego działanie dałoby się pewnie usprawiedliwić, gdyby rzecz rozgrywała się w diecezji płockiej. Ale armaty i bębny rozbrzmiewają w diecezji łuckiej, dawnej diecezji Stanisława, z którą nic go formalnie nie łączy. Można patrzeć na całą sprawę przez pryzmat losu małych Iwanowskich. Wtedy widzimy w Stanisławie obrońcę sierot, który dotrzymuje słowa danego ich ojcu. Można też spojrzeć na całą sytuację jak na epizod walk o wpływy między magnatami. W tej perspektywie biskup Stanisław jest po prostu magnatem z zachodu, który pokazuje magnatom ze wschodu, kto rządzi na Podlasiu, w strefie buforowej między Koroną a Litwą. I przy okazji pokazuje biednemu biskupowi łuckiemu, że wciąż ma wpływy w dawnej diecezji.
Jesień roku 1645. Umiera biskup kijowski, który jest opatem klasztoru w Trzemesznie. Kanclerz wielki litewski Stanisław Albrycht Radziwiłł, autor wspaniałego pamiętnika epoki Wazów, chce, aby opatem został jego człowiek – Jerzy Niewiarowski. Nie dość, że Radziwiłł, to jeszcze kanclerz, więc siłę nacisku ma potężną. Prymas Maciej Łubieński widzi z kolei na tym stanowisku swojego siostrzeńca, Marcina Starczewskiego. Starczewski pracuje w kancelarii królewskiej i zbiera kolejne beneficja. Zakonnicy z Trzemeszna popierają Niewiarowskiego. W listopadzie przywdziewa on habit i ogłasza się opatem. Krótko trwa jego opatowanie. Prymas zjawia się w klasztorze osobiście, wyrzuca Niewiarowskiego i instaluje siostrzeńca. Nic poza tym nie wiemy. Możemy sobie tylko wyobrażać przebieg tej akcji. Pierwszy książę Rzeczpospolitej na pewno nie podróżuje sam. Na pewno nie podróżuje w małym orszaku. Na pewno nie towarzyszą mu tylko świątobliwi klerycy. Sądząc po tym chociażby, co zrobił jego brat Stanisław na Podlasiu, możemy założyć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że przybywa do Trzemeszna z wojskiem. Niedomagający starzec, który decyduje się na taką demonstrację siły, musi być naprawdę wściekły. Kiedy orszak prymasowski zajeżdża pod klasztor, opat Niewiarowski i mnisi wiedzą, że będzie nieprzyjemnie. Dobroduszny uśmiech nie zdobi twarzy świątobliwego starca, gniewne oczy miotają błyskawice. Usta nie złorzeczą raczej, bo to święty mąż, a głos, jak u starca, jest słaby. Ale nie ma już Maciejowego łkania. Nie przyjeżdża jako łagodny pasterz doglądający owieczek, tylko jako brytan, by przepędzić wilka. Jest listopad, pewnie jest zimno, pewnie ogląda całą scenę z powozu. Jego ludzie przywracają spokój, Niewiarowski ucieka. Starczewski obejmuje władzę i pacyfikuje nastroje. Niewiarowski nie składa broni. Pisze list do nuncjusza. Nuncjusz przyznaje mu rację. Prymas ignoruje zdanie nuncjusza. Jako prymas jest legatem urodzonym, czyli namiestnikiem papieskim. Nie będzie żaden nuncjusz mówił mu, co ma robić.