Jak Niemcy udoskonalili Zyklon B?
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy”.
Pękła probówka. Zawarta w niej substancja wyciekła niezdarnemu chemikowi do innego naczynia. Ściekała powoli po ściankach kolby Erlenmeyera, aby po chwili połączyć się z tym, co czekało na dnie. Cząsteczki jednego związku chemicznego zaatakowały drugi, a w wyniku reakcji dość gwałtownie podniosła się temperatura roztworu, co spowodowało, że opary nowo powstałych w wyniku reakcji cząsteczek szybko wydostały się poza reaktor ustawiony w dygestorium. Ochlapały jednocześnie rękę niezdary, który zaskowytał i niemal natychmiast upadł na podłogę. Gdyby nie to, że miał założoną maskę przeciwgazową, pewnie padłby trupem na miejscu.
Ktoś krzyknął:
– Hans, Hans! Co się stało?
– Załóżcie maski! – odkrzyknął do pozostałych naukowców szef zmiany laboratorium. – Dlaczego on nie pracował z tymi substancjami w szczelnej komorze? Rozpylcie natychmiast amoniak – dodał po sekundzie.
Z tymi preparatami chemicy eksperymentowali tu od dawna i już dobrze wiedzieli, jak neutralizować związki chemiczne powstające w wyniku tych doświadczeń. Amoniak w połączeniu z parą wodną tworzył mglistą kurtynę, a zawarte w niej jony OH- sprawiały, że nowo powstałe cząsteczki hydrolizowały, czyli ulegały rozpadowi do substancji nieszkodliwych dla człowieka i zwierząt laboratoryjnych, które w owej pracowni mieszkały.
Hansa wynieśli na zewnątrz. Odzyskał przytomność już po chwili, ale wył z przerażenia. Miał trudności z oddychaniem i stracił wzrok. W szpitalu, a następnie w domu, na zwolnieniu lekarskim, spędził kilka tygodni.
Jednak jego szef, doktor chemii Gerhard Schrader, triumfował.
– Panowie, to jest to! – oznajmił podczas zebrania zespołu badawczego, które zorganizował następnego dnia. – Wygląda na to, że wynaleźliśmy jeden z najsilniejszych insektycydów, jakie udało się kiedykolwiek zsyntetyzować. To będzie przełom w ochronie roślin. Żadne szkodniki mu się nie oprą. Związki fosforoorganiczne są wielką nadzieją rolnictwa Rzeszy i przysłużą się jej jak wielkie odkrycie Fritza Habera, który z gazów powietrza zsyntetyzował amoniak, co pozwoliło na produkcję nawozów sztucznych i wyeliminowało głód w wielu krajach. Szkoda tylko, że Haber był Żydem! – Roześmiał się.
Był 23 grudnia 1936 roku. Schrader był pewny, że otrzymał najlepszy w swoim życiu prezent świąteczny. Mimo wypadku pracownika szczęśliwy mógł wrócić do domu. Ale nie czuł się dobrze. Jemu również dokuczały zawroty i nieznośny ból głowy. Coś złego działo się też z jego oczami.
Przez okno niewyraźnie widział ośnieżony dach sąsiedniego budynku położonego zaledwie kilkanaście metrów dalej.
„A może dostanę dużą premię” – zamyślił się na chwilę. Na pewno jego pracodawcę było na nią stać. W położonym na północ od Kolonii Leverkusen, pracował przecież dla Interessen-Gemeinschaft Farben AG, w skrócie IG, największej korporacji na świecie.
Kiedy w 1904 roku Carl Duisberg doprowadził do połączenia sześciu firm chemicznych i powstania kartelu pod nazwą Interessengemeinschaft der Deutschen Teerfarbenfabriken, w 1925 roku przekształconego w spółkę akcyjną IG Farbenindustrie z kapitałem zakładowym 646 milionów marek, w 1926 powiększonym do 1100 milionów, w firmie zmieniło się wszystko. Stała się potęgą, z którą w biznesie musiał liczyć się każdy; nawet władze państwowe, i to nie tylko w Niemczech, ale również za oceanem. Produkowała przede wszystkim barwniki, bez których nie mógł się obyć chociażby przemysł odzieżowy. W 1926 roku zatrudniała 150 tysięcy robotników oraz pracowników umysłowych i kontrolowała ponad 80% produkcji chemicznej Niemiec.
Kartel zaczął rosnąć w siłę jeszcze szybciej, kiedy to zaraz po dojściu Hitlera do władzy wsparł nazistów i przekazał NSDAP w kilku transzach i na kilka różnych sposobów 84,2 miliona marek i, mimo początkowego oporu członków zarządu, zwolnił żydowskich naukowców oraz dyrektorów. Słynny Fritz Haber musiał przejść na emeryturę.
Od teraz członkowie zarządu firmy zajmowali wysokie stanowiska w państwowych instytucjach koordynujących niemiecką gospodarkę. I – z perspektywy lat trzeba to nazwać po imieniu – parli do wojny. Wszystkimi siłami. Bo wojna to przecież złoty interes.
Wsparcie nazistów okazało się opłacalne po niespełna kilku miesiącach od przelania na konta partii ogromnych kwot. Już 14 grudnia 1933 roku kartel podpisał tajne porozumienie w sprawie produkcji różnych substancji syntetycznych. Tak został przemysłową podporą przygotowań Hitlera do wojny.
Rozpoczął wielką budowę fabryk w całej Rzeszy. A stało się to między innymi dzięki umowie podpisanej w 1927 roku z amerykańskim koncernem naftowym Standard Oil. W ten sposób firma pozyskała technologię pozwalającą na produkcję ogromnych ilości syntetycznej benzyny, bez której Niemcy nawet nie mogły marzyć o rozpoczęciu jakiejkolwiek wojny.
Zbrojącemu się wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego reżimowi Hitlera brakowało jednak jeszcze… gumy. Armia to bowiem ciężarówki, czołgi, różnego rodzaju przyczepy samochodowe, a więc miliony kół w oponach, toteż kauczuk był w cenie. Ruszył zatem wielki czteroletni program gospodarczy. Szumnie zapowiadano zmniejszanie bezrobocia poprzez rozwój przemysłu chemicznego i samochodowego, rozwój budownictwa i roboty publiczne. Wszystkich trzeba było przecież także wyżywić, stąd wielki nacisk położono na badania naukowe nad środkami ochrony roślin, bo plony w ostatnich latach były marne.
– Nasza praca doprowadzi do wyeliminowania głodu na świecie – przekonywał podczas wykładu wygłaszanego w 1933 roku do pracowników jeden z członków zarządu IG Farben. Miał na myśli to, że firma rusza ostro z pracą nad insektycydami.
Jednocześnie od zarządu kartelu do laboratorium, w którym naukowcy pracowali nad nowymi środkami ochrony roślin, przyszło polecenie z Berlina. „Wszystkie nowe odkrycia i patenty, mające potencjalne znaczenie militarne, mają być zgłaszane do specjalnego biura, które jest uprawnione do klasyfikowania wszelkich możliwych wynalazków przydatnych do obrony narodu”. Chodziło między innymi o toksyczne chemikalia przemysłowe, które można by wykorzystać jako chemiczne środki bojowe.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Bonka „Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy”.
IG Farben – choć swoją główną siedzibę miała we Frankfurcie – zakłady, laboratoria, magazyny posiadała praktycznie porozrzucane po całej Rzeszy. Jej robotnicy i naukowcy produkowali większość związków chemicznych, które wykorzystywane były i w przemyśle, i w życiu codziennym oraz rolnictwie – od azotowych nawozów sztucznych, których produkcja stała się możliwa dzięki patentom Habera, przez syntetyczną benzynę i oleje mineralne do barwników do tkanin, leków, chemikaliów fotograficznych oraz włókien sztucznych.
Gerhardowi Schraderowi przed oczami stanęło całe naukowe życie. Przypomniał sobie studia i pierwszą pracę oraz jak został szefem obecnego laboratorium, kiedy to zaprosił go do swojego gabinetu jeden z najważniejszych szefów spółek z kartelu IG Farben.
– Doktorze Schrader, powierzając panu to stanowisko, powierzam panu los Rzeszy – powiedział wtedy patetycznie Otto Bayer, pracodawca młodego naukowca. – Będziecie walczyć z wołkami zbożowymi! – wyjaśnił.
Schrader nieco pobladł. Na studiach zajmował się chemią nieorganiczną i był w tym naprawdę dobry. O barwnikach wiedział już sporo, ale teraz miał się parać chemią organiczną, a to zupełnie inna dziedzina tej nauki. To jakby urologowi ktoś nagle kazał się przestawić na laryngologię. Mimo to nie dał po sobie poznać niepewności. Podjął wyzwanie. Miał w sobie te cechy, których brakowało wielu osobom zatrudnionym w firmie: zaciętość i przekonanie, że w tym wszystkim, do czego się zabiera, po prostu będzie dobry. Ambicja jeszcze nigdy go nie zgubiła.
– Pan wie, z czym się mierzymy? – pytał Bayer. – Wołki zbożowe, mszyce zbożowe, płoniarka zbożówka oraz skrzypionki – wymieniał najważniejsze szkodniki zbóż. – One wszystkie atakują nasze uprawy, a także żerują na ziarnach w silosach i na statkach. Mamy skuteczne środki, tyle że mogą powodować wybuchy, kiedy stosuje się je w zamkniętych pomieszczeniach. Skupcie się więc na ochronie ziarna. Szukajcie czegoś, co będzie niepalne.
Schrader obronił doktorat z inżynierii chemicznej w październiku 1928 roku na Uniwersytecie w Brunszwiku. Szybko znalazł pracę w zespole badawczym firmy Bayer, spółki zależnej od IG Farben, i mimo młodego wieku został szefem działu barwników. Było to rozwojowe laboratorium w miejscowości Elberfeld, w Zagłębiu Ruhry. Po dwóch latach awansował i otrzymał ogromną podwyżkę. Trafił do głównego laboratorium poszukującego nowych barwników w Leverkusen. I znów los się do niego uśmiechnął.
Był rok 1934. Dwa lata temu mianowano go szefem laboratorium, w którym naukowcy szukali nowych związków chemicznych nadających się do ochrony roślin. Teraz poczuł, że jest o krok od kolejnego wielkiego sukcesu. Jak zwykle był dobry.
„Jestem cholernie dobry!” – pomyślał o sobie.
Jego laboratorium cieszyło się prestiżem. Na badania firma przeznaczała coraz większe pieniądze. Miała w nich też wsparcie z Berlina. Od 1933 roku Hitler marzył, aby uniezależnić swój kraj od importu żywności, szczególnie zboża, którego w Rzeszy brakowało po utracie terenów rolniczych na skutek przegranej w 1918 roku wojny. A i plony były marne. Ratunek miały stanowić właśnie pestycydy i insektycydy, tyle że ich głównym producentem pozostawały Stany Zjednoczone, które niedawno zarobiły na ich sprzedaży Niemcom 30 milionów marek.
Wszystko wskazywało na to, że Schrader nie zawiódł firmy, Rzeszy, Führera.
Obrana strategia okazała się słuszna. Zmysł chemika kreatora nowych związków po raz kolejny prowadził go w dobrym kierunku.
– Drżyjcie, wołki! – wykrzyczał do żony, kiedy opowiadał jej o nowym odkryciu.
Przekonał swój zespół, że trzeba pracować nad organicznymi związkami chemicznymi, do których przyłączony zostanie fluor. Wiedział już bowiem, że takie połączenia dają zazwyczaj substancje toksyczne. Wiele już dobrze przebadano i sporo można było o nich przeczytać w dostępnej literaturze.
Zadbał więc o odpowiednie wyposażenie swojego laboratorium. Zainstalowano w nim specjalne systemy wentylacyjne, które miały działać przez cały czas pracy zespołu, aby ciągle wysysać z pomieszczeń powietrze, zapewniając, że groźne dla zdrowia i życia opary nie będą się gromadzić wewnątrz.
Na specjalne zamówienie skonstruowano też oszklone, szczelne, również wentylowane, ogromne dygestoria z gumowymi rękawicami zwisającymi do wewnątrz, w które ręce mógł włożyć każdy naukowiec, by bez kontaktu z odczynnikami manipulować przy aparaturze. Umożliwiało to pracę z najgroźniejszymi substancjami praktycznie bez bezpośredniego kontaktu. Wszystkie niezbędne urządzenia: kolby, probówki, chłodnice oraz odczynniki przed rozpoczęciem syntezy należało umieścić za szklanym oknem, następnie zamknąć je szczelnie i włączyć wentylację wyprowadzającą opary przez system specjalnych filtrów.
Synteza ruszyła. Eksperymentowano z wieloma połączeniami. W kolbach wrzały przeróżne zestawy substancji. Po ścianach chłodnic spływały coraz to nowe preparaty. Powstała niemalże produkcyjna taśma, a celem wszystkich tych działań było wytworzenie jak największej liczby nowych substancji, a następnie przetestowanie ich na zwierzętach – tym zajmował się zespół biologa, doktora Hansa Kükenthala.
Ale testy, mimowolnie, prowadzono także na ludziach. I to na samych naukowcach. Tempo było szaleńcze, więc nie dla wszystkich syntez wystarczyło miejsca w szczelnych dygestoriach i szklanych komorach. Nowe preparaty przenoszono między pracowniami. W powietrzu wisiała więc mieszanina przedziwnych związków chemicznych, jakich natura nie znała.
Pierwsza grupa preparatów opracowanych przez Schradera okazała się tak silnie drażniąca układ oddechowy i oczy, że wszyscy naukowcy musieli pracować przy otwartych oknach, a i tak odczuwali poważne dolegliwości. Nie były zatem bezpieczne i nie nadawały się do stosowania w rolnictwie. Laboranci szukali więc innych połączeń.
Kiedy do innego związku wprowadzili atomy siarki i już myśleli, że odnieśli sukces, nadzieję zgasił doktor Kükenthal.
– Kochani, to się akumuluje w ziarnie i będzie truło ludzi. Nie nadaje się – powiedział na cotygodniowym zebraniu, na którym różne grupy robocze omawiały postęp prac.
Schrader wpadł wtedy na pomysł.
– A może będzie to w takim razie świetna trutka na szczury? – zasugerował.
Kükenthal podchwycił pomysł.
– Rewelacja – odrzekł. – Zaczynamy badania.
Niestety, po kilku tygodniach okazało się, że z czasem, krótkim czasem, preparat wyparowuje ze zboża, a laboratoryjne szczury mogą zjadać go na kilogramy i czują się całkiem dobrze.
– Panowie, wprowadźmy do naszych cząsteczek fosfor zamiast siarki – zaproponował na kolejnym zebraniu Schrader. – Takie związki też muszą być toksyczne dla owadów. Znalazłem pracę Willy’ego Langego i jego studentki Gerdy von Krüger przygotowaną na Uniwersytecie w Berlinie z tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku; ich wyniki są obiecujące, choć badania nie zostały doprowadzone do końca.
– Lange miał żonę Żydówkę – dodał ktoś z sali. – Już nie pracuje.
– Więc my to sprawdzimy – przekonywał Schrader.
Po kilku tygodniach na stół laboratoryjny Kükenthala trafiła fiolka z nową substancją. Biolog rozpoczął badania na mszycach.
– Mamy sukces. Roztwór o stężeniu dwóch dziesiątych procenta zabija wszystkie owady – oznajmił w końcu Kükenthal.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Bonka „Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy”.
Schradera to jednak nie zadowalało. Stężenie było zbyt duże.
– Musimy szukać czegoś mocniejszego, aby jeden gram wystarczył na więcej – mówił do swoich chemików. Ale nową substancję też opatentował w Niemczech, Stanach, Anglii i Szwajcarii.
Kolejny rok zespół chemika spędził na poszukiwaniu tak zwanych analogów, czyli cząsteczek pochodnych, które miałyby jeszcze lepszą skuteczność. Chodziło o to, aby koszty produkcji na masową skalę były niewielkie, a z kilograma czystej substancji tworzyć tony insektycydu do zastosowania na polach lub w silosach.
Chemik siedział nocami w swoim gabinecie w wiejskim domu. Kupił go za oszczędności z premii, które systematycznie otrzymywał. Rysował wzory strukturalne nowych substancji, pisał równania reakcji, wertował literaturę.
– Anion cyjankowy! Tak. To musi być to. A jakby tak dołączyć go do jakiegoś związku fosforoorganicznego – kombinował. Następnego dnia zlecił prace.
– To musi działać. Najpierw przetestujemy go na małpach, a potem na jakichś elfach. Według mnie będzie truł wszystko – zażartował Kükenthal, kiedy Schrader przedstawił mu swoją koncepcję, nie wiedząc nawet, jak bardzo jego słowa okażą się już wkrótce prorocze.
Cyjanowodór był trucizną sam w sobie. Został zsyntetyzowany ponad sto lat wcześniej i dość dobrze go zbadano. Na jego bazie kolega po fachu Schradera – Żyd Fritz Haber, noblista z 1918 roku, stworzył Zyklon B. Środek ten był produkowany w czasie I wojny światowej przez Technischer Ausschuss für Schädlingsbekämpfung – Komisję Techniczną do spraw Walki ze Szkodnikami, jako skuteczny środek do odwszawiania mundurów i bielizny żołnierzy powracających z frontu.
Po wojnie TASCH została przekształcona w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością Degesch (Deutsche Gesellschaft für Schädlingsbekämpfung GmbH) z siedzibą we Frankfurcie nad Menem i przejęta przez koncern chemiczny Degussa, który opatentował proces produkcji Zyklonu B, czyli cyjanku sodu w wygodnych do użycia granulkach.
Biznes na tej substancji rozwijał się tak dobrze, że zainwestował w niego IG Farben – kartel przejął 42,5% udziałów w Degussie.
Prace w laboratorium Schradera ruszyły. Szło dobrze. Jednak coraz więcej osób z zespołu do spraw ochrony roślin zaczęło czuć się źle, a nawet bardzo źle. Sam Schrader coraz częściej miał duszności. Okropnie bolała go głowa. Do tego doszły problemy z widzeniem – wzrok pogarszał mu się z dnia na dzień. Pewnego dnia zemdlał w swojej pracowni.
– Zawołajcie lekarza! – krzyknął jego zastępca.
Szef trafił na dwa tygodnie do szpitala, gdzie odzyskał wzrok i poprawiło mu się samopoczucie. Jednak już podczas ośmiodniowego zwolnienia po hospitalizacji telefonował do szefów poszczególnych zespołów badawczych i pytał o postępy.
Do pracy wrócił tuż przed świętami Bożego Narodzenia. I wówczas zdarzył się feralny wypadek – rozbiła się probówka, a podwładny Schradera zajął jego miejsce w miejscowej lecznicy. Ale mimo tych wydarzeń synteza dobiegła końca. Udało się uzyskać nową substancję w bardzo czystej postaci, prawie bez żadnych domieszek.
23 grudnia 1936 roku Schrader obwieścił więc sukces. Miał przed sobą, za szklaną szybą dygestorium i jeszcze pod kloszem, fiolkę z tym, na co czekał – owocem dwunastomiesięcznych prac. Ciecz była bezbarwna, i jak się niestety wszyscy przekonali, miała delikatny zapach jabłek. Chemik nazwał ją Preparatem 9/91.
Według Kükenthala był aż sto razy silniejszy niż związek wyjściowy. Już roztwór o stężeniu zaledwie 0,002% zabijał wszystkie mszyce, które umieścił pod kloszem razem z nowym środkiem.
Schrader i jego asystent Karl Küpper zarządzili w laboratorium najwyższe środki ostrożności. Ale w styczniu, kiedy coraz więcej osób miało takie same dolegliwości jak ich szef i wiele z nich martwiło się, że traci wzrok, laboratorium trzeba było zamknąć, a prace przerwać.
– Trzeba wysłać próbki do naszego oddziału w Elberfeld – powiedział Schrader do Küppera. – Tam profesor Eberhard Gross ma laboratorium przystosowane do badań różnych substancji nawet na dużych zwierzętach. Testował już większość substancji stworzonych w pracowniach badawczych IG Farben. Zapakuj dobrze i niech ktoś z tym pojedzie.
– Szefie, chyba lepiej wysłać mu pełen opis naszych badań, a nie tylko list.
– Masz rację, poczekajmy – odpowiedział Schrader i zajął się przygotowywaniem szczegółowej dokumentacji.
Opisał syntezę i skutki, które wywołuje związek. Załączył wzory strukturalne nowej substancji. Asystent wysłał kuriera w mroźne popołudnie 5 lutego 1937 roku.
Odpowiedź nadeszła już po kilku dniach. „Proszę przysłać większe próbki. Jestem wielce ciekaw” – odpisał Gross.
W międzyczasie zespół z Leverkusen opracowywał nowe analogi i przygotowywał dokumenty do rejestracji patentu. Schrader miał też żyłkę do interesów – wiedział, że kto pierwszy, ten lepszy, bo przecież ktoś mógł wynieść z laboratorium informacje o jego sukcesie i inny zespół może pracować nad podobnymi rozwiązaniami.
Rozpoczęły się dokładne badania nad skutecznością nowej substancji. Profesor Gross szybko połączył objawy Schradera i jego asystentów z działaniem nowego preparatu i rozpoczął testy na dużych zwierzętach. Zmienił na fiolkach etykiety z Leverkusen i nazwę „9/91” zastąpił swoją, zgodną z własną listą badanych preparatów – opisał go jako „Le-100”, gdzie „Le” pochodziło właśnie od Leverkusen.
Zaczął pracę. Aplikował związek małpom i szczurom. I na skórę, i do oczu. Wstrzykiwał im też płyn w żyły i domięśniowo. Wszystkie już po chwili ginęły w strasznych konwulsjach. Nawet te najdroższe – małpy człekokształtne, o które dbał należycie, bo nie było łatwo je zdobyć.
Zwierzęta umieszczane w wielkiej przeszklonej komorze gazowej o pojemności 100 metrów sześciennych ginęły, kiedy wystawione były na zaledwie 25 miligramów preparatu Schradera na każdy metr sześcienny powietrza. Umierały w przerażający sposób już po szesnastu, a najpóźniej po dwudziestu pięciu minutach.
Okazało się też, że już jedna kropla rozlana przypadkowo z pipety nieostrożnego naukowca na stół laboratoryjny wywoływała u wielu osób znajdujących się w pomieszczeniu bardzo ostre objawy – wszyscy mieli podrażnione rogówki i czuli ucisk w klatce piersiowej.
W maju raport był już gotowy: „Jedna dziesiąta miligrama »Le-100« na kilogram masy ciała zwierzęcia ma działanie skrajnie toksyczne”. „Tak mała dawka wywołuje wymioty, zwęża płuca i źrenice. Małpy, którym tak blisko do ludzi, ślinią się, pocą i mają skurcze. Dostają biegunki, drgają im mięśnie, duszą się i próbują w konwulsjach łapać powietrze. W końcu następuje spowolnienie oddychania, akcja serca słabnie, zostają sparaliżowane mięśnie oddechowe, co doprowadza szybko do śmierci” – pisał Gross.
Schrader czytał dokument z wypiekami na twarzy. Nie mógł uwierzyć w wyniki badań.
– Wszystko na nic… – wysyczał pod nosem. – Nie nadaje się do walki z insektami. Jest zbyt zabójczy dla ludzi, więc nie można go wprowadzić do handlu. Zarząd będzie bardzo niezadowolony. Dwa lata pracy na nic.
– To nie tak! – zaprotestował jego współpracownik. – Będziemy dalej pracować i w końcu się uda. A ten nasz patent i tak się kiedyś zwróci – tłumaczył mu Karl Küpper.
Wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo miał rację.