Jak Niemcy rabowali polskie dzieci?
„Niepotrzebne” dzieci likwidowano zastrzykiem z fenolu
Los zrabowanych na potrzeby zbrodniczej polityki germanizacyjnej dzieci, choć okrutny, często był bez porównania lepszy niż dola tych, które do germanizacji się „nie nadawały”. Zaszeregowane do kategorii „niepożądany przyrost ludności” dzieci wysyłano na roboty przymusowe do Niemiec, do obozów zagłady, co równoznaczne było z wyrokiem śmierci, albo po prostu mordowano. W czasie II wojny światowej życie straciło ponad dwa miliony polskich dzieci. Ocenia się, że 200 tysięcy dzieci zostało zrabowanych i wywiezionych do Niemiec w celu germanizacji.
Ponad 700 tysięcy polskich dzieci trafiło tam również jako przymusowi robotnicy. Szacuje się, że półtora miliona tych, którym udało się przeżyć, zostało w różnym stopniu sierotami.
Tragiczne wojenne losy najmłodszych, które – jak zauważa historyk Norman Davies – rozbijają tradycyjne ujęcie konfliktu zbrojnego rozumianego jako kampanie i bitwy, w całej rozciągłości ukazują historie Dzieci Zamojszczyzny. Ich symbolem jest Czesława Kwoka, dziewczynka z podzamojskiej Wólki Złojeckiej, zamordowana przez Niemców w Auschwitz wbitym w klatkę piersiową zastrzykiem z fenolu. W podobny sposób na terenie okupowanej Polski uśmiercono tysiące dzieci.
Na przełomie 1942 i 1943 roku z obozu przesiedleńczego w Zamościu, gdzie Niemcy dokonywali selekcji ludności polskiej pod kątem rasowości i przydatności, do Auschwitz wywieziono trzema transportami około półtora tysiąca osób. Wśród nich było co najmniej sto pięćdziesiąt dzieci i młodocianych. Najmłodsze z nich nie miały nawet dziesięciu lat. Według niemieckiej kategoryzacji, były one zupełnie bezużyteczne i nadawały się wyłącznie do eksterminacji (stanowiły Unerwünschter Bevölkerungszuwachs, czyli „niepożądany przyrost ludności”). Bydlęce wagony, do których w trzaskającym mrozie spędzano kierowanych do Auschwitz mieszkańców Zamojszczyzny, miały dwa niewielkie zakratowane okienka. Nie wiemy, czy Niemcy wrzucali najmłodsze i najmniejsze dzieci na głowy i ramiona stłoczonych do granic możliwości więźniów. Tak robili na przykład w Radomiu, w czasie likwidacji tamtejszych dwóch gett. Pewne jest, że zatrzaśnięte w Zamościu drzwi wagonów otwierano dopiero po trzech dniach, na rampie kolejowej Auschwitz.
Z pierwszego transportu drogi do niemieckiego obozu zagłady nie przeżyło kilkanaście osób. Podobnie było z kolejnymi. Więźniowie nie wytrzymali mrozu, braku wody i pożywienia, niemożliwości załatwienia podstawowych potrzeb fizjologicznych, niektórych zabiły choroby, na które zapadli w zamojskim obozie. Na rampie w Auschwitz esesmani z pełną brutalnością oddzielali kobiety od mężczyzn, a następnie kierowali do różnych sektorów obozowych. A co się działo z dziećmi? Początkowo mogły zostać z dorosłymi. A później? Poniżej fragment zeznania więźnia Auschwitz Czesława Węcławika: „W transporcie (...) było oprócz ludzi dorosłych około dwustu dzieci w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Przez dwa miesiące dzieci te były razem z dorosłymi, a później Niemcy zabrali je i ślad po nich zaginął. Do domu żadne z tych dzieci nie wróciło. W tym transporcie do Auschwitz było dużo dzieci ze Skierbieszowa, które nie wróciły. (...) ogółem około stu dzieci ze Skierbieszowa Niemcy zniszczyli w Auschwitz” – wspominał mężczyzna, któremu w Auschwitz Niemcy zastrzykiem z fenolu zamordowali żonę i urodzone przez nią w obozie dziecko. O losie dzieci z Zamojszczyzny śledczym ścigającym niemieckich zbrodniarzy opowiedział jesienią 1946 roku Stanisław Głowa: „Z całego transportu wybrano około dziewięćdziesięciu kilku chłopców w wieku od ośmiu do czternastu lat (...). Przeprowadzono ich na blok dwudziesty i tam zostali zabici zastrzykiem przez podoficera sanitariusza Scharpego”.
Jakkolwiek wstrząsająco to zabrzmi, często zastrzyk z fenolu okazywał się dla dzieci wybawieniem. Część chłopców z Zamojszczyzny została dołączona do grupy dzieci, które poddano pseudomedycznym eksperymentom. Większość z nich zginęła w niewysłowionych męczarniach. Dzieciom wstrzykiwano zarazki (na przykład wywołujące tyfus), a następnie porzucano bez opieki w barakach. Często umierały w cierpieniach, agonia trwała wiele dni. Niemcy nie zwracali na nie uwagi – katusze dzieci wpisywały się w ideologię III Rzeszy, według której wrogowie państwa powinni przysłużyć się pracą albo śmiercią podczas badań naukowych. Z dziećmi obchodzono się jak z martwymi przedmiotami. „Eksperymentatorzy traktowali je zarówno w czasie, jak i po zakończeniu badań zupełnie przedmiotowo i bardzo brutalnie, postrzegając je wyłącznie jako obiekty doświadczalne” – pisze w swej pracy Agnieszka Fedorowicz.
„Pobyt dzieci w obozie koncentracyjnym już był dla nich ogromną traumą i wyczerpywał je fizycznie oraz psychicznie. Na tym tle jeszcze wyraźniej zaznaczają się konsekwencje eksperymentów medycznych przeprowadzonych na dzieciach, które jeszcze bardziej przysparzały im dodatkowych, niemożliwych do ujęcia słowami, cierpień fizycznych, a także obciążeń psychicznych, wynikających z przeżywania ich w samotności. (...) Dla większości z nich wraz z zakończeniem eksperymentu następował koniec życia” – dodaje autorka.
Dodajmy, że pseudoeksperymenty na zrabowanych polskich dzieciach skategoryzowanych jako „niepożądany przyrost ludności” prowadzono na terenie okupowanej Polski w co najmniej dwóch zakładach: w górnośląskim Lublińcu i w Cieszynie przy ulicy Frydeckiej 37. Bezbronne dzieci faszerowano substancjami psychoaktywnymi, jak barbiturany, luminal czy weronal, a następnie sprawdzano odporność i reakcję młodych organizmów na leki. Dzieci, które nie umierały od razu wzbudzały zainteresowanie niemieckich pseudolekarzy. Nie znaczy to, że gdy zdołały przeżyć barbarzyńskie testy, ocaliły życie. W Medizinische Kinderheilanstalt w Lublińcu na 235 dzieci zmarło aż 221.
Czesława Kwoka nie została poddana pseudoeksperymentom. Czternastoletnia dziewczynka do Auschwitz przyjechała z mamą pierwszym transportem z Zamojszczyzny 13 grudnia 1942 roku. Trzy miesiące później nie żyła. Zamordowano ją zastrzykiem z fenolu. Jej historia jest symboliczna nie tylko dla innych dzieci z Zamojszczyzny, ale dla każdego dziecka, które doświadczyło pobytu w jakimkolwiek niemieckim obozie koncentracyjnym. Losy Czesławy zostały wyeksponowane przez obozowego fotografa Wilhelma Brassego. Zapamiętał dziewczynkę w tłumie ponad czterdziestu tysięcy więźniów, którym wykonał zdjęcia.
„To zdjęcie dziewczyny więźniarki szczególnie pamiętam, bo wyglądała rozbrajająco, taka młodziutka w ubiorze więźnia. Kiedy po niemiecku wywoływano numery więźniów, ta dziewczyna tego nie rozumiała, za co była bita pejczem przez esesmankę. Bito też ją w twarz” – wspominał w dokumentalnym filmie Portrecista. Ślady uderzeń w twarz widać na zdjęciach – Czesława ma popękane wargi. Trudno nie zauważyć przerażonych oczu dziewczynki. Z jeszcze większym strachem musiała patrzeć na oprawców, którzy 12 marca 1943 roku wbijali jej śmiertelny zastrzyk w pierś.
Tekst jest fragmentem książki „Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci”:
Nie wszystkie dzieci z Zamojszczyzny trafiały do Auschwitz.
– Szacuje się, że w czasie okupacji z Zamojszczyzny wysiedlono około 30 tysięcy dzieci, z czego około 10 tysięcy zmarło w obozach czy w czasie transportu bądź zginęło w różnych okolicznościach, na przykład w czasie pacyfikacji wysiedlanych wsi. Dzieci do dziesiątego roku życia, które były ofiarami pierwszej i drugiej fali wysiedleń, w liczbie około 1900, trafiły do tak zwanych wsi rentowych w powiatach garwolińskim, siedleckim i mińskomazowieckim w dystrykcie warszawskim. Wsie rentowe to były wytypowane miejsca, z których często wcześniej wysiedlono ludność żydowską. Niemcy założyli, że dzieci oraz osoby starsze kierowane do tych wsi będą sobie musiały poradzić same – mówi historyk Agnieszka Jaczyńska, autorka albumu Sonderlaboratorium SS. Zamojszczyzna. – Dzieci, które były wysiedlane w trzeciej fazie, trafiały latem 1943 roku do niemieckiego obozu koncentracyjnego na Majdanku. Z powodu panujących warunków szybko umierały. Te dzieci stosunkowo krótko przebywały na Majdanku, właściwie tylko kilka tygodni, a śmiertelność sięgnęła ponad 10 procent. I tak gdy zimą na przełomie roku 1942 i 1943 panowały ogromne mrozy dziesiątkujące wysiedleńców, to latem 1943 roku upał przyczynił się do większej liczby zgonów. Wspomnienia więźniów obozu Majdanek są wstrząsające.
„Na jednym z pól było ogrodzone miejsce, gdzie znoszono ciężko chorych i umarłych. Widziałam, jak najbliżsi odnosili umierające dzieci, musieli je tam zostawić żywe jeszcze i często przytomne. Zapyta ktoś, czy płakali? Nie. Nie płakali ani ci, którzy zostawali na polu śmierci, ani ci, którzy odchodzili” – to fragment relacji Janiny Buczek-Różańskiej wysiedlonej z Bidaczowa Nowego. W sierpniu 1943 roku z obozu zwolniono część więźniów. Schorowane dzieci trafiły do lubelskich i okolicznych szpitali. Większość z nich była jednak w krytycznym stanie. Na przykład w szpitalu Jana Bożego spośród leczonych 299 dzieci zmarło 155. Większość z nich nie miała ukończonych dwunastu lat.
(…)
Dzieci ze wschodu
Niemieckie Szkoły Ojczyźniane, jak ta w Achern, wymieniono w rozporządzeniu Głównego Urzędu Rzeszy dla Umocnienia Niemczyzny z 1942 roku. Dokument dotyczy „zniemczania dzieci z rodzin polskich i byłych polskich sierocińców” oraz zaleca weryfikację dzieci „nadających się do zniemczenia” poprzez ich selekcję na podstawie badań rasowych i psychologicznych oraz umieszczanie „dzieci w wieku od 6 do 12 lat w Niemieckich Szkołach Ojczyźnianych”.
Dzieci przywożone z Polski nie pochodzą z rodzin folksdojczów, ale tak właśnie zaprezentuje się je później kandydatom na rodziców zastępczych. Dla porządnych Niemców czy Austriaków, którzy decydują się na przygarnięcie osieroconego dziecka, taka wersja będzie do zaakceptowania. Szanujący się obywatel woli nie przyjmować do wiadomości, że we wschodniej Europie Niemcy dopuszczają się zbrodni, porywając dzieci. Wielu z tych, którzy przygarnęli „dzieci ze Wschodu”, jak je nazywano, do końca nie miała świadomości, że je porwano. Albo wolała jej nie mieć.
Gdy Zyta, Halina i Ilona-Helena, trafiają jesienią 1942 roku do Szkoły Ojczyźnianej w Achern, mają już za sobą piekło. Każde z tych piekieł jest inne, ale łączy je to, że żadna z dziewczynek wewnątrz już dawno nie jest dzieckiem.
Zyta
Zyta Suś, rocznik 1934, krótko po urodzeniu zostaje sierotą. Matka, robotnica w jednej z łódzkich fabryk włókienniczych, umiera na gruźlicę trzy miesiące po jej urodzeniu. Zytę przygarnia przyjaciółka matki, ale tylko na chwilę. Kobieta też jest robotnicą i też codziennie musi chodzić do fabryki. Nie ma co zrobić z dzieckiem. Oddaje je do domu dziecka. W metryce chrztu widnieją nazwiska rodziców chrzestnych: Stanisława Olszak, Władysława Wesołowska. Obie matki chrzestne to pracownice sierocińca. Do późnej starości Zyta nie pozna nikogo ze swojej rodziny.
Ma pecha, że trafia do sierocińca, bo właśnie z takich miejsc w pierwszej kolejności zabiera się dzieci „zdolne do zniemczenia”. Tu nie ma rozdzierających scen z rodzicami, którzy nie chcą oddać dziecka. Potem rzadko kto się o takie dzieci upomina. Zyta pozytywnie przechodzi wstępną selekcję. Doskonale zapamiętała ten dzień, gdy do sierocińca przy ul. Karolewskiej w Łodzi niemieccy żołnierze przyszli po polskie dzieci. To było 14 lipca 1941 roku.
– Po śniadaniu Niemcy wkroczyli do sierocińca. Na korytarzu było słychać głośne krzyki, jakieś rozkazy. Otwarto wszystkie drzwi, ustawiono nas w hali pod ścianami. Jeden z tych umundurowanych Niemców spacerował środkiem hali, uderzał pejczem po cholewach i uważnie się nam przyglądał. Miał czarny mundur ze swastyką na ramieniu. Rozkazał, by następnego dnia wszystkie dzieci umyte, i ogolone na łyso, dostarczono do łaźni miejskiej gdzieś pod Łodzią. Więc nazajutrz ruszyliśmy z naszymi opiekunkami w długą drogę przez miasto, aż weszliśmy na jakieś wielkie podwórze. Przed bramą wychowawczynie oddały nasze dokumenty. Trzeba się było całkowicie rozebrać i zaczęła nas oglądać komisja lekarska. Potem pojawiły się bluzki, drelichy i drewniane buty. Teraz to już rzeczywiście wyglądaliśmy jak prawdziwe sieroty. I znów trzeba było iść przez całe miasto, do następnej bramy – wspomina. Zyta już nie pamięta, skąd ją potem transportowano i dokąd. W ciągu kilku miesięcy zaliczyła kilka sierocińców w różnych miejscowościach na terenie Rzeszy. W latach 70., pisząc do różnych archiwów, mozolnie odtworzyła swoją drogę. Z dokumentów wynika, że wiosną 1942 roku trafiła do Bruczkowa pod Kaliszem. Należy już do dzieci „nadających się do zniemczenia”. Tu za germanizację odpowiada powołana przez SS organizacja Lebensborn. Wyselekcjonowane w sierocińcach dzieci poddawane są kolejnej ocenie.
Cenzurki doktor Hetzer
W Bruczkowie Zyta dostaje złą cenzurkę. „Brudna, niezdyscyplinowana, bez pohamowania robi to, na co jej przyjdzie akurat ochota, nielubiana przez kolegów, których popycha i szczypie od tyłu. Jakiekolwiek próby wychowywania nie robią na niej żadnego wrażenia. Opóźniona w rozwoju”. To surowa ocena cenionej austriackiej psycholog, doktor Hildegard Hetzer, którą do Bruczkowa skierowano na polecenie Heinricha Himmlera. W ośrodkach Lebensbornu ta specjalistka w dziedzinie psychologii i pedagogiki socjalnej odgrywała szczególną rolę, gdyż jej naukowy dorobek odpowiadał ideologom czystości aryjskiej rasy. Już przed wojną tworzyła testy, które służyły do oddzielania dzieci opóźnionych w rozwoju od reszty społeczeństwa, wspomagając tym samym politykę eugeniczną. W wiedeńskich domach opiekuńczych na podstawie testów Hetzer decydowano, czy dzieciom warto serwować kolejną dawkę zabiegów wychowawczych, czy też może lepiej je zabić lub wykorzystać do eksperymentów medycznych. Po wojnie Hetzer poświęciła się karierze naukowej. W 1972 została też odznaczona Federalnym Orderem Zasługi I klasy, zaś aż do swoich 90. Urodzin w 1989 roku wykładała na uniwersytecie w Giessen w Hesji, ciesząc się popularnością wśród studentów. Cenzurki, które Hildegard Hetzer i inni psychologowie wystawiali dzieciom w ośrodkach Lebensbornu, decydowały o ich losie. Te, które sprawiały trudności wychowawcze lub miały zbyt mało aryjskich cech, odsyłano do obozu dla dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi.
Tekst jest fragmentem książki „Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci”:
Zyta Suś, pomimo negatywnej opinii doktor Hetzer, przetrwała w Bruczkowie, bo miała wystawioną już wcześniej opinię Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS (RuSHA) w Łodzi określającą ją jako zdolną do zniemczenia.
– Jasne włosy? Wcale nie miałam jasnych włosów, a nadawałam się do zniemczenia? – po kilkudziesięciu latach Zyta nadal nie rozumie, w jaki sposób można ją było uznać za typ aryjski.
Nie wiedziałam, że Hitler jest Bogiem
Z Bruczkowa przez Berlin jedzie pociągiem od Achern, gdzie z niepokorną dziewczynką zaczynają się problemy. Strasznie drażni ją wielki plakat Hitlera wiszący na drzwiach do stołówki. Pewnego dnia po prostu go zrywa. W napadzie złości wrzuca do pieca kije służące do bicia dzieci. Jest jej wszystko jedno, co z nią będzie. Dość ma tego życia, które jest nieustającą tresurą. Trafia przed oblicze komendanta, który mówi, że Hitler to jej ojciec i żywiciel, za co powinna go kochać.
– Nie wiedziałam, że Hitler jest Bogiem – odpowie. Na te słowa komendant uderza ośmiolatkę, która przelatuje przez pokój i trafia głową w drzwi. Potem jako karę dostaje kilkudniową głodówkę w lodowatej piwnicy.
Szefowa placówki w Achern Klara Keit ma dość tego dziecka, które wciąż przysparza problemów. Woli potulne. Te chciałaby zatrzymać jak najdłużej. Do Szkoły Ojczyźnianej w Achern wciąż zgłaszają się rodziny gotowe przyjąć pod swój dach jakieś „dziecko ze Wschodu”, jednak dyrektorka wcale nie jest skora do oddawania dzieci. Żeby oddać dziecko, musi być ono już porządnie zniemczone, poza tym dziewczynki, gdy tylko dojrzeją, mają służyć jako maszynki do rodzenia kolejnych pokoleń Niemców wiernych Führerowi. Ale Zyta na to nie zasługuje, bo prowadząca placówkę jej nie lubi. Dziwi się, że przysłano tu dziewczynkę o ciemnych włosach i ciemnych oczach. Zyta pamięta, jak nazywała ją „cygańskim dzieckiem”.
Wybredna dyrektorka Keit ma zwyczaj składać reklamacje co do przysłanych z Polski dzieci. Te, które „nie spełniają wymogów nordyckiej rasy” lub zbytnio się „obnoszą ze swoją polskością”, odsyła z powrotem do Łodzi, a konkretnie do obozu dla dzieci i młodzieży, do Jugendverwahrlager Litzmannstadt. Także nielubiana Zyta w końcu musi tam wrócić.
Pierwsze spotkanie ze śmiercią
Pamięta, jak w obozie bito za najmniejsze przewinienia, w tym za mówienie po polsku. Ciągłe stawanie do apelu było codziennością. Panował głód. Na obiad przypadało na dziecko 35 g mięsa, 107 g ziemniaków i 60 g kaszy – to wszystko w formie zupy. Zyta wspomina Gienię, która ze strachu przed brutalnością personelu trzy razy z rzędu zmoczyła się w nocy. Za każdym razem nadzorczyni Eugenia Pohl karała ją chłostą.
– Gienia musiała się kłaść na specjalnej ławce do bicia, to była taka deska na czterech kółkach. Ramiona wyciągnięte do góry. Uderzenia musiała liczyć po niemiecku i nie wolno jej było płakać. Za drugim razem niosłyśmy ją do naszej sali ledwie żywą. Całą noc czuwałyśmy przy niej. Rano Gienia oświadczyła, że umrze. Pocałowałam ją i poprosiłam, by tego nie robiła. Kilka minut później już nie żyła. To było moje pierwsze spotkanie ze śmiercią.
Także Zyta musi parę razy położyć się na desce do bicia z podniesionymi do góry rękami. Nadzorczyni Eugenia Pohl szczególnie upodobała sobie bicie pejczem po stopach, aż całe zamieniały się w krwawiące rany, a bite dziecko zupełnie nie mogło chodzić. Albo wciskanie palców między deski baraków tak głęboko, że zaczynały krwawić od drzazg.
Po wojnie nadzorczyni czuje się na tyle bezpiecznie, że zostaje w Łodzi i pod zmienionym nazwiskiem Poll pracuje jako wychowawczyni w jednym z przedszkoli. W końcu zostaje zdemaskowana, a w 1974 roku sąd skazuje ją na 25 lat więzienia za spowodowanie śmierci dziewczynki w obozie dla dzieci. Wychodzi na wolność dużo wcześniej. Za dobre sprawowanie w zakładzie karnym.
Steinhöring: Hodowca nadludzi
Gdy Zyta wraca do Łodzi i trafia do obozu, wydaje się, że nie ma już dla niej ratunku. Jugendverwahrlager to miejsce, z którego na ogół się nie wychodzi. Jednak Zyta znów jedzie do Niemiec, tym razem do ośrodka Lebensbornu „Hochland” w Steinhöring koło Monachium, któremu szefuje dr Gregor Ebner, zarazem szef medyczny całego Lebensbornu. Ten syn bawarskiego restauratora od dziecka marzył o mundurze. Udało mu się go założyć podczas I wojny światowej, gdy służył jako lekarz polowy.
Po wojnie nie mógł pogodzić się z klęską Niemiec i jak tysiące zdemobilizowanych młodych Niemców, zgłosił się do jednego z wolnych korpusów (Freikorps), licznie powstających wówczas organizacji paramilitarnych.
Potem przyszła kariera w NSDAP i SS, aż Ebner stał się prywatnym lekarzem Himmlera, z którym wspólnie mieli zajmować się „ratowaniem nordyckiej rasy”5. Od 1937 roku był już naczelnym lekarzem całego Lebensbornu. Stacjonował w Steinhöring, najstarszym i największym ośrodku tej instytucji. Tu niemieckie matki w spokoju i dyskrecji wydawały na świat swoje dzieci, także nieślubne. Lebensborn był orężem w walce o wzrost liczby urodzeń. Zapewniając opiekę głównie niezamężnym kobietom w ciąży, państwo chroniło je przed szkalowaniem przez otoczenie.
Doktor Gregor Ebner nie ograniczał się do swoich lekarskich powinności, lecz matkował i ojcował swoim podopiecznym. Serdeczność przebija z korespondencji przechowywanej w jego teczce w archiwach Międzynarodowej Służby Poszukiwań w Bad Arolsen. Ebner interesował się losami matek, które pod jego okiem rodziły dzieci.
3 września 1944 roku do „szanownego Oberführera” pisze Gisela Gorges, która cztery lata wcześniej urodziła w „pięknym Steinhöring” córeczkę Elke. Oznajmia mu z radością, że zaręczyła się z porucznikiem Luftwaffe. „Mój narzeczony jest bardzo dobry dla mojej małej Elke, a ona może już do niego mówić Tatusiu. To dobrze, że mała niedługo znów będzie przy mamie i że będzie mogła wzrastać w rodzinie. Teraz jest u mojej mamy”. Ebner skrupulatnie odpowiada na korespondencję.
W październiku 1944 roku krzepiące słowa śle do „narodowosocjalistycznej siostry” Ruth Bader, która została oddelegowana do jednego z ośrodków Lebensbornu w Norwegii. „Droga Siostro Ruth, znam ten ośrodek bardzo dobrze i mogę sobie wyobrazić, że podoba się Pani w tej cudownej okolicy. Zadania Lebensbornu zagranicą różnią się od naszych. Mogę żywić nadzieję, że spożytkuje tam Pani to, co Pani u nas widziała i czego się Pani nauczyła”, pisze Ebner do pielęgniarki wyposażonej w specjalne prerogatywy.
Jak wszystkie „narodowosocjalistyczne siostry” Ruth Bader musiała w swojej pracy przedkładać dobro „wspólnoty narodowej” ponad jednostkę. Oznaczało to, że miała prawo decydować, które życie jest „warte”, a które „niewarte” podtrzymywania. Nauczyła się tego pod czujnym okiem doktora Ebnera. Kilka lat później ten ceniony szef i kompetentny lekarz, niedoszły hodowca nadludzi, stanął wraz z innymi szefami Lebensbornu przed Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Sędziowie nie dopatrzyli się jego udziału w zbrodniczej maszynerii wojennej. Po wojnie Ebner przez wiele lat prowadził praktykę lekarską pod Monachium.
Tekst jest fragmentem książki „Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci”:
Szczęśliwe dzieciństwo
W 1943 roku w królestwie doktora Ebnera Zyta nie zagrzewa miejsca, gdyż po dwóch miesiącach przygarnia ją młode, zamożne i bezdzietne małżeństwo. Dziewięciolatka nie nazywa się już teraz Zyta Suś, lecz Zita Sus i po latach brutalnej tresury mówi prawie biegle po niemiecku. Niewielkie językowe niedociągnięcia można jej wybaczyć, w końcu to przecież „dziecko ze Wschodu”, jak sądzą nowi opiekunowie, z rodziny folkskojczów. Początkowo Zyta vel Zita nie może się nacieszyć nowym miejscem.
– W ogródku były róże, takie piękne, że po dziś dzień staram się mieć podobne na balkonie. Za domem był sad. Na ganku – wiklinowy stół, a na nim kosz z pomarańczami. Nie wiedziałam wtedy, co to są pomarańcze.
A jednak tu także nie przebywa długo.
– Jeden pokój był przygotowany dla mnie. Buciki, sukienki równo powieszone w szafie, zabawki. I wtedy zobaczyłam taką lalkę i potem nie chciałam już tam zostać. Dokładnie taką samą lalkę miała taka jedna dziewczynka, której zabrano zabawki, gdy wtedy w Łodzi stawałyśmy nago przed komisją lekarską. Może to była ta sama lalka? Może ją stamtąd przywieźli? Z płaczem wraca do ośrodka Lebensbornu. „Skoro nie podoba ci się u bogatych, trafisz do biednych”, słyszy tam na powitanie.
Trafia do rodziny Bliem w Salzburgu i zaczyna się jedyny szczęśliwy okres w jej życiu trwający od jesieni 1943 do lata 1945 roku. Niespełna dwa lata normalnego dzieciństwa. Zaczyna chodzić do szkoły, a w domu pomaga pani Bliem zszywać z kawałków dzianiny swetry dla Wehrmachtu. Uwielbia buszować w ogrodzie z gruszą i wielkim orzechem. Z zapałem uczestniczy w spotkaniach hitlerowskiego Związku Niemieckich Dziewcząt, powoli zapomina o Polsce i polskim języku.
Pewnego dnia spotyka starszego o parę lat Janka, którego znała z obozu z Łodzi. Także on został przygarnięty przez rodzinę z Salzburga. Janek mówi jej: „Pamiętaj, że jesteś Polką”.
Zita dobrze zapamiętuje te słowa.
Kolejne porwanie
W sierpniu 1945 roku pod domem Bliemów z eleganckiej limuzyny wysiadają kobieta i mężczyzna i pytają, czy w tym domu jest jakieś dziecko z Polski. Zita wyrywa się z odpowiedzią po niemiecku: „Tak, jestem Polką”. Przecież Janek kazał jej tak mówić!
Gdy zostaje zaproszona do auta, wsiada z ciekawością, mając nadzieję na przejażdżkę. Auto odjeżdża, a ona nie rozumie, dlaczego przyszywani rodzice płaczą na ganku. Pojmuje sytuację wiele godzin później, gdy siedzi w bydlęcym wagonie z dziesiątkami innych „Ostkinder”, które polskie państwo postanowiło odzyskać po wojnie z niemieckich i austriackich domów i ośrodków wychowawczych. Są w różnym wieku, jadą stłoczeni w wagonach, prawie bez postoju. W końcu zatrzymują się przy jakimś posterunku. Otwierają się drzwi, do środka zagląda radziecki żołnierz: „Czy są jakieś niemieckie dzieci?”. I znów odważna Zyta się wyrywa: „Ich bin Deutsche!”, bo teraz oddałaby wszystko, by z tego strasznego wagonu wrócić do swojej austriackiej Mutti. Żołnierz każe jej wysiadać, ale opiekunka z Czerwonego Krzyża zaczyna błagać, by zostawił dziewczynkę w spokoju. Potem Zyta chowa się pod ławkę i tak spędza większość podróży. Milczy i płacze. Jedzie w nieznane, nie ma w Polsce nikogo. Przecież przed porwaniem do Niemiec była w sierocińcu. Czy to znaczy, że trafi tam z powrotem?
Niemra z twardym akcentem
Potwierdzają się najgorsze obawy. Zyta ląduje w sierocińcu. Tęskni za austriackim domem – jedynym, jaki kiedykolwiek miała. Tu, w Polsce, gdzie wojna skończyła się przed chwilą, jest wyszydzaną „niemrą”, mówiącą łamaną polszczyzną z silnym akcentem. Radość Zyty jest wielka, gdy zgłasza się po nią para, którą kierowniczka ośrodka przedstawia jako jej rodziców. To ta sama kobieta, która przygarnęła ją po śmierci matki, a następnie oddała do sierocińca. Wtedy Zyta wierzy, że to jej biologiczna matka. Radość znów jest krótka. Mąż kobiety okazuje się gorliwym członkiem Polskiej Partii Robotniczej, a następnie PZPR. Zabiera rodzinę na Warmię, na Ziemie Odzyskane, by umacniać tam władzę komunistów. W poniemieckim domu na wsi Łogdowo pod Olsztynem zaczyna się kolejne piekło małej Zyty. Żyje w izolacji od otoczenia. Nikt nie ma prawa usłyszeć jej twardego niemieckiego akcentu. Do domu przychodzi nauczyciel polskiego. Za każde niemieckie słowo matka wymierza bicze.
W wieku 26 lat Zyta wyprowadza się z domu. Kończy w Warszawie szkołę fryzjerską. Wychodzi za mąż. Małżeństwo trwa krótko, mąż umiera po roku. Nigdy nie dowiedział się o przeszłości swej żony. Podobnie jak znajomi i klientki warszawskich zakładów fryzjerskich, gdzie pracuje ponad 30 lat. Zyta chce zapomnieć o traumatycznej przeszłości, nie chce być Zytą. Każe nazywać się Żenią. Po śmierci ludzi, których uważała za swoich rodziców, dowiaduje się od ich krewnych, że była adoptowana.
– Moje największe marzenie to dowiedzieć się, kim była moja mama. Przed śmiercią chciałabym jeszcze znaleźć jej grób.