Jak Brytyjczycy (nie) pomogli powstaniu warszawskiemu?
Zobacz też: Powstanie Warszawskie – przyczyny wybuchu, przebieg i niemieckie zbrodnie
Ze względu na fakt, że marszałek John Slessor, dowódca lotnictwa obszaru Morza Śródziemnego ([Mediterranean Area Air Force] – MAAF), był jedną z najważniejszych postaci w procesie decyzyjnym dotyczącym pomocy dla Powstania Warszawskiego, warto zapoznać się z jego wspomnieniami dotyczącymi tego okresu – zwłaszcza że w sierpniu i wrześniu 1944 roku to przede wszystkim od niego zależało, czy samoloty ze zrzutami dla stolicy zostaną wysłane danego dnia, czy też nie. Przytoczone poniżej relacje wydają się tym bardziej interesujące, że w polskiej literaturze przedmiotu bardzo rzadko odwoływano się w szerszym zakresie do jego opinii – tak ze względu na niedostępność materiałów, jak i panującą cenzurę.
Swoje wspomnienia z okresu Powstania Warszawskiego marszałek John Slessor rozpoczyna od słów:
Zawsze czułem, że wobec Polaków mamy do spłacenia swoisty dług. Patrząc jednak na rozwój sytuacji, nie miałem złudzeń co do ich dalszego losu. Okazywany [przez nich] brak sympatii i zaufania wobec Rosjan był dla mnie zrozumiały jeszcze przed Powstaniem, a tragiczne wydarzenia z sierpnia i września 1944 roku potwierdziły tylko wcześniejsze spostrzeżenia. Polacy w sferze polityki bywali trudni i nietaktowni, czasem wręcz niezwykle niemądrzy. Przez taką postawę sami stali się swymi największymi wrogami, a także utrapieniem dla tych, którzy najbardziej chcieli przyjść im z pomocą. Mimo wszystko lubiłem ich i podziwiałem za odwagę.
Rozpoczynając zaś swoje wspomnienia na temat akcji zrzutowej dla Powstania Warszawskiego, marszałek John Slessor zapisał:
Ze wszystkich operacji specjalnych w basenie Morza Śródziemnego powietrzna pomoc dla Polski należała zawsze do najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych zadań. Strefa zrzutów była oddalona o mniej więcej 700–800 mil od bazy, a trasa lotów w przeważającej części przebiegała nad terenami opanowanymi przez nieprzyjaciela. Dostarczane informacje meteorologiczne okazywały się niezbyt dokładne lub w ogóle ich nie było. Nie istniała także możliwość korzystania z pomocy radiowej. Sprzęt, którym dysponowaliśmy, był niewystarczający. Jedynymi jednostkami, które posiadały samoloty o odpowiednim zasięgu, były polska 1586 Eskadra i dywizjon 148 RAF-u. Tego lata w ich posiadaniu było kilka tuzinów halifaxów. Pod koniec lipca nawet ta niewielka ilość jeszcze się zmniejszyła z powodu poniesienia ciężkich strat w poprzednich dwóch miesiącach […].
Właśnie wówczas, 1 sierpnia 1944 roku o godz. 17.00, Polska Armia Podziemna [AK] pod dowództwem generała Bora podjęła walkę zbrojną z Niemcami. To, co teraz nastąpiło, dało mi – jak sądzę – sześć najcięższych tygodni w moim życiu […].
Jest to historia najwyższego męstwa i poświęcenia ze strony naszych załóg lotniczych: RAF-u, południowoafrykańskich, a przede wszystkim polskich; nieśmiertelnego bohaterstwa oddziałów Polskiej Armii Podziemnej, walczących pomimo coraz bardziej beznadziejnej i rozpaczliwej sytuacji w udręczonej Warszawie oraz najbardziej podłej, popełnianej z zimną krwią, zdrady ze strony Rosjan. Z natury nie jestem mściwym człowiekiem, mam jednak nadzieję, że istnieje jakieś specjalne piekło zarezerwowane dla tych bydlaków z Kremla, którzy zdradzili armię Bora i doprowadzili do tego, że ofiara życia 200 lotników okazała się daremna.
Marszałek John Slessor, pisząc o Powstaniu Warszawskich i jego decydentach – krajowych i londyńskich, również nie wypowiadał się szczególnie przychylnie. Przede wszystkim zarzucał im brak wcześniejszych konsultacji i wspólnego militarnego planowania akcji, zarówno ze stroną radziecką, jak i brytyjską. Niestety nie wspomniał o tym, że skuteczne działanie strony polskiej na arenie międzynarodowej w sferze politycznej i militarnej było niemożliwe przede wszystkim ze względu na dwa fakty.
W 1943 roku, po odkryciu grobów katyńskich, Józef Stalin zerwał stosunki dyplomatyczne z rządem polskim na uchodźstwie. Poza tym na konferencji Wielkiej Trójki w Teheranie (28 listopada – 1 grudnia 1943 roku) przywódcy USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR zadecydowali o zmianach terytorialnych Rzeczypospolitej Polskiej, jak również uznali całe jej terytorium za strefę wyłącznego militarnego, politycznego i strategicznego działania zarówno Armii Czerwonej, jak i samego Józefa Stalina.
Tekst jest fragmentem książki Agnieszki Cubały „Skazani na zagładę? 15 sierpnia 1944. Sen o wolności a dramatyczne realia”:
Slessor w swych wspomnieniach pisał dalej:
Jest trudne do wytłumaczenia, dlaczego rząd polski na uchodźstwie oraz ówczesny Naczelny Wódz, nieszczęsny generał Sosnkowski, zawczasu nie przeprowadzili z nami rozmów na te tematy. Pierwsze zawiadomienie z ich strony nastąpiło 29 lipca – trzy dni przed wybuchem powstania – w postaci listu gen. Kukiela, Ministra Obrony, do gen. Ismay’a. Następnie miała miejsce wizyta generała Tabora [Stanisław Tatar „Tabor” – A.C.], Szefa Sztabu Polskiej Armii Podziemnej , który spotkał się 31 lipca z władzami SOE. Poinformował on nas o przygotowaniach, jakie poczyniła Armia Podziemna [AK], by przeprowadzić decydującą bitwę o Warszawę. Tabor przekazał, że wybuch Powstania może nastąpić w ciągu kilku najbliższych 4–5 dni. Faktycznie miało to miejsce dokładnie następnego dnia. Poza tym przedstawił zbiór całkowicie niemożliwych do zrealizowania żądań generała Bora – dotyczących różnorodnych form pomocy lotniczej. Na nieszczęście, zarówno ten dzielny oficer, jak i Sosnkowski oraz Tabor wywodzili się z armii lądowej. Nie mieli oni nawet najmniejszego pojęcia, co było możliwe do realizacji w przypadku działań lotniczych.
Bór przedstawił cztery postulaty, które określił jako całkowicie nieodzowne. Wychodząc jednak z tego założenia, powinien był przedyskutować je z nami zanim przystąpił do akcji zbrojnej. Pierwsze żądanie dotyczyło bombardowania Krakowa, Łodzi, a zwłaszcza okolic Warszawy. To mogło być z łatwością zrealizowane przez Rosjan, jednak dla nas interwencja ciężkimi bombowcami dalekiego zasięgu lecącymi z Anglii w celu wykonania taktycznej operacji w bitwie na terenie Polski była ze zrozumiałych względów skrajną niemożliwością
[…]. Po drugie – poprosili o polskie dywizjony myśliwskie, które miałyby wylądować w Warszawie i wziąć udział w walce jako symbol polskiego wysiłku zbrojnego w uwalnianiu kraju od najeźdźcy niemieckiego. Każdy lotnik powiedziałby od razu, że były to pomysły zupełnie nierealne. […] Nawet jeśli dywizjony wylądowałyby bezpiecznie w okolicach Warszawy, nie mogłyby brać udziału w akcji ze względów zaopatrzeniowych. Trzeci postulat był równie niewykonalny, zresztą z tych samych powodów. Chodziło o wylądowanie w Warszawie Polskiej Brygady Spadochronowej, będącej w owym czasie w dyspozycji SHAEF.
Ostatnim żądaniem – jedynym, które miało szanse urzeczywistnienia, choć nie w stopniu, który pokrywałby potrzeby [Polaków] – było znaczne zwiększenie ilości zrzutów, zwłaszcza [zawierających] ckm, broń przeciwpancerną, amunicję i granaty. Pierwsze zrzuty dla walczącego miasta zostały zrealizowane 4 sierpnia 1944 roku. Samoloty miały wprawdzie udać się jedynie do placówek znajdujących się w okolicach stolicy, jednak kilka załóg polskich poleciało nad samą Warszawę, zrzucając zasobniki na teren cmentarzy wolskich.
Niestety już te początkowe akcje przyniosły duże straty, dlatego marszałek Slessor dość szybko zawiesił ich realizację. Stwierdził:
[…] doszedłem do wniosku, że pomoc powietrzna dla Warszawy nie jest możliwa do zrealizowania, nawet podczas odpowiedniej pogody. Samoloty musiałyby przebywać część trasy w obie strony w ciągu dnia. W okresie pełni księżyca groziłyby im nawet nocne straty „enroute” . Poza tym, aby dokonać precyzyjnego zrzutu, dolot musiałby być przeprowadzony na małej wysokości nad miastem, otoczonym działami i przeciwlotniczymi karabinami maszynowymi. To oznaczałoby, że tylko nielicznym załogom uda się przejść przez tę zaporę, a na dodatek większa część zrzutów wpadnie w niewłaściwe ręce. Ogólnie mówiąc – nie osiągniemy praktycznie niczego, a stracimy duży procent naszych samolotów do zadań specjalnych. Sądzę, że projekt ten można by porównać do sytuacji, gdyby Rosjanie próbowali z Polski wspierać grupy oporu we Florencji. Zalecane byłoby raczej wzmocnienie nacisku na Rosjan, by wykonali swoje zadanie […].
Nigdy nie cofałem się przed ponoszeniem ofiar, jeżeli tylko były one uzasadnione. Nienawidziłem ich, jak każdy prawdziwy dowódca, ale zdawałem sobie sprawę z faktu, że niekiedy 500 ofiar dzisiaj może z dużym prawdopodobieństwem ocalić w następnym miesiącu 5000 osób. Jednakże w tym przypadku byłem przekonany, że wygórowany procent strat lotnictwa nie wpłynie znacząco na los Polskiej Armii Podziemnej w Warszawie […]. Zdawałem też sobie sprawę, że dowódcy muszą czasami godzić się na poniesienie ofiar z tzw. powodów politycznych. I tylko to powstrzymywało mnie przed wydaniem kategorycznego zakazu dalszych lotów nad Warszawę w kolejnych dniach Powstania.
Ale na początku, doprawdy, nie wydawało mi się to możliwe, by walka mogła trwać dłużej niż kilka dni. W zdradę Rosjan także ciężko było uwierzyć. Z niechęcią natomiast patrzyłem na marnowanie życia tak wartościowych jednostek [lotniczych] z powodu płonnych nadziei w sprawie, która i tak w żaden sposób nie mogła mieć wpływu na wynik wojny.
Tekst jest fragmentem książki Agnieszki Cubały „Skazani na zagładę? 15 sierpnia 1944. Sen o wolności a dramatyczne realia”:
Slessor wspominał także o naciskach politycznych władz polskich na uchodźstwie, które robiły wszystko, by wpłynąć na zapewnienie wsparcia walczącej Warszawie, zarówno za pomocą – jak to sam określił – „żałosnych apeli”, jak i „niemożliwych do realizacji apodyktycznych żądań”. Jednak, jak ostatecznie dodaje brytyjski oficer:
Postawa Polaków była zrozumiała w świetle okropnych okoliczności, w których się znaleźli. Sytuacja biednego Bora była rozpaczliwa – jego powstanie było najprawdopodobniej nieco przedwczesne, natarczywie więc apelował o pomoc. Rząd na uchodźstwie musiał mieć na uwadze zarówno morale polskiego społeczeństwa, jak i sił zbrojnych walczących z nami na zachodzie. Nie wolno ich obwiniać za to, że nie zrobili wszystkiego, co tylko było możliwe dla zapewnienia pomocy swoim ludziom w Warszawie. Wina leżała po stronie Sosnkowskiego, który zainicjował i zatwierdził rozpoczęcie akcji bez żadnych wcześniejszych konsultacji czy planowania.
Marszałek Slessor uważał, że wina leżała po stronie generała Kazimierza Sosnkowskiego, który jego zdaniem zainicjował i zatwierdził wybuch Powstania w Warszawie. To przekonanie w dużej mierze mija się z faktycznym stanem rzeczy. Wódz Naczelny należał do zdecydowanych przeciwników decyzji o rozpoczęciu walki. Niestety los zadecydował, że jedną ze swoich nie do końca precyzyjnych w treści depesz i wysłaniem do stolicy gen. Leopolda Okulickiego „Kobry” („Niedźwiadka”) w zasadzie najbardziej przyczynił się do wybuchu Powstania.
Sir John Slessor zdawał sobie również sprawę z faktu, że „wszystko, co można byłoby zrobić [dla powstańców], i tak nie przyniesie żadnej rzeczywistej, praktycznej wartości”. Zgadzał się jednak z ogólnie panującym wówczas w Wielkiej Brytanii poglądem, że wykonanie kilku symbolicznych gestów zapewniających o udzieleniu pomocy lotniczej walczącej Warszawie bardzo korzystnie wpłynie na przyszłe polityczne relacje obu państw, zwłaszcza że lotnicy polscy, przebywający w bazach we Włoszech, z „nieposkromionym Królem”, ppłk. Wacławem Królem, na czele, żądali coraz bardziej stanowczo, by pozwolono im pomóc przyjaciołom w Warszawie.
Slessor pisał:
Bez trudu rozumiałem psychologiczne powody przeprowadzania akcji, które miały podtrzymać morale ludzi Bora. Niezwykle jasno przekazałem rządowi polskiemu mój punkt widzenia, czując, że jeśli oni sami nalegają, by ryzykować życie własnych załóg na coś, co moim zdaniem jest tylko daremnym trudem, to nie mogę dłużej stać im na przeszkodzie […]. Dlatego wyraziłem zgodę na niewielką akcję 1586 Eskadry. W nocy z 8 na 9 sierpnia kilka załóg polskich zostało wysłanych do Warszawy. Fakt, że wszystkim siedmiu samolotom udało się wykonać zadanie bez strat [marszałek dosłownie użył sformułowania „uniknąć kary” – A.C.] i część zasobników dostała się we właściwe ręce, okazał się prawdziwym nieszczęściem. Wzbudziło to złudne nadzieje w Warszawie i doprowadziło do intensyfikacji politycznych nacisków w Londynie. Mimo tego, że wiedziałem, iż mój w wyniku nacisków poczułem się zobowiązany do wysłania załóg brytyjskich i polskich nad Warszawę, gdy tylko księżyc wszedł w swoją ostatnią fazę. Za zgodą Wilsona przesunąłem z jednostek wspierających operację „Dragoon” dwa z czterech dywizjonów do zadań specjalnych z 205 Grupy Bombowców – 178 RAF i 31 SAAF. W tym czasie do Włoch przybył premier [Winston Churchill – A.C.], z którym przedyskutowałem całą sprawę. Wyraziłem opinię, że jeśli Rosjanie nie zaopatrzą Warszawy, to jedynym sposobem dostarczenia wystarczającej ilości broni Borowi będzie wykorzystanie bombowców z 8 Floty Powietrznej USA, startujących z Wielkiej Brytanii, a lądującej w bazach radzieckich na podstawie specjalnego porozumienia dotyczącego wykorzystania lotów wahadłowych w bezpośredniej ofensywie. 10 i 11 sierpnia pogoda była nieodpowiednia, ale pomiędzy 12 a 17 sierpnia, przy prawie bezksiężycowych nocach, wysłano 93 samoloty, z których 17 nie wróciło, a 3 rozbiły się przy lądowaniu ze względu na zniszczenia spowodowane ogniem niemieckiej artylerii przeciwlotniczej.
Wiele innych maszyn zostało uszkodzonych, a wśród załóg byli liczni ranni. Południowoafrykański 31 Dywizjon Liberatorów miał szczególnego pecha – w 4 noce stracił 8 samolotów. Część dokonanych zrzutów trafiła w ręce Armii Podziemnej, jednak przeważająca większość „podryfowała” poza teren opanowany przez powstańców. Pewna liczba zasobników została zrzucona [ostatecznie] nie bezpośrednio nad samym miastem, ale na strefy zrzutowe w Lesie Kampinoskim, czego wartość dla Polaków należałoby określić jako „lepsze to niż nic”.
Nie można tego było kontynuować. 17 sierpnia poinformowałem premiera Churchilla, że moim zdaniem, jeśli dostawy nie mogą być realizowane z Wielkiej Brytanii lub przez Rosjan, to nie jesteśmy w stanie pomóc armii Bora. Poinstruowałem Elliota, by operacje nad Warszawę zostały wstrzymane. Byłem jednak gotowy wyrazić zgodę na loty do innych zrzutowisk znajdujących się na terenie Polski.
Bulwersująco zachowujący się Sosnkowski natychmiast powrócił do żądania, by polskie załogi z 1586 eskadry mogły nadal latać, domagając się równocześnie przeniesienia kilku [innych] załóg […] do Dywizjonu Bombowców, by wyrównać straty.
Tekst jest fragmentem książki Agnieszki Cubały „Skazani na zagładę? 15 sierpnia 1944. Sen o wolności a dramatyczne realia”:
W wyniku nacisków rządu polskiego oraz relacji prasowych z wydarzeń dziejących się w Warszawie część polityków brytyjskich znów wstawiła się za Polakami. Ostateczną decyzję o ponownym rozpoczęciu akcji miał jednak podjąć premier Winston Churchill. Jak napisał marszałek Slessor, oficerowie brytyjskiego sztabu lotnictwa, w związku z tym, że w 1586 eskadrze zostało już tylko kilka załóg, protestowali przeciwko „pozbywaniu” się doświadczonych zespołów dla celu, który ich zdaniem był już jedynie „bezużytecznym gestem politycznym”. Jednak po jakimś czasie wznowiono misje polskich lotników, choć liczbę załóg znacznie ograniczono. Jak wspomina sam marszałek Slessor: „A więc ta przygnębiająca historia toczyła się dalej”.
Podsumowując okres Powstania Warszawskiego, dowódca brytyjski stwierdził: „Walka Bora była jednym z najbardziej bohaterskich i desperackich epizodów w całej krwawej historii wojny. Nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Swoisty fenomen stanowił fakt, że trwała tak długo”.
Marszałek Slessor dodał także, że operacje pomocy zrzutowej dla stolicy Polski, przeprowadzone w ciągu 22 nocy, kosztowały utratę 31 ciężkich bombowców na 181 wysłanych. Współczynnik wszystkich strat przekroczył więc 17%. Postawę przywódcy ZSRR – Józefa Stalina – brytyjski dowódca podsumował, jako jeden z niewielu, niezwykle jednoznacznie:
Oczywistym faktem jest, że Kreml nigdy nie zamierzał dopuścić do tego, by Powstanie zakończyło się sukcesem. Ich planem wobec Polski, realizowanym zresztą od jakiegoś czasu, było uczynienie z niej wasalnego państwa satelickiego. Mieli już zresztą swoich pachołków w postaci komunistów z Lublina, którzy byli gotowi przejąć władzę. Nic nie mogło być dla nich bardziej korzystne niż zaaranżowanie sytuacji, w której to Niemcy zrobią za nich czarną robotę, likwidując polskich patriotów, którzy mogli udaremnić ich zamiary.
Wypowiedzi marszałka Slessora warto skonfrontować z opinią przedstawianego przez niego w zdecydowanie nie najlepszym świetle gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Wódz Naczelny, przebywającego podczas Powstania początkowo we Włoszech, a następnie w Londynie, ustosunkował się do słów Brytyjczyka i stawianych wobec siebie zarzutów w sposób następujący:
Podczas powstania warszawskiego obok zwykłej wymówki o braku samolotów wystąpił ze strony brytyjskiej na plan pierwszy argument o nadmierności i nieopłacalności przewidywanych lub ponoszonych strat. Tym uzasadniano odmowę użycia Brygady Spadochronowej do wsparcia powstania, tak też marszałek lotnictwa Slessor […] motywował swój rozkaz wstrzymujący loty zrzutowe nad Warszawą. Straty były rzeczywiście poważne […]. Czymże jednak były straty owe wobec straszliwej tragedii stolicy? W naszych oczach bierne przyglądanie się tej tragedii byłoby potwornością nie do pomyślenia. Dowódca Armii Krajowej wzywał Premiera i mnie do urzędowego zadokumentowania wobec Historii obojętności i braku dostatecznej pomocy ze strony aliantów brytyjskich. Na skutek naszych „histerycznych” zabiegów loty zostały wznowione.
Trudno mi nie przypomnieć tutaj, że Brytyjczycy nie okazywali podobnej wrażliwości na straty tam, gdzie nie wchodził w grę zły humor Stalina. Wystarczy chyba przypomnieć operację na Dieppe w sierpniu 1942, gdy zginął kwiat młodzieży kanadyjskiej, uparte czołowe ataki na potężny bastion Monte Cassino, które spowodowały istną hekatombę dywizji amerykańskich, hinduskich, nowozelandzkich oraz zwycięskich wojsk polskich, a wreszcie […] reńską operację powietrzną, gdzie straty 1-ej brytyjskiej dywizji powietrznej wyniosły 80% jej stanów. Nie omylę się chyba, wyrażając domysł, że gdybyśmy haniebnie skapitulowali wobec sowieckich warunków przywrócenia stosunków dyplomatycznych, wszelkie trudności ze strony brytyjskiej zniknęłyby jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.