Jacek Komuda – „Herezjarcha” – recenzja i ocena
Miłośnikom polskiej fantastyki Jacka Komudy nie trzeba przedstawiać. Jeden z najpoczytniejszych autorów, publikujący od dawna w znanym lubelskim wydawnictwie „Fabryka Słów”, słynie z oryginalnych fabuł, krwistego języka i zamiłowania do historycznego sztafażu. Nie skupia się przy tym na jednej konkretnej epoce i scenerii, przeciwnie – swobodnie podróżuje od dzikich pól Rzeczpospolitej do średniowiecznego Paryża. Właśnie w nim (choć zdarzają się też wypady w inne części Francji) osadzona jest akcja jego drugiego już zbioru opowiadań, spiętych klamrą postaci głównego bohatera – łotrzyka, bakałarza i poety, Franciszka Villona.
Niewątpliwie mocną stroną autora „Herezjarchy” jest zdolność do tworzenia kompletnego świata, pełnego szczegółów, nasyconego barwą, dźwiękiem i zapachem (a częściej smrodem). Znakomicie wygrana została kwestia językowa, dzięki oryginalnej i przemyślanej stylizacji. Postaci posługują się swoistym slangiem, który oczywiście nigdy nie miał swojego odwzorowania w naturze, ale znakomicie pozwala czytelnikowi zanurzyć się w klimat i atmosferę opisywanych wydarzeń. Podobny zabieg zastosował przecież sam Henryk Sienkiewicz, pisząc zarówno o XV, jak i o XVII wieku.
Trzeba przy tym zaznaczyć, że język, jakim posługują się Villon i jego kompani, jest mocno plugawy: zgodnie z przypuszczalną prawdą historyczną oraz z zamierzeniami Komudy, który w stosunku do swego głównego bohatera pozwolił sobie na ryzykowny i nieczęsto spotykany zabieg. Mianowicie, odmalował go w takich barwach, by czytelnik musiał zachować do niego dystans, a nawet poczuł pewne obrzydzenie. Villon Komudy nie jest dobrze znanym, stereotypowym „zbójem o złotym sercu”. To prawdziwy, bezwzględny morderca, którego główną motywacją jest zysk i powodzenie osobiste, osiągane z udziałem takich środków, jakie się akurat nadarzą. Równocześnie jest on przecież poetą, i to wspaniałym poetą – jakże Piękno może tak bardzo rozmijać się z Dobrem i Prawdą, skoro człowiek ukształtowany w kulturze Zachodu jest przyzwyczajony do łączenia ze sobą tych trzech pojęć? Ale to właśnie Piękno, ta sztuka Villona, wyrażająca się w formie dość plugawych wierszy, jest tym, co ostatecznie zdaje się go ratować i uświęcać. Podobnie jest z jego sprytem oraz z faktem, że – wbrew własnej woli, lub kierując się egoistycznymi motywami – staje się w każdym opowiadaniu Komudy narzędziem walki w słusznej sprawie.
Być może, zdaje się sugerować autor, zło Villona jest tego rodzaju, które daje się przemienić w dobro, być może jest jakiś sens w powiedzeniu „cel uświęca środki”, skoro widać wyraźnie, że łotr-poeta radzi sobie z zagrożeniami, wobec których bezradni są dobrzy ludzie? A Paryż Komudy, prawdziwe miasto-piekło, gdzie każde sacrum po chwili okazuje się szyderczym profanum, gdzie niepodzielnie zdaje się rządzić diabeł – ujawnia ostatecznie swoje lepsze oblicze. Do tego Paryża także przychodzi Chrystus i objawia się nie żadnemu z księży czy dostojników (o których zresztą nic dobrego nie da się powiedzieć), lecz właśnie bezwzględnemu łotrowi, Villonowi, któremu mówi po prostu: „idź i nie grzesz więcej”. Przekaz Komudy, który zdaje się być mocno bluźnierczy i przewrotny – takie „Imię róży”, tylko jeszcze ze znacznie spotęgowanym naciskiem na zło i mrok – w finale nabiera wymiaru wręcz ewangelicznego.
Oczywiście, tak samo jak w poprzedniej książce, poświęconej przygodom paryskiego poety („Imię bestii”), Villon otrzymując kolejną szansę, zaprzepaszcza ją starannie; w ostatniej scenie każdego opowiadania widzimy go nieodmiennie w burdelu lub szynku, albo też wiemy, że tam właśnie niedługo się zjawi, kontynuując grzeszną linię swego życia. Nie dziwi nas to, ani nie oburza; jego zło jest tak barwne i smakowite, że niechętnie widzielibyśmy go nawróconym, śpiewającym pobożnie godzinki w kościelnej nawie. Wolimy, by pozostał ekskluzentem, penetrującym brudne paryskie zaułki, pogrążającym się we wszelkiego autoramentu zbrodniach. W ten sposób jest po prostu zabawniejszy, i daje temu, który go wykreował, szansę na opisywanie kolejnych jego przygód. A w dodatku wiemy, że dzięki swojej niejednoznaczności i uświęcającej sile swojego talentu – Villon w końcu, przed jakimś ostatnim ciosem sztyletu, który musi go nareszcie przygwoździć, bo nie może być zawsze happy endu w takim życiu, jakie on prowadzi – uzyska łaskę. Właśnie dlatego, mimo obciążenia tyloma ohydnymi postępkami, mimo początkowego zaskoczenia i obrzydzenia – czytelnik musi w końcu polubić poetę-łotrzyka. I za tę kreację należą się wielkie brawa Jackowi Komudzie.
Oczywiście, w dalszym ciągu należy pamiętać, że fantastyka, także historyczna, z samej swojej istoty nie jest szczególnie ambitnym gatunkiem. Stąd właśnie przyznaję „Herezjarsze” tyle punktów, a nie więcej, czego nie należy traktować jako zniechęcania do lektury. Wręcz przeciwnie, jest to jedna z najlepszych pozycji tego rodzaju (w Polsce reprezentowanego obficie, co ma często negatywny wpływ na jakość) – ponieważ widać, że autor miał fun z pisania, czytelnicy z pewnością podzielą jego radość. Nie zgadzam się z dość częstym wśród wyrobionych odbiorców literatury przekonaniem, że prawdziwą wartość mają jedynie dzieła głębokie i ambitne. Czytanie powinno być rozrywką. Jeśli ta rozrywka jest w dodatku przyjemna i niegłupia – to czegóż więcej wymagać?
Zredagował: Kamil Janicki