Irma Grese: hiena z Auschwitz
Ten tekst jest fragmentem książki Alberto Vazqueza-Figueroy „Piękna bestia”.
– Otoczony maleńkim ogródkiem dom wznosił się tuż obok obozu zagłady. Przez okna widać było mury i kominy; były tak blisko, że Irma – co lubiła podkreślać i z czego się cieszyła – mogła „chodzić do pracy spacerkiem”. Dom był duży, jasny i ładnie umeblowany; można by go nawet uznać za przytulny, gdyby nie to, że każdy metr ściany i każdy mebel pokrywały symbole nazistowskie albo zdjęcia Adolfa Hitlera. Piękna Bestia odnosiła się do niego z uwielbieniem graniczącym z histerią; zresztą w tamtych czasach w Niemczech „histeria” i „hitleryzm” były w zasadzie pojęciami tożsamymi. Od razu zaznaczyła, że daje mi „w prezencie” trzy życia. W zamian za nie ja miałam wykonywać wszystkie jej rozkazy, nie okazując nawet cienia niezadowolenia. Moim obowiązkiem było odtąd utrzymywanie jej „domostwa” w idealnym stanie, przygotowywanie każdego dnia obiadu i kolacji, i to bez względu na to, czy ona przyjdzie, czy nie. Poza tym miałam być ładna, czysta, uperfumowana i… „dyspozycyjna”. O każdej porze dnia i nocy…
Zrobiła długą przerwę, a jej słuchacz, mimo ciemności, czuł, że ona wpatruje się w niego intensywnie.
– Przypuszczam, że nie chce pan, abym zagłębiła się w szczegółowy opis tego, co oznaczało „bycie dyspozycyjną”.
– Oczywiście, że nie!
– Dobrze to o panu świadczy, choć przypuszczam, że prędzej czy później będziemy musieli zająć się i tym tematem. Zrozumienie zachowania Irmy w normalnym kontekście jest trudne, a bez uwzględnienia komponentu seksualnego – wręcz niemożliwe. Wyjaśnię panu tylko – i na tym na razie poprzestańmy – że moja „dyspozycyjność” miała ograniczać się do bycia biernym obiektem. Miałam akceptować wszystko, czego miała ochotę spróbować, a także to, kiedy i jak tę ochotę przejawiała. No, i jeszcze od czasu do czasu okazywać, że sprawia mi to przyjemność. Podkreślam, że „od czasu do czasu”, bo nie było łatwo oszukać ją w materii, o której wiedziała więcej niż ktokolwiek inny. Ja byłam tylko śliczną Cyganką, zmuszoną do zachowywania się jak te laleczki, co to mówią, płaczą albo zamykają oczy na życzenie ich właścicielek. Czasami, jeśli sprawowałam się dobrze i była w pełni usatysfakcjonowana, dzwoniła do „wszarni” i nakazywała, by przyprowadzili do telefonu moją matkę. To była ewidentna demonstracja jej władzy, bo telefon w laboratorium był kontrolowany przez Wehrmacht i zabronione były wszelkie rozmowy, niebędące absolutnie konieczne do pracy. Pamiętam, że bardzo ją bawiło, gdy widziała, jak płaczę, rozmawiając z małym.
Przerwała znowu, jak zwykle gdy wspomniała o bracie, ale po chwili kontynuowała tym samym tonem, prawie nieosobistym i nawet trochę monotonnym:
– O którejkolwiek godzinie by nie wróciła, musiałam przygotować jej kąpiel z solami i umyć jej włos aby mogła „zmyć z siebie smród Żyda”. Wietrzyłam jej mundury i pucowałam oficerki tak długo, aż mogłam się w nich przejrzeć. We wtorki i w soboty musiałam przygotowywać kolację dla jej gości; prawie zawsze byli to funkcjonariusze i strażniczki, ale nigdy więcej niż pięcioro. Jedli, pili i godzinami śpiewali hymny patriotyczne, zwłaszcza gdy mieli dobre wieści o postępach wojny. Czasami jeszcze o świcie byli pij ani jak bele, bo libacje kończyły się orgiami, w czasie których Irma nie ściągała jedynie butów. Jeśli ktokolwiek z zaproszonych proponował, żebym ja też brała w tym udział, dostawała szału. Pewnej nocy młody porucznik, wypiwszy za dużo, wsadził mi rękę pod spódnicę, a potem ją powąchał i oznajmił, że to prawdziwa esencja fiołkowa. Irma rzuciła w niego nożem, który wbił się w kredens, i poszła do sypialni, skąd po chwili wróciła z pistoletem. Wtedy jednak koledzy zdążyli już wywlec tego szaleńca na zewnątrz i tam wrzeszczeli na niego, przypominając mu, że człowiek, który odważył się obrazić Irmę, był człowiekiem martwym. Byli to funkcjonariusze SS, grupy zbrojnej najstraszniejszej na świecie, ale wtedy widać było po nich, jak bardzo są przestraszeni. Gorąco zapewniali Irmę, że głupi porucznik zostanie natychmiast wysłany na front. Jednocześnie podkreślali, że ja zachowałam się bez zarzutu i jedyne, o co można mnie było oskarżyć, to że jestem „zbyt atrakcyjna”. Widzi pan, do czego doprowadziło bycie „Pączkiem”?!
– Bywa, że taka wybitna uroda staje się bronią obosieczną – zauważył jej towarzysz, świadom, że wygłasza wierutną bzdurę, w dodatku nijak się mającą do snutej opowieści.
– Wie to pan z doświadczenia? – zainteresowała się Violeta Flores, uśmiechając się do niego żartobliwie. – Ile poznał pan kobiet, którym zaszkodziło to, że były piękne?
– Mniej niż tych, którym uroda pomogła, ale z tego, co słyszę, pani jest jedną z tych, którym zaszkodziła, i to bardzo.
– Owszem, jak wiele innych, bo na przykład moja matka, za sprawą swojej nieprzeciętnej urody, zaczęła od podawania do stołu w restauracji w Kordobie, a skończyła w polskiej „wszarni” – odpowiedziała mu niewyraźnie. − Irma z kolei była tak piękna, że gdy spała, mogłaby być modelką do aktu Velazqueza i każdy książę pospieszyłby obudzić ją pocałunkiem. Kiedy jednak otwierała oczy, jej spojrzenie mroziło krew w żyłach, bo to doskonałe ciało i nieskazitelna twarz kryły wynaturzoną duszę. Jeśli to, co teraz opowiadam, kiedykolwiek przeobrazi się w książkę, chciałabym, aby na jej okładce znalazła się fotografia zrobiona Irmie, gdy miała dwadzieścia lat i na której naprawdę wygląda jak gwiazda filmowa… Pewnej nocy zawołała mnie do swojej sypialni. Gdy przyszłam i czekałam, aż każe mi się rozbierać powoli, tak jak lubiła, ona pomachała jakimiś papierami, które trzymała w ręce, i niespodziewanie spytała:
– „Parzyste czy nieparzyste?”.
Powiedziałam, że nie rozumiem, o czym mówi, a ona wyjaśniła mi:
– „Te maciory potrafią tylko jeść i srać, więc muszę uwolnić świat od połowy z nich. Wybieraj, które mam wyeliminować: parzyste czy nieparzyste?”. Odmówiłam odpowiedzi, starając się wyjaśnić jej, że nie może zrzucać na mnie takiej odpowiedzialności, gdy nagle zrozumiałam, na czym polega szatański pomysł jej chorego umysłu. Ona się roześmiała i rozbawiona, jakby to było coś szalenie śmiesznego, oznajmiła:
– „Doskonale! Jeśli moja śliczna Cyganeczka nie chce obciążać swojego sumienia winą za skazanie połowy zdzir, to przypuszczam, że chce policzyć sobie jako zasługę uratowanie połowy macior. – Potrząsnęła energicznie trzymanymi dokumentami i zapytała: − Kogo wolisz uratować? Parzyste czy nieparzyste? I ostrzegam: jeśli nie zdecydujesz szybko, załatwię je wszystkie”.
Wiedziałam, że mówi poważnie, bo dla nich więźniarki nie były ludźmi, dlatego po chwili namysłu odpowiedziałam, żeby uratowała nieparzyste. Chciała wiedzieć, dlaczego akurat tak wybrałam, więc jej wyjaśniłam, że jeśli była ich parzysta liczba, to nie miało znaczenia, ale jeśli było ich nie do pary, to tę jedną więcej ratowałam w ten sposób od śmierci. Nie od razu to pojęła, ale sprawdziła listę, zobaczyła, że jest ich sto trzydzieści sześć i zaśmiała się, ubawiona. A potem wzięła moją twarz w swoje dłonie, pocałowała mnie długo i popchnęła na łóżko, wykrzykując:
„– Ależ sprytna jest ta moja Cyganka!”.
Violeta Flores wlała do swojego kieliszka resztę alkoholu z butelki i popijała go małymi łykami, zanim dodała:
– Taka była Irma; wszyscy wiedzieli, że spała z częścią dowództwa SS i że wystarczył jeden jej telefon, aby wyeliminować kogokolwiek; fakt ten budził zrozumiałą grozę. Ta jej pozycja jednocześnie sprawiła, że moja matka i brat wciąż żyli, a ja sama, „jej śliczna narzeczona”, mogłam swobodnie poruszać się po okolicy obozu zagłady, w czym żaden z członków budzącego strach gestapo nie odważyłby się mi przeszkadzać.