Imre Kertész w Buchenwaldzie
Ten tekst jest fragmentem książki Imre Kertésza „Los utracony”.
Jeszcze mniej mogę tym razem powiedzieć o podróży: wszystko odbywało się w zwykły sposób. Teraz było nas nie sześćdziesięciu, tylko osiemdziesięciu, ale nie mieliśmy paczek, no i nie musieliśmy przejmować się kobietami. Tu też było wiadro, tu też było gorąco i tu też chciało nam się pić, ale byliśmy za to mniej narażeni na pokusy, to znaczy jeśli chodzi o jedzenie: porcję – większą niż zwykle pajdę chleba z podwójnym kawałkiem margaryny i kawałkiem czegoś, co z wyglądu przypominało domowy serdelek, tak zwanego wurstu – rozdawano przy pociągu i tam od razu wszystko zjadłem, po pierwsze dlatego, że byłem głodny, po drugie, dlatego, że w pociągu nie bardzo było gdzie to położyć, a przede wszystkim dlatego, że nam nie powiedziano, iż droga i tym razem potrwa trzy dni.
Do Buchenwaldu także zajechaliśmy rankiem, słonecznym, ale chłodniejszym z powodu chmur i podmuchów wiatru. Tutejsza stacja, przynajmniej po oświęcimskiej, sprawiała wrażenie przyjaznego prowincjonalnego przystanku. Natomiast przyjęcie było mniej przyjazne: tu drzwi odciągnęli nie więźniowie, tylko żołnierze, i nawet – przyszło mi na myśl – była to właściwie pierwsza prawdziwa, powiedziałbym, otwarta okazja tak bliskiego, tak ścisłego kontaktu z nimi. Patrzyłem, jak szybko wszystko się dzieje, z jak przepisową dokładnością. Kilka krótkich rozkazów: Alle raus!, Los!, Fünferreihen!, Bewegt euch!, kilka klaśnięć, kilka trzaśnięć, ruch nogi w bucie z cholewą, jakiś cios kolbą, kilka zdławionych okrzyków – i już się uformowała, już posuwała się naprzód, jakby ją ciągnięto na sznurku, nasza kolumna, do której na końcu peronu, zawsze z tym samym półobrotem, dołączało z obu stron po dwóch żołnierzy; zwróciłem uwagę, że przy każdej piątej piątce, to znaczy przy każdych dwudziestu pięciu ludziach w pasiakach, szło ich po dwóch, w odległości mniej więcej metra, nie spuszczając nas ani na moment z oka, ale teraz już w milczeniu i tylko krokiem wyznaczając kierunek i tempo, jakby utrzymując w stałym ruchu tę całą nieustannie poruszającą się i falującą kolumnę, podobną trochę do gąsienicy, którą w dzieciństwie zapędzaliśmy za pomocą kawałka papieru do pudełka od zapałek; to wszystko nieco mnie oszołomiło i w pewnym sensie zachwyciło.
Musiałem się nawet trochę uśmiechnąć, ponieważ nagle sobie przypomniałem, jak niedbale, powiedziałbym, wstydliwie, konwojowali nas węgierscy policjanci tamtego dnia w drodze na żandarmerię. I nawet wszelka przesada żandarmów była tylko hałaśliwym zgrywaniem się na ważniaków w porównaniu z tą milczącą, doskonale dopracowaną w każdym szczególe precyzją. I choć dobrze widziałem ich twarze, oczy czy kolor włosów, takie czy inne rysy, a nawet wady, powiedzmy, wypryski na skórze, jakoś nie umiałem się tego uchwycić, jakoś musiałem jednak zwątpić: czy naprawdę po obu stronach naszej kolumny kroczą nam podobni, czy istotnie są stworzeni z tej samej ludzkiej gliny?
Ale przyszło mi na myśl, że mój tok rozumowania może być błędny, przecież ja nie jestem taki jak oni oczywiście. Ale i tak zaobserwowałem, że stopniowo wspinamy się po coraz łagodniejszym stoku, znów znakomitą, ale nie prostą jak w Oświęcimiu, tylko wijącą się drogą. W okolicy widziałem dużo zieleni, ładne budynki, w głębi kryjące się wśród drzew wille, parki, ogrody – cała okolica, jej rozmiary, wszystkie proporcje wydawały się umiarkowane, śmiem powiedzieć: przyjazne, przynajmniej dla oka nawykłego do Oświęcimia. Na prawym skraju szosy zrobił mi niespodziankę mały ogród zoologiczny: mieszkały w nim sarenki i inne zwierzęta, wśród nich wyliniały niedźwiedź brunatny – bardzo podniecony dźwiękiem naszych kroków, natychmiast przybrał proszącą pozę i zademonstrował nam ze swojej klatki parę zabawnych gestów, ale tym razem jego starania były, rzecz jasna, daremne. Potem minęliśmy wielki pomnik; stał w trawie, na łączce wcinającej się klinem między dwie nitki szosy, która się w tym miejscu rozgałęziała.
Biały cokół i wykuta w tym samym białym, miękkim, ziarnistym i matowym kamieniu rzeźba wydawały mi się nieco prymitywne i jakby niestarannie wykonane. Po paskach wyżłobionych w odzieniu mężczyzny, jego łysej głowie, ale głównie po tym, co robił, od razu można było rozpoznać, że przedstawia więźnia. Pochylona w przód głowa, uniesiona wysoko w tył noga miały oznaczać bieg, a dwie splecione ręce spazmatycznym ruchem podtrzymywały od spodu, przyciskając go do brzucha, niesłychanej wielkości kamień w kształcie sześcianu. W pierwszej chwili patrzyłem na pomnik bez żadnego podniecenia, w taki sposób jak na dzieło sztuki, jak nas uczono w szkole, dopiero potem przyszło mi na myśl, że rzeźba na pewno ma jakiś sens i gdy się zastanowić, nie wróży nic dobrego na przyszłość. Ale już ujrzałem gęste druty, potem otwierającą się między dwoma masywnymi kamiennymi słupami ozdobną żelazną bramę, a nad nią oszklone coś, co przypominało trochę mostek kapitański na okręcie; zaraz później przeszedłem tę bramę: przybyłem do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie.
Buchenwald leży w górzystej okolicy, na szczycie wzniesienia. Powietrze jest tu czyste, a urozmaicona okolica, ciągnące się dokoła lasy i czerwone dachy wiejskich domów w dolinach wprawiają w zachwyt. Łaźnia znajduje się po lewej. Więźniowie są w większości przyjacielscy, choć jakoś inaczej niż w Oświęcimiu. Po przybyciu tu także czeka na człowieka kąpiel, fryzjerzy, płyn dezynfekcyjny i przebieranie. Nawiasem mówiąc, rekwizyty szatni są dokładnie takie same jak w Oświęcimiu. Tyle że woda jest tu cieplejsza, fryzjerzy wykonują swoją pracę delikatniej, a człowiek w magazynie odzieży, choćby tylko przelotnym spojrzeniem, stara się jednak zdjąć z ciebie miarę. Potem dostajesz się na korytarz, przed okno z odsuwaną szybą, i pytają cię, czy nie masz przypadkiem złotych zębów. Wreszcie twój rodak, który mieszka tu od dawna i ma nawet włosy, zapisuje twoje nazwisko w wielkiej księdze i daje ci żółty płócienny trójkąt oraz szeroką szmatkę.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Imre Kertésza „Los utracony” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Imre Kertésza „Los utracony”.
Pośrodku trójkąta, na znak, że w końcu jesteś Węgrem, widnieje duża litera „U”, a ze szmatki możesz odczytać swój wydrukowany numer, na przykład mój: 64 921. Należy, dowiedziałem się, jak najszybciej nauczyć się wymawiać ten numer wyraźnie i zrozumiale także po niemiecku, dzieląc go na sylaby w taki oto sposób: – Vier-und-sechzig, neun, ein-und-zwanzig – bo tak ma zawsze brzmieć moja odpowiedź w przypadku, gdyby mnie zapytano, kim jestem. Ale tego numeru nie wpisują ci tu pod skórę i kiedy jeszcze na początku, bojąc się tego, wypytujesz ludzi w okolicach łaźni, stary więzień, wysoko unosząc ręce i wbijając wzrok w sufit, zaprzecza: – Aber Mensch, um Gotteswillen! Wir sind doch ja hier nicht in Auschwitz! – mówi. Niezależnie od tego zarówno trójkąt, jak i numer muszą się do wieczora znaleźć na przodzie kurtki, i to przy pomocy wyłącznych posiadaczy igieł i nici: krawców; gdybyś nie miał ochoty wyczekiwać w kolejce do wieczora, możesz ich zachęcić do pracy częścią swojej porcji chleba lub margaryny, ale i bez tego chętnie szyją, przecież to w końcu ich obowiązek, jak mówią. W Buchenwaldzie jest chłodniej niż w Oświęcimiu, dni mają szarą barwę i często kropi deszcz.
Ale w Buchenwaldzie zdarza się, że już na śniadanie robią człowiekowi niespodziankę w postaci zupy z zasmażką; tu także nauczyłem się, że porcja chleba to normalnie jedna trzecia, a w niektóre dni nawet pół bochenka, a nie jak w Oświęcimiu normalnie ćwierć, a w niektóre dni jedna piąta, że obiadowa zupa jest gęsta, pływają w niej strzępki mięsa, a jak kto ma szczęście, może mu się trafić nawet cały kawałek, i tu również zapoznałem się z pojęciem Zulage; to w postaci kawałka wurstu albo łyżki marmolady możesz otrzymać obok zwyczajowej margaryny – słowa Zulage używa obecny przy rozdzielaniu posiłków i w takich chwilach bardzo zadowolony oficer. W Buchenwaldzie mieszkaliśmy w namiotach, w Zeltlager, Lagrze Namiotowym, lub inaczej w Kleinlager, małym lagrze – spaliśmy na słomie i jeśli nawet wszyscy razem i było nam trochę ciasno, to przecież poziomo; a w drutach na końcu obozu nie ma prądu, ale tego, kto zechciałby nocą wyjść z namiotu, rozszarpią wilczury, ostrzeżono, i nie próbuj wątpić w powagę tego ostrzeżenia, jeśli cię nawet w pierwszej chwili dziwi.
Natomiast przy drugich drutach, skąd zaczynają się mnożyć biegnące w górę, w bok i na wszystkie strony brukowane kocimi łbami ulice właściwego obozu, schludne zielone baraki i piętrowe kamienne domki, każdego wieczoru odbywa się handel, można tu kupić od starych miejscowych więźniów łyżki, noże, menażki, a nawet odzież; któryś z nich proponował mi sweter za jedyne pół bochenka, pokazywał, gestykulował, tłumaczył – ale jednak nie kupiłem, ponieważ latem niepotrzebny mi sweter, a uważałem, że do zimy jeszcze daleko. Wtedy również zobaczyłem, w ilu też kolorach noszą ludzie trójkąty i ile na nich różnych liter, i w końcu już nie całkiem mogłem się połapać, kto ma gdzie ojczyznę. Ale i tu w pobliżu słyszałem wiele węgierskich słów o prowincjonalnym akcencie, a także niejednokrotnie dochodził mnie dziwny język, z którym zetknąłem się po raz pierwszy w Oświęcimiu, kiedy ci dziwni więźniowie weszli do naszego pociągu.
W Buchenwaldzie dla mieszkańców Zeltlager nie ma apelu, umywalnia znajduje się pod gołym niebem, dokładniej w cieniu rozłożystych drzew: ma taką samą konstrukcję jak oświęcimska, ale koryta są z kamienia, a najważniejsze, że z otworków w rurach przez cały dzień płynie, tryska lub przynajmniej sączy się woda, i tu po raz pierwszy od chwili, kiedy znalazłem się w cegielni, zdarzył mi się ten cud, że mogłem pić, kiedy mi się chciało, a nawet po prostu dla fantazji. W Buchenwaldzie też jest krematorium oczywiście, ale tylko jedno, i nie jest ono celem, istotą, sensem obozu, lecz, śmiem twierdzić, pali się w nim jedynie zwłoki tych więźniów, którzy umierają w obozie, w normalnych warunkach życia obozowego, że tak powiem.
W Buchenwaldzie – informacja, która do mnie dotarła, pochodziła od dawnych więźniów – najbardziej należy się wystrzegać kamieniołomu, choć, dodawano, już się go prawie nie eksploatuje, nie tak jak dawniej, za ich czasów. Obóz, dowiedziałem się, funkcjonuje od siedmiu lat, trafiają się tu jednak także więźniowie z jeszcze starszych obozów, z których zapamiętałem tylko kilka nazw: jakieś Dachau, Oranienburg i Sachsenhausen; wtedy też zrozumiałem ten pobłażliwy uśmiech na nasz widok na twarzach dobrze ubranych, stojących za drutami funkcyjnych, na których piersiach widziałem numery zaczynające się od dziesięciu czy dwudziestu tysięcy, a niekiedy cztero- lub nawet trzycyfrowe.
W pobliżu naszego obozu, jak się dowiedziałem, znajduje się ważne dla kultury miasto Weimar, o którym uczyłem się w domu oczywiście: tu żył i tworzył swoje dzieła między innymi także i ten człowiek, którego wiersz zaczynający się od słów Wer reitet so spät durch Nacht und Wind? znam na pamięć i który, jak mówiono, własnoręcznie zasadził drzewo – to drzewo, już teraz postarzałe i rozrośnięte, opatrzone tablicą pamiątkową i ogrodzone przez nas, więźniów, znajduje się gdzieś na terenie obozu. Kiedy to wszystko razem poskładałem, ani trochę nie było mi trudno zrozumieć tych twarzy ze stacji w Birkenau: mogę powiedzieć, że ja też szybko polubiłem Buchenwald.