Henryk VIII i Jane Seymour
Opactwo znajdowało się w odległym zakątku Yorkshire na północy Anglii, w żyznej dolinie pośród poszarpanych wierzchołków gór, porośniętych kosodrzewiną i zamieszkałych przez stada drapieżnych ptaków. W niższych partiach pasterze wypasali stada, szukając nawet najmniejszych skrawków zieleni. Zwierzęta nigdy nie były syte, zawsze niespokojne i pobudzone.
W tę właśnie okolicę na rozkaz Thomasa Cromwella zmierzali królewscy komisarze. Pierwszy, na kasztanowym ogierze, jechał doktor John Frankish, mężczyzna w średnim wieku o szpakowatych włosach i z haczykowatym nosem. Przemierzył niewielką łąkę i znalazł się na drodze prowadzącej wzdłuż strumienia. Po wielu godzinach spędzonych w siodle całe ciało miał obolałe, ale jego serce przepełniała pewność i radość na myśl o zadaniu, które przyszło mu wypełnić.
Niebo nad ich głowami było szare jak skalne urwiska, a powietrze ciężkie od nadciągającego deszczu. Nad głowami koni krążyły komary, które Frankish rozgniatał uderzeniem ręki. Te drobne owady bardzo przypominały mu duchownych kościoła katolickiego, niewartych niczego więcej niż klepnięcie ręką.
Wzniecając tumany kurzu, przebyli zakręt i zobaczyli przed sobą opactwo w całej chwale kamiennych murów i witraży. Mnisi przy bramie rozproszyli się, czyniąc znak krzyża, inni upadli na kolana i zaczęli się modlić. Wiedzieli, po co przybywają komisarze, i nie mogli nic zrobić, tylko opłakiwać swój los.
Komisarze zeskoczyli z koni, przywiązali je i uzbrojeni w płócienne worki otworzyli ciężkie dębowe drzwi. Tak jak Frankish przypuszczał, kaplica pełna była skarbów, do których prawo miał tylko król Anglii, a nie ten łajdacki papież z Włoch. Wrzucili do worków srebrne i złote krucyfiksy ze ścian oraz srebrne puchary mszalne. Frankish stanął przy ołtarzu i starannie zapisywał wszystko, co komisarze zabierali. Na liście przybywało cennych przedmiotów: marmurowe posążki świętych, misa chrzcielna wysadzana klejnotami, kadzielnice z brązu, złote lichtarze sprzed ołtarza. Zebrali wszystko, co dało się wynieść, a potem Frankish nakazał komisarzom zniszczyć całą resztę. Z tryumfalnymi uśmiechami przystąpili do rozbijania lektorium ozdobionego malowidłami przedstawiającymi Chrystusa, który karmił tłum. W następnej kolejności zajęli się ławkami i ołtarzem. Księgi, drewniane rzeźby, haftowane obrusy i zwoje zrzucono na stertę pośrodku nawy.
– Doktorze Frankish! – zawołał jeden z komisarzy. – Tu jest coś ciekawego!
Frankish przebrnął przez stertę zrzuconych rzeczy do zakratowanej niszy i ujrzał naturalnej wielkości kamienny posąg Najświętszej Panienki, przyodziany w płaszcze, szaty i peleryny wysadzane klejnotami – dary pokornych wiernych. Komisarz obrzucił posąg zdumionym spojrzeniem.
– Para butów wysadzanych klejnotami... Brudnych!
Frankish położył listę na parapecie okna w alkowie, wygładził ją i dopisał kolejny punkt.
– Wełniany płaszcz wyszywany szmaragdami i rubinami – mówił komisarz. – Wart parę szylingów.
Szaty Marii Panny zdjęto i wrzucono do worka. Frankish zwinął listę i prychnął.
– No cóż, droga pani, czujesz się teraz naga?
Mężczyźni zarechotali. Komisarz przyłożył dłuto do gładkiej twarzy matki Chrystusa, podniósł młotek i uderzył z całej siły, roztrzaskując nos i policzek rzeźby.
Gdy kaplica była już doszczętnie zrujnowana, a wszystko zrabowane, Frankish nakazał swoim ludziom podłożyć ogień. Przyłożono pochodnie do drewna i tkanin i w ciągu kilku sekund płomienie ogarnęły całe opactwo. Frankish stał w drzwiach, podziwiając piękno swojego dzieła, dopóki nie stało się jasne, że niczego już nie da się uratować i póki skóra twarzy nie zaczęła go piec od gorąca. Dopiero wówczas wrócił wraz ze swymi ludźmi do koni, obładowanych cennymi przedmiotami, które miały zostać oddane królowi.
Na porośniętym lasem wzgórzu nad opactwem stał dobrze ubrany, czterdziestokilkuletni mężczyzna. Ramiona miał skrzyżowane na piersiach, a po jego twarzy spływały łzy. Był to inteligentny i sprawiedliwy człowiek. Wydawał się głęboko wstrząśnięty widokiem pożaru. Nie chciał na to patrzeć, ale nie był w stanie odwrócić wzroku.
– Panie Aske!
Robert Aske odwrócił się w stronę rozzłoszczonego młodzieńca, który zszedł po zboczu pomiędzy drzewami i stanął obok niego. Był przystojny, o rudych włosach, jasnej cerze i szerokich ramionach, ale rysy twarzy miał w tej chwili wykrzywione wściekłością.
Aske znów zwrócił spojrzenie na pożogę. Żarłoczne płomienie wydobywały się przez potłuczone okna i zaczynały już lizać dach opactwa.
– Zobacz Johnie, co oni zrobili! – Przeżegnał się i potrząsnął głową.
Oczy Johna Constable’a rozświetliły się odbiciem płomieni.
– To wszystko robota Cromwella! Cromwella i tej sekty heretyków w Londynie. – Obrócił się na piecie i uderzył pięścią w pień drzewa, a potem krzyknął prosto w drżące od gorąca powietrze: – Łajdaki! Przeklęte łajdaki, obyście zgnili w piekle!
Aske ze współczuciem położył rękę na jego ramieniu i poczuł dreszcz cierpienia przeszywający całe ciało Constable’a.
– Wszyscy czujemy to samo co ty, Johnie.
– Czyżby? – Constable spojrzał na niego, zaciskając zęby. – Doprawdy tak się czujesz, panie Aske? I nie przeszkadza ci opieka księcia i ta wygodna komnata?
Aske poczuł gniew, ale odpowiedział spokojnie:
– Jestem doradcą prawnym księcia Northumberland. Spodziewasz się, że nie będę miał własnej komnaty? A z drugiej strony, czy sądzisz, że to… to potworne świętokradztwo nie poruszy nawet samego księcia? Książę jest dumnym człowiekiem, a to są jego ludzie.
Constable zaklął.
– Coś ci powiem. Ci ludzie nie mają już dłużej ochoty patrzeć bezczynnie, jak niszczona jest ich wiara i wszystko, co im bliskie. Zaledwie wczoraj słyszałem, że w Lincolnshire zaatakowano dwóch komisarzy Cromwella. A tu, w Yorkshire, jakiś człowiek z gminu stanął pośrodku kościoła i oświadczył: „Idźmy za krzyżem, bo gdy odbiorą nam wszystkie krzyże, nie będziemy mieli za czym iść”. Ludzie uważają, że jeszcze trochę, a wszyscy zostaniemy unicestwieni.
Aske wziął głęboki oddech i znów popatrzył na płonący budynek, z którego pozostała już tylko poczerniała skorupa. Płaty popiołu, unoszące się w powietrzu, przypominały spalone motyle. Dopiero teraz, poniewczasie, pierwsze krople deszczu zaszeleściły w liściach drzew.
– I co ja mam zrobić? – zapytał w końcu.
– Prości ludzie tutaj, w Lincolnshire, i we wszystkich innych miejscach gotowi są walczyć, by ocalić to, co kochają. Ale potrzebują przywódców. Potrzebni są inteligentni, wykształceni ludzie, którzy mogliby ich poprowadzić.
– Ja nie jestem przywódcą, Johnie. – Aske potrząsnął głową.
Constable podniósł rękę.
– Na razie nic nie mów. Zwołamy naradę i coś postanowimy. – Znów wrócił wzrokiem do ruin i wzdrygnął się. – W imię miłości do Boga.
Jane klęczała w swojej sypialni na atłasowej poduszce u stóp biskupa Gardinera, pogrążona w modlitwie. Była zmęczona, ale wciąż przepełniona podnieceniem, miłością i wyczekiwaniem na pierwszą noc z ukochanym mężem, królem Henrykiem. Miała na sobie śnieżnobiałą suknię z tkaniny delikatnej niczym jej smukłe, niewinne ciało. Damy dworu, które teraz w milczeniu stały przy ścianach, wcześniej wyszczotkowały jej włosy, spryskały je wodą lawendową i wplotły w nie malutkie, białe i żółte kwiatuszki. Wciąż nosiła naszyjnik, który Henryk jej podarował. Chciała, by zdjął go sam.
Komnatę rozświetlały kaganki i świece. Łoże, zasłane nową pościelą, pokryte było płatkami róż i pobłogosławione przez biskupa. Damy Jane czuwały w milczeniu, podobnie jak portrety możnych panów i eleganckich kobiet na ścianach.
Gardiner uniósł rękę nad głową Jane.
– Wszechmogący, wieczny Boże, wspomóż naszą wiarę, nadzieję i miłosierdzie, byśmy mogli osiągnąć spełnienie Twych obietnic. Spraw, byśmy kochali to, co każesz nam kochać, przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego.
– Amen – szepnęła Jane i przeżegnała się. Damy pomogły jej ułożyć się na wielkim łożu, oparły ją na poduszkach, przerzuciły jej włosy przez lewe ramię i wycofały się. Gardiner podszedł bliżej i powiedział cicho:
– Pani, jeśli pozwolisz, mam dla ciebie prezent ślubny.
Jane skinęła głową. Biskup wsunął coś w jej wyciągniętą rękę. Był to niewielki, delikatny srebrny krzyżyk.
– Należał do królowej Katarzyny – wyjaśnił.
– Dziękuję – odpowiedziała Jane samym ruchem ust. Ucałowała krzyżyk i szybko wsunęła go pod poduszkę. Drzwi otworzyły się i do królewskiej sypialni wszedł młody pokojowy króla Henryka w czarnym dublecie z wyhaftowaną na piersi szkarłatną różą Tudorów.
– Jego Królewska Mość – zapowiedział.
Wraz z Henrykiem do komnaty weszło jeszcze dwóch pokojowych. Król był już bez korony, wciąż jednak miał na sobie płaszcz w kolorach czerwieni, złota i srebra i w każdym calu wyglądał na władcę. Stanął pośrodku sypialni z rękami na biodrach i wysoko uniesioną głową, patrząc na pannę młodą.
– Pani. – Skłonił się.
– Mężu – odrzekła Jane.
Zdjęto mu płaszcz. Pod spodem miał długą koszulę z białego płótna. Widok muskularnych nóg Henryka oraz jego nagiej piersi w rozcięciu koszuli głęboko poruszył Jane. Jeden z pokojowych odrzucił kołdrę po stronie króla.
Henryk położył się na miękkim łożu i jego ciepła dłoń odnalazła dłoń Jane. Pokojowi, damy i duchowni cofnęli się. Król popatrzył na nich.
– Nie sądzę, by wasza obecność była konieczna – rzekł stanowczo. – Nie tym razem.
Odprawił ich ruchem ręki. Skłonili się i wycofali bez słowa. Damy dworu zaciągnęły zasłony przy łożu i Jane po raz pierwszy znalazła się sam na sam z ukochanym, gotowa oddać mu się bez reszty. Henryk odgarnął włosy z jej ramienia i ucałował jasną skórę. Obróciła się w jego stronę radośnie i ulegle.
Na widok nieufności i zaniepokojenia na twarzy sir Edwarda Seymoura, brata Jane, wprowadzonego właśnie do królewskiej sali audiencyjnej, Cromwell poczuł zadowolenie. Nie ma nic lepszego niż mężczyzna, który nie jest pewien, co może się zdarzyć za chwilę. Takich ludzi łatwo jest kontrolować. Patrzył na Edwarda, który szedł po marmurowej posadzce i opadł na kolana przed podwyższeniem. Przez żelazne kraty w wysokich oknach sączyło się blade światło poranka. Na ścianach wisiały eleganckie tapiserie przedstawiające piękno angielskiego krajobrazu, sceny z bitew, z polowań na jelenie i z turniejów rycerskich, a także damy oraz możnych. Przy drzwiach stał szambelan, wysoki mężczyzna w starszym wieku i o szarych oczach, ubrany w czarny dublet, takież spodnie oraz kapelusz z piórami. Dookoła królewskiego podestu zajęli miejsca wybrani dworzanie.
Henryk, siedzący na mahoniowym tronie, pochylił się do przodu i z uśmiechem skinął głową. Edward podniósł się i czekał, aż usłyszy, po co go wezwano.
– Sir Edwardzie – powiedział Cromwell, stojący po prawej stronie podwyższenia. W ręku trzymał kilka złożonych i zapieczętowanych dokumentów. – Jako bratu Jane, ukochanej żony Jego Królewskiej Mości, Jego Wysokość ma przyjemność nadać ci tytuł wicehrabiego Beauchamp na Hache w Somerset, a także gubernatora Jersey oraz kanclerza Północnej Walii.
Edward szeroko otworzył oczy i dopiero po chwili odzyskał mowę.
– Wasza Królewska Mość, jestem głęboko zaszczycony. Zapewniam Waszą Królewską Mość, że nie ustanę w trudach, by się odpłacić Waszej Wysokości za wielkie zaufanie, którym mnie obdarzyłeś.
Henryk znów skinął głową. Cromwell podał Edwardowi dokumenty.
– Oto twoje listy patentowe, panie. Gratuluję ci wywyższenia.
Edward skłonił się i cofnął o kilka kroków. Szambelan wyprowadził go z sali. Henryk popatrzył na sekretarza, pocierając podbródek.
– Należy przygotować koronację królowej. Zapytaj pana Holbeina, czy ma jakieś pomysły.
Cromwell ukłonił się. Hans Holbein był wielce utalentowanym niemieckim artystą, sprowadzonym na dwór, by malował portrety na każdy kaprys króla. Projektował również królewskie szaty oraz sceny, pawilony i dekoracje na najważniejsze uroczystości dworskie. Te, które stworzył na koronację Anny Boleyn, już dawno zniszczono na rozkaz Henryka, ale teraz była nowa królowa i uroczystość jej koronacji zasługiwała na najwspanialszą oprawę.
Cromwell postanowił przejść do innych spraw.
– Wasza Wysokość, otrzymaliśmy od cesarza list z gratulacjami małżeństwa. Nie widzi już żadnych przeszkód, by zawrzeć porozumienie z Waszą Wysokością.
– To dobrze – stwierdził Henryk. – Co jeszcze?
Sekretarz zawahał się. Nie lubił przekazywać niewygodnych wiadomości, a wszystko, co przypominało Henrykowi o jego pierwszej żonie, Katarzynie, mogło zepsuć królewski nastrój.
– Lady Maria również napisała. – Wyciągnął list, ale Henryk tylko pomachał ręką i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Czego chce?
– Pisze, że czas już zapomnieć o nieszczęśliwej przeszłości i błaga, byś znów przywrócił ją do łask. – Cromwell otworzył list i przebiegł go wzrokiem. – „Pokornie proszę, byś pamiętał, że jestem tylko kobietą i twoim dzieckiem” – przeczytał na głos.
Henryk zabębnił palcami o poręcz tronu i wpatrzył się w okno.
– Nie wróci do moich łask, dopóki nie ustąpi w kwestii małżeństwa swej matki oraz aktu supremacji. – Wydął usta, zastanowił się i znów spojrzał na Cromwella. – Wyślij do niej delegatów. Jeśli rzeczywiście chce zapomnieć o nieszczęśliwej przeszłości, to może zacząć od tego, że się od niej odetnie.
Cromwell skłonił się, a Henryk odesłał go ledwie dostrzegalnym ruchem dłoni. Kanclerz wyszedł do zatłoczonego przedpokoju, w którym czekał tłum dworzan, dzierżawców i petentów, pełnych nadziei, że uda się im uzyskać audiencję u króla. Na jego widok zgięli się w ukłonach i wymachując dokumentami błagali głośno, by zaniósł ich prośby przed oblicze władcy. Cromwell zignorował wszystkich. Te drobne sprawy mogły zaczekać jeszcze jeden dzień. Zauważył sir Francisa Bryana, który stał w niewielkiej niszy przy oknie, patrząc na zamieszanie. Podszedł do niego, upewnił się, czy nikt ich nie podsłuchuje i powiedział:
– Sir Francisie, mam dobre wieści.
Bryan z ciekawością uniósł brwi nad czarną przepaską.
– Tak?
– Jego Wysokość zgodził się mianować cię członkiem rady.
Bryan z lekkim śmiechem pogładził się po brodzie.
– Chyba wiem, komu za to podziękować, panie sekretarzu.
– Być może wkrótce będę miał dla ciebie niewielkie zadanie. – Nie czekając na odpowiedź, Cromwell poklepał Bryana po ramieniu i odszedł. Po drugiej stronie sali zauważył sir Edwarda Seymoura otoczonego wianuszkiem dworzan. Jeszcze tego ranka Edward stał samotnie.
Oto oznaka wyniesienia, pomyślał Cromwell. Takiego człowieka należy uważnie obserwować i umiejętnie nim kierować, pomyślał.
Przedpołudnie upłynęło w zgiełku, zamęcie i cichej radości. Jej Wysokość Królowa Jane, w lamowanej futrem fioletowej sukni na lawendowej sukni spodniej, stała pośrodku jednej ze swych komnat, odbierając przysięgę od swoich nowych poddanych, łagodnych i słodkich młodych dam, które przysięgały, że gotowe są jej służyć na każde skinienie, w pokorze i posłuszeństwie, zachowując skromność w mowie i w zachowaniu, oraz że będą wypełniać wszelkie przydzielone im obowiązki z radością i wdziękiem.
Z komnaty usunięto wszelkie ślady po poprzedniej królowej. Anna lubiła jaskrawe kolory, Jane wolała łagodniejsze, bardziej subtelne odcienie. Anna ciasno zastawiała komnaty bogatymi meblami, Jane czuła się lepiej w skromniejszych wnętrzach. Anna lubiła buntowniczy nieład, Jane była szczęśliwa tylko tam, gdzie panował porządek. Na jednej ze ścian zawisł portret jej ukochanego ojca, Johna Seymoura, który dzielnie walczył przeciwko Francuzom u boku Henryka, zanim jeszcze wiek odcisnął na nim swe piętno. Na przeciwnej ścianie zawieszono rodowy herb przedstawiający feniksa, by przypominać królowej o władzy i odpowiedzialności.
Pierwsza dama dworu królowej, matrona o surowej twarzy, wzywała każdą pannę po kolei przed oblicze Jej Wysokości.
– Lady Ursula Misseldon – oznajmiła i z grupki kobiet wysunęła się ostatnia z dwórek, ładna ruda dziewczyna w ciemnoniebieskiej sukni. Stanęła przed królową i dygnęła.
– Złóż przysięgę – powiedziała Jane. – Wykonuj swoje obowiązki godnie i pilnie. Pamiętaj, że służba i posłuszeństwo są credo dla nas wszystkich.
Ursula spojrzała na herb, a potem znów na królową.
– Tak, Wasza Wysokość – odrzekła poważnie.
Ceremonia dobiegła końca i damy rozproszyły się, wracając do swoich prac. Przy drzwiach stanęła jeszcze jedna młoda kobieta. Gdy zauważyła, że królowa na nią patrzy, wbiła wzrok w podłogę, rumieniąc się z zażenowania.
– Lady Rochford – powiedziała cicho Jane, podchodząc do niej.
Lady Rochford powoli skinęła głową i znów podniosła wzrok. Wydarzenia ostatnich miesięcy – proces i egzekucja jej męża, a brata Anny, George’a Boleyna – wycisnęły wyraźne piętno na jej twarzy. Cierpienie w jej uroczych rysach głęboko poruszyło Jane.
– Prosiłam, by cię tu przyprowadzono, bo wiem, że od czasu egzekucji twojego męża życie nie układa ci się najlepiej.
Usta lady Rochford zadrżały.
– Wszyscy mnie opuścili. Czuję się potępiona z powodu czynów George’a. Nawet pan Cromwell nie odpowiada na moje listy.
Królowa uśmiechnęła się ze współczuciem.
– Nic z tego nie było twoją winą. George Boleyn sam był odpowiedzialny za własne uczynki. Chcę, żebyś wróciła na dwór i została moją pierwszą dwórką. Mam nadzieję, że przyjmiesz tę propozycję.