Henryk VIII i Anna Boleyn
Królewski ptak przeleciał nad wspaniałym pałacem Whitehall i zawrócił przy jednym z licznych okien pałacowej kaplicy, w której król Henryk VIII i jego metresa, Anna Boleyn, klęczeli na poduszkach przed pięknym marmurowym ołtarzem. Na ołtarzu stały złote kielichy i monstrancje. Królewski kapelan odprawiał mszę.
Sokół wzniósł się jeszcze wyżej i poleciał ponad pałacem, chatami, stajniami i tawernami nad tereny znacznie biedniejsze i gorzej utrzymane niż królewski pałac.
Na błotnistym wzgórzu stał prosty kościółek otoczony kamiennym murem, a przy nim cmentarz pełen popękanych, pochylonych nagrobków. Sokół wylądował na parapecie okiennym. W środku odprawiano mszę. Tu ludzie byli zaniedbani i ubrani w zwykłe szaty. Przy drewnianym ołtarzu oddzielonym od wiernych przez lektorium księża i ministranci odprawiali święty rytuał. Kaganki płonące w niszach podświetlały figurki i obrazy świętych. Nie było tu miejsc siedzących. Wierni, klęczący na podłodze, pojedynczo przesuwali się na kolanach w stronę śpiewających księży, by przyjąć sakrament.
– Suscipe, sancte Pater, omnipotens aeterne Deus…
Sokół usiadł na parapecie. Drzwi do kościoła otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła grupa splecionych ramionami, roześmianych młodych mężczyzn.
– Deo meo vivo et vero… – ciągnęli księża monotonnymi głosami, ignorując wtargnięcie.
Wierni obrzucili intruzów krzywymi spojrzeniami, ale zaraz znów skupili uwagę na mszy.
– In spiritu humilitatis, et animo contrito…
Ten, który wyglądał na przywódcę gromady, oparł dłonie na biodrach i wykrzyknął:
– Precz z papieżem!
Szmer zdumienia i dezaprobaty, jaki przeszedł przez kościół, tylko rozochocił młodzieńców. Szli dalej, odpychając z drogi klęczących wiernych, zdmuchując kaganki i strącając z nisz figury świętych. Ksiądz ze spopielałą twarzą pogroził im palcem.
– Na miłość boską, dobrzy ludzie, błagam was, przestańcie! To święta ceremonia!
Intruzi znów wybuchnęli śmiechem. Przywódca śmiało przeszedł przez otwarte drzwi lektorium. Na jego widok ministranci czmychnęli jak myszy.
– Ty też idź precz! Siedź cicho, tłusty klecho! – wrzasnął. Jego koledzy wybuchnęli rechotem. Jeden z nich wziął do ręki niewielką figurkę i dźgnął ją metalowym szpikulcem.
– Popatrz. Widzisz? Nie krwawi. To tylko zwykłe drewno!
Przywódca wyrwał księdzu z rąk kielich z ciałem Chrystusa.
– A to, co to jest? – Odwrócił kielich i opłatki rozsypały się na ziemi.
Wierni odsunęli się jak najdalej od intruzów. Kobiety pochwyciły dzieci w ramiona. Mężczyźni spoglądali na nich spode łba.
– Proszę, idźcie stąd – powtórzył ksiądz. – Zostawcie nas w spokoju.
Kilku rozgniewanych mężczyzn ruszyło w kierunku chuliganów. Ci zdali sobie sprawę, że za chwilę znajdą się w mniejszości, i zaczęli się wycofywać. Przywódca z głośnym okrzykiem przeskoczył przez balustradę i dołączył do reszty.
– Powinniście się wstydzić! – zawołał ksiądz. – To jest świętokradztwo!
– Nie! To jest przyszłość! – odkrzyknął przywódca i cała grupa wybiegła z kościoła.
Sokół zamrugał, rozpostarł skrzydła i wzniósł się wysoko ponad całe zamieszanie.
– Panie Cromwell, jak idzie przebudowa Hampton Court? – zapytał król.
Thomas Cromwell, sekretarz Henryka VIII, odsunął się na bok, odsłaniając duże lustro, by król mógł się przejrzeć. Dwóch pokojowych w czerni, z wyhaftowaną na piersiach czerwoną różą Tudorów, skropiło go od stóp do głów wodą lawendową. Kotary w oknach były odsunięte i wpadające do sypialni promienie słońca tańczyły na podłodze, na powierzchni lustra oraz w ciemnych włosach króla, otaczając je świetlistą aureolą.
– No cóż, Wasza Wysokość, rozpoczęły się już prace w nowej Wielkiej Sali.
– A co z pałacem przy St. James?
– Wygodne komnaty dla Waszej Wysokości są już gotowe. Osuszono też sześćdziesiąt akrów pobliskich bagien. Znajdzie się tam park pełen jeleni dla wygody i rozrywki Waszej Wysokości.
Henryk podniósł rękę, sygnalizując pokojowym, że dość już wody lawendowej, i w milczeniu patrzył na swoje odbicie. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że był przystojnym mężczyzną – przystojnym, a także obdarzonym wielką władzą – z którym w głębi serca porównywali się wszyscy mężczyźni w Anglii i którego wszystkie kobiety, niezależnie od pozycji społecznej i wieku, pragnęłyby mieć za kochanka.
– Gdy królewski dwór w Hanworth zostanie odnowiony, należy go oddać do dyspozycji lady Annie Boleyn – stwierdził.
Cromwell skinął głową. Henryk odesłał pokojowych, odwrócił się od lustra i zapytał:
– Czy jesteś żonaty, panie Cromwell?
– Tak, mam żonę i syna.
– Musisz mi ich kiedyś przedstawić.
Cromwell przytaknął. Henryk położył mu rękę na ramieniu i jego twarz nieco złagodniała.
– Postanowiłem przyjąć cię do mojej Tajnej Rady jako doradcę prawnego.
Sekretarz wstrzymał oddech, ale nie okazał zaskoczenia. Nigdy nie okazywał emocji. To oznaczałoby słabość.
Sir Thomas More, królewski Lord Kanclerz, ubrany w czarne szaty, szedł przez dworskie korytarze pośród kłaniających się i schodzących mu z drogi dworzan. W odpowiedzi na wyrazy szacunku obdarzał niektórych przelotnymi spojrzeniami.
Jedna z twarzy przykuła jego uwagę – cesarski ambasador w Anglii, Eustace Chapuys, wysoki mężczyzna z szopą kręconych włosów i wydatnym nosem, w stroju z brązowego brokatu ozdabianym perłami. Na widok ukłonu Chapuysa More zawahał się, ale szedł dalej. Chapuys ruszył za nim.
– Ambasadorze, myślałem, że już nas opuściłeś – powiedział More, nie patrząc na niego.
– Próbowałem. – Chapuys wziął głęboki oddech i ściszył głos. – Ale sumienie nie pozwoliło mi porzucić Jej Wysokości. To najlepsza i najwspanialsza kobieta na całym świecie. A także najsmutniejsza.
– Zgadzam się z panem.
Ambasador ściszył głos jeszcze bardziej.
– Cesarz też tak uważa. Napisał w jej imieniu ten list ze słowami zachęty i wsparcia dla twoich wysiłków.
Wyciągnął w stronę More’a złożony dokument. Wstrząśnięty kanclerz rozejrzał się szybko i wciągnął Chapuysa do alkowy.
– Błagam, panie, nie oddawaj mi tego listu – syknął przez zaciśnięte zęby. – Choć dałem wiele dowodów lojalności wobec króla, nie mogę ściągać na siebie żadnych podejrzeń, zważywszy na to, w jakich czasach żyjemy.
Chapuys szybko schował list w fałdy kaftana.
– Nie chcę utracić przywileju, który pozwala mi rozmawiać z królem w cztery oczy o sprawach dotyczących twojego pana oraz królowej – ciągnął More.
– Rozumiem. Nie musisz, panie, mówić nic więcej – odrzekł tamten.
– Pamiętaj, że już zaoferowałem swoje usługi cesarzowi.
Ambasador skinął głową i More odszedł w stronę królewskich komnat. Czuł pot na plecach i czole. W drzwiach wymienił ukłony z wychodzącym właśnie Thomasem Cromwellem.
Król stał pośrodku z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. More skłonił się nisko. Nie wyczekiwał tej rozmowy; wiedział, że będzie bolesna dla nich obydwu.
– Sir Thomasie – powiedział Henryk spokojnie.
– Najjaśniejszy panie – odrzekł More, patrząc mu prosto w oczy.
– Muszę ci powiedzieć, że otrzymałem petycję od członków Izby Gmin. Skarżą się na okrucieństwo i nadużycia prałatów oraz kleru, którzy podnoszą rękę na nich i zagarniają ich dobra. – Henryk wydął usta. – Thomasie, ludzie domagają się wolności od rządów kleru i błagają, bym objął Kościół w Anglii swoją jurysdykcją. Tym sposobem mógłbym zjednoczyć wszystkich swoich poddanych, zarówno duchownych, jak i świeckich.
– Wasza Wysokość doskonale wie, że zawsze potępiałem nadużycia kleru, gdy wychodziły na jaw. Jako Lord Kanclerz robiłem, co mogłem, by je ukrócić i oczyścić nasz święty Kościół…
– Ale?
– Znasz, panie, moje stanowisko – odrzekł More. – Zawsze je znałeś. Dobrze wiem, jak kruche jest życie doczesne, dlatego nie mogę przyjąć tych nowomodnych poglądów o prywatnych wierzeniach i osobistej łasce. – Mimowolnie zaczął mówić szybciej i donośniej. – Dla mnie Kościół jest i zawsze będzie trwałym, żywym znakiem obecności Bożej, podtrzymywanym przez tradycję i zwyczaje odziedziczone po przodkach. Jest to prawdziwa społeczność, a nie tylko kilku „braci”, spotykających się gdzieś potajemnie.
Podniecenie w głosie More’a nie uszło uwagi króla. Przeszedł kilka kroków, zaciskając dłonie w pięści, a potem spojrzał na kanclerza z ponurą miną.
– To znaczy, że będziesz przeciwny mojej propozycji?
More potrząsnął głową.
– Moja lojalność i miłość do ciebie, najjaśniejszy panie, jest tak wielka, że nigdy nie powiem ani słowa przeciwko tobie publicznie. Tak mi dopomóż Bóg.
Król nie zakwestionował tej deklaracji, ale wyraz jego twarzy powiedział More’owi, że Jego Wysokość nie jest do końca przekonany.
Jadalnię w domu Thomasa Cromwella wypełniał śmiech i pogodne rozmowy. Choć nie tak elegancka jak jadalnia królewska, była jednak imponująca: ściany wyłożone dębową boazerią, marmurowy kominek i ogromny kandelabr z kutego żelaza, w którym płonęło mnóstwo białych świec.
Przy stole zastawionym pieczonymi kaczkami, jarzynami i świeżym chlebem Cromwell i jego goście – syn Thomasa Boleyna, George, oraz poeta Thomas Wyatt, obaj młodzi i ambitni – pili doskonałe wino z cynowych kufli. Przez tylne drzwi do jadalni wchodzili i wychodzili służący, wnosząc na srebrnych tacach placki z mięsem, pieczony ozór i ryby gotowane na parze. Naraz we frontowych drzwiach pojawił się jeszcze jeden młody mężczyzna, ubrany skromnie, w szarości i czernie.
– Pan Cranmer – przedstawił go gospodarz, wskazał gościowi miejsce i odesłał służbę.
– Przepraszam za spóźnienie, panie Cromwell – powiedział Cranmer. Zdjął kapelusz i skłonił się z szacunkiem. – To niewybaczalne.
– Nonsens – odrzekł sekretarz, ściskając jego dłoń. – Jeszcze nie zaczęliśmy jeść. Bardzo się cieszę, że cię widzę.
– Panie Cranmer – rzekł Wyatt, trzymając kufel przy ustach. – Sądzę, że jesteś duchownym…
– Tak, sir. A pan jest chyba poetą, panie Wyatt?
– To najmniejszy z moich grzechów. – Uśmiechnął się w odpowiedzi. – Możesz wysłuchać mojej spowiedzi po kolacji.
– Ja wolałbym tego nie robić – zażartował Cromwell. – Można od tego osiwieć!
Goście wybuchnęli śmiechem. Cranmer usiadł obok Wyatta i gdy gospodarz sięgnął po dzban z winem, przyzwalająco skinął. Cromwell napełnił jego kufel i gdy ten próbował wina, oparł się na łokciu i potarł podbródek kciukiem.
– Przed twoim przyjściem rozmawialiśmy o postępach konwokacji biskupiej, która, jak wiesz, obraduje teraz w Westminster i ma zdecydować, czy król powinien zostać głową Kościoła.
Wyatt i George usiedli wygodniej.
– Pod nieobecność księcia Norfolk – ciągnął Cromwell – Jego Królewska Mość roztropnie wyznaczył George’a Boleyna do negocjacji.
George przytaknął.
– Większość biskupów odnosi się do tego pomysłu przychylnie. Oczywiście jest kilku upartych.
Cranmer odstawił puchar.
– Przypuszczam, że należy do nich biskup Fisher?
– Naturalnie.
– Mogę zapytać, kto jeszcze?
– Sam arcybiskup Warham. Choć przez wiele lat był całkowicie uległy, naraz stał się nieustępliwy.
– To dlatego, że jest już stary – wyjaśnił Wyatt. – Zbliża się ku Stwórcy, przed którym będzie musiał się tłumaczyć.
Cromwell postukał palcami o blat.
– Nie powinien mieć kłopotów z wytłumaczeniem, że uwolnił Kościół od przesądów, fałszu i zachłanności kleru.
Wyatt uniósł puchar.
– Otóż to.
Wszyscy trzej uśmiechnęli się. Cromwell ponownie napełnił kufle.
– A tak swoją drogą – odezwał się George – jak się miewa nasz przyjaciel, książę Norfolk?
– Król odesłał go do Yorku. Wcale mu się tam nie podoba.
Wszyscy osuszyli naczynia. To było najlepsze wino, jakie sekretarz miał w domu od wielu lat. Przyjemnie rozgrzewało gardło i żołądek.
– Zapraszał mnie do siebie – kontynuował Cromwell. – Napisał w liście, że jeśli nie będę – cytuję – „pożądał jego żony”, to może z łatwością zapewnić mi towarzystwo „młodych kobiet, które mają piersi jak się patrzy”.
Goście znów wybuchnęli śmiechem. Służący podali kolejne potrawy i rozmowa przeszła na inne tematy.
W imponującej Wielkiej Sali w Westminster rozległy się dźwięki rogów i taborowych werbli. Wszyscy obecni wyciągnęli szyje, by zobaczyć przybycie monarchy.
– Proszę wstać, król idzie! – zawołał szambelan, stukając laską o podłogę. Ci, którzy dotychczas siedzieli, podnieśli się i nisko skłonili.
Henryk wszedł do komnaty w błękitnym dublecie i przetykanym srebrną nicią płaszczu lamowanym futrem z gronostajów, z głową ukoronowaną i dumnie uniesioną. Po jego prawej stronie kroczył Charles Brandon, książę Suffolk, przyjaciel i towarzysz Henryka od czasów dzieciństwa, a po lewej Thomas Boleyn, niedawno mianowany earlem Wiltshire. O kilka kroków za nimi, wraz z możnymi drugiej rangi, szedł George Boleyn, a za całym orszakiem Thomas More w oficjalnych, szkarłatnych szatach. Jego twarz miała spokojny wyraz, tylko kąciki ust lekko drgały.
Król wszedł długim krokiem na podwyższenie, usiadł na tronie i popatrzył na zgromadzonych. Na przedzie stał arcybiskup Warham, starszy mężczyzna o pochylonej sylwetce i z plamami na policzkach, a obok niego biskup Fisher z rękami wyprostowanymi wzdłuż boków i ustami zaciśniętymi w cienką linię.
Henryk postukał palcami o poręcze tronu.
– Panowie – rzekł w końcu. – Przybyliśmy, by posłuchać, co macie do powiedzenia na temat przedstawionych wam zarzutów. Jesteście oskarżeni o wspieranie władzy świętej pamięci kardynała Wolseya oraz biskupa Rzymu przeciwko autorytetowi własnego króla i kraju.
Biskup Fisher, wyraźnie obruszony, potrząsnął głową. Choć większość obecnych przed pojawieniem się przed królewskim obliczem skropiła się pachnącymi wodami, More wyczuwał w atmosferze kwaśny zapach napięcia.
Monarcha splótł palce.
– Niektórzy spośród was zapewne przypuszczają, że moim celem jest zaspokojenie grzesznych pragnień. Tak nie jest. Jako wasz król muszę przywrócić właściwy porządek na świecie oraz strzec wolności przynależnych naszemu królestwu i koronie. Taki jest mój święty obowiązek i to przysięgałem Bogu podczas koronacji.
Nikt się nie odezwał ani nawet nie poruszył. Henryk zatrzymał wzrok na arcybiskupie.
– Jakie są twoje wnioski, arcybiskupie Warham?
– Wasza Królewska Mość – odrzekł tamten chrapliwie. – Zanim przedstawię swoje wnioski, chciałbym, aby wpierw wypowiedział się biskup Rochester.
Henryk przymrużył oczy, ale skinął głową.
– Panowie – rzekł Fisher, wysuwając się naprzód. – Proszono nas, byśmy uznali Jego Królewską Mość za głowę Kościoła w Anglii. Niestety, nie możemy przyznać królowi tego prawa, nie zrywając zarazem jedności z tronem papieskim w Rzymie. Jeśli odrzucimy jedność świata chrześcijańskiego i opuścimy łódź Piotrową, to utoniemy w falach herezji, schizm, podziałów i występku.
Thomas More zauważył, że opinie zgromadzonych podzieliły się. Ci, którzy uważali za słuszne zgodzić się ze stanowiskiem króla, zaczęli szeptem protestować. Szmer stał się jeszcze wyraźniejszy po kolejnych słowach Fishera:
– Mówię wam, że uznanie królewskiej zwierzchności nad Kościołem byłoby rozdzieraniem na strzępy szat Chrystusowych!
Wielu duchownych zaczęło kiwać głowami. Ich głosy stały się donośniejsze i zlały się z głosami tych, którzy nie zgadzali się z Fisherem. Monarcha pochylił się naprzód i w jego szeroko otwartych oczach błysnął gniew.
– Wasza ekscelencjo! – wykrzyknął szambelan, uderzając laską w podłogę. – Czekamy na twój osąd!
Biskup zamilkł. More wypuścił oddech i zdał się na wolę Boga. Wszystkie oczy zatrzymały się na Warhamie.
– Przedstawię konwokacji propozycję nadania Waszej Królewskiej Mości tytułu najwyższego zwierzchnika Kościoła i duchowieństwa w Anglii – rzekł arcybiskup ostrożnie.
Henryk patrzył na niego, czekając na ciąg dalszy.
– Ale muszę opatrzyć ją zastrzeżeniem: o ile pozwala na to prawo Chrystusowe.
Król nie poruszył się, ale jego wzrok przebiegł po sali, zatrzymując się po kolei na twarzach wszystkich duchownych. More poczuł, jak to spojrzenie zatrzymało się na jego twarzy, paląc niczym rozżarzona pieczęć, a potem powędrowało dalej.
– Kto jest za tą propozycją? – zapytał Warham.
Nikt w sali się nie odezwał. Henryk zmarszczył brwi.
Warham odchrząknął.
– Dobrze – powiedział. – Qui tacet consentire videtur. Milczenie oznacza zgodę.
W dalszym ciągu nikt nie przerwał ciszy. Niektórzy spoglądali na Fishera, jakby szukali u niego wskazówek, on jednak tylko się przeżegnał i pochylił głowę.
Biskupi, choć niechętnie, zgodzili się.
Henryk rozparł się wygodniej na tronie. More widział, że nie jest zadowolony, choć dostał to, czego chciał. No cóż, prawie.
Lecz, ach, im bliższą była, bardziej płonął,
Gdyż bliski płomień najdotkliwiej pali,
Wie o tym każdy…
Anna Boleyn oparła dłoń na stronicy z poezją Chaucera, rozmyślając o poetach oraz o ich zrozumieniu ludzkiego serca i pragnień. Przyszło jej do głowy, że gdyby urodziła się mężczyzną, to sama chciałaby napisać tak piękne słowa. Zaraz jednak pomyślała: gdybym się urodziła mężczyzną, to nie odnalazłabym tego, czego pragnę najbardziej – Henryka!
Siedziała na ławce przy oknie z książką na kolanach, owijając na palcu kosmyk włosów. Ciepłe słońce padało na stronice.
Nawet i jedna godzina nie może
Przemknąć w dniu całym, by nie lamentował:
Miła, najmilsza, ty, której w pokorze
Służę, Criseydo, oby się zmiłował
Bóg i od śmierci mnie dziś wyratował!
Usiadła prosto, gdy jakiś ruch w komnacie przyciągnął jej uwagę. To był Henryk; uśmiechał się do niej. Odłożyła książkę, zamierzając wstać.
– Nie, siedź – powiedział. Przyklęknął obok i pocałował jej nagie ramię. – Jesteś taka piękna. Taka ponętna… – Uniósł jej twarz do góry i ucałował usta. – Muszę cię posiąść, całą.
Anna czuła w jego dłoniach i ustach żar płonącego serca i duszy. Oddawała mu pocałunki z głową odrzuconą do tyłu, jęcząc cicho. Miała wrażenie, że wnętrzności ogarnia płomień i zadaje rozkoszny ból. Objęła króla nogami w pasie i podciągnęła spódnicę do góry. Henryk jęknął głośno i powiódł dłonią po delikatnej skórze uda.
– Nie mogę czekać dłużej – szepnął przez zaciśnięte zęby.
Anna jedną ręką przyciągnęła jego twarz do swojej, a drugą odsunęła jego dłoń wędrującą między udami. Złączyła nogi i wygładziła spódnicę.
– Och, mój najdroższy – westchnęła. – Już niedługo, a potem...
Henryk parsknął i wzniósł oczy do nieba, po chwili jednak wybuchnął śmiechem i zagarnął ją w ramiona.
– Uznają mnie za głowę Kościoła – powiedział po dłuższej chwili.
– A więc stało się! – wykrzyknęła Anna. – Teraz możesz robić, co zechcesz.
Przytaknął, pocałował ją w policzek i wstał.
– Muszę powiedzieć Cromwellowi, żeby odnowił kilka komnat w Tower. Każda królowa Anglii zatrzymuje się tam przed koronacją.
Skłonił się teatralnie i wyszedł. Anna posłała mu pocałunek i gdy zniknął, otoczyła się ramionami, wyobrażając sobie, że są to ramiona kochanka, który zostanie z nią już na zawsze.
Ktoś zakaszlał za jej plecami. Odwróciła się i w tylnych drzwiach zobaczyła ojca. Wydawał się bardzo nieszczęśliwy.
– Papo, co się stało? – zapytała. – Nie masz ochoty świętować?
Thomas Boleyn skrzywił się.
– Jeszcze na to o wiele za wcześnie. Biskupi wcale nie zostali pokonani. Zgodzili się uczynić króla głową Kościoła, ale tylko na tyle, na ile pozwala na to prawo Chrystusowe. Nie trzeba być biegłym prawnikiem, by rozumieć, że „prawo Chrystusowe” może całe to głosowanie uczynić nieważnym.
Anna wstrzymała oddech.
– To wszystko było na próżno?
– Nie, nie na próżno. Większość z nich, praktycznie rzecz biorąc, zgodziła się z zasadą. George twierdzi, że cały opór ma źródło w jednym tylko człowieku – w tym przeklętym Fisherze.
Anna sięgnęła po książkę i z frustracją odrzuciła na bok. Ojciec podszedł do niej i pogładził ją po włosach.
– A to znaczy, że jeśli uda się go… przekonać… żeby zachował się odpowiednio, to jest nadzieja, że nasze spory wkrótce się zakończą. A wtedy naprawdę będziemy mieli powód do świętowania.