„Gwiezdne wojny”: niech moc będzie z tobą!
Dawno temu w odległej galaktyce…
Nastał czas wojny domowej.
Statki rebeliantów
atakujące z ukrytej bazy,
odniosły pierwsze zwycięstwo w walce
ze złowrogim Imperium Galaktycznym.
25 maja 1977 roku George Lucas tymi właśnie słowami wprowadził widza w świat „legend przyszłości”, w którym magia i technologia współegzystują obok siebie, a rasa głównych bohaterów nie ma znaczenia, a liczy się ich charakter. Reżyser nie ukrywał przy tym, że nakręcił przede wszystkim film rozrywkowy, którego głównym celem było wprawienie widza w dobry nastrój.
Kino jak komiks
Zacznijmy jednak od początku. U progu lat 70. George Lucas, Steven Spielberg i Francis Ford Coppola tworzyli nieformalną grupę „brodaczy”. Wszyscy byli dopiero na początku swej drogi, lecz łączyło ich wspólne marzenie odświeżenia filmu amerykańskiego. Już w 1971 roku przyszły autor gwiezdnej sagi nakręcił „THX 1138” – inspirowany „Rokiem 1984” George’a Orwella, przejmujący antyutopijny film o potrzebie wolności w świecie pod wszechobecną kontrolą. Sławę przyniosło mu jednak zrealizowane już w dwa lata później „Amerykańskie graffiti”. Obraz portretujący młodych ludzi kończących szkołę spotkał się z uznaniem widzów i krytyki, co oznaczało też większą swobodę artystyczną. Lucas, będący obok Spielberga zdeklarowanym zwolennikiem odświeżenia kina przygodowego i upodobnienia go do komiksów, na których się wychowywał, rozpoczął tworzenie scenariusza „Gwiezdnych wojen”.
Pierwotnych wersji powstało kilka. Reżyser nie mógł się zdecydować, czy bohaterem ma być rycerz Jedi Mace Windu, czy też księżniczka Leia Aquailae i generał Luke Skywalker. Ostatecznie stanęło, na przygodach młodego adepta Jedi oraz przywódczyni rebeliantów Lei Organie. Lucas zadbał też o wprowadzenie wątków humorystycznych, za które odpowiedzialne były przede wszystkim postacie robotów R2-D2 oraz C3PO. Komiksową awanturniczość, spontaniczność i zawadiackość skoncentrowano zaś w przemytniku i awanturniku Hanie Solo.
W chwili premiery film nie był oznaczony żadnym numerem epizodu, ani podtytułem. Były to po prostu „Gwiezdne wojny”. Lucas był pewny sukcesu i liczył na około 16 milionów dolarów zysku. Pomylił się. Pierwsze osiem tygodni po premierze przyniosły około 54 milionów dolarów dochodów.
Skąd ten sukces?
Na popularność filmu złożyło się wiele czynników. Już na wstępie widz zostaje uderzony pompatyczną muzyką autorstwa Johna Williamsa, który na długi czas miał się stać współpracownikiem tak Lucasa, jak i Spielberga. Zaraz też pokazana jest dramatyczna próba ucieczki księżniczki Lei Organy przed niszczycielem Imperium Galaktycznego z uosobieniem wszelkiego zła na pokładzie – lordem Darthem Vaderem. Ten mocny akcent potęguje ciekawość. O co chodzi? Co wydarzy się dalej? Vader, oddychający niczym astmatyk i wkraczający w kadr w swym słynnym czarnym stroju, przykuwa wzrok. Z miejsca staje się ulubionym czarnym charakterem widza. Wspaniałe, jak na ówczesne możliwości, efekty specjalne także nie pozwalają oderwać oczu od ekranu. Lucas odrobił lekcję i korzystał garściami z wypracowanych przez twórców „2001: Odysei kosmicznej” rozwiązań i dodając własne innowacje.
Niespodziewana skala sukcesu przekonała reżysera, że należy stworzyć całą sagę. Dopiero wtedy nakreślił on koncepcję dziewięciu [sic!] epizodów i przystąpił do prac nad kolejną częścią, która miała być oznaczona numerem V.
Lucas nie odkrył jednak jedynie sprzyjającej koniunktury na odświeżenie tak science fiction jak i kina przygodowego. Jako jeden z pierwszych na wielką skalę wprowadził dystrybucję gadżetów związanych z filmem. Setki tysięcy wzorów figurek, komiksów i książek na licencji „Gwiezdnych wojen” promowały film również wśród tych dzieci i dorosłych, którzy jeszcze go nie widzieli.
„Nowa nadzieja”, jak zaczęto wkrótce nazywać pierwszy obraz powstały pod szyldem „Gwiezdnych wojen”, okazała się być jedynie wprawką. W „Imperium kontratakuje” i kolejnych częściach sagi Lucas wywrócił do góry nogami wszystko, co znaliśmy epizodu IV. Nie bał się przy tym sięgania po chwyty wręcz telenowelowe, lecz, jak się okazało, trafne: wzbudzające emocje i – co najważniejsze – pozwalające na gwałtowne zwroty akcji.
W filmach przewijały się zubożone wątki szekspirowskie i arturiańskie, wprowadzające tym samym nową jakość do popkultury. Cytaty ze wszystkich filmów weszły na stałe do języka potocznego. Któż nie kojarzy takich fraz jak „Niech moc będzie z tobą”, „Dawno temu w odległej galaktyce…”, czy słynnego wyznania miłosnego Kocham cię! Wiem? Swoistą zabawą jest również posługiwanie się szykiem przestawnym na wzór mistrza Yody. Język „Gwiezdnych wojen” przeniknął również do polityki. To stąd Ronald Reagan zaczerpnął nazwę dla programu obronnego USA.
Druga trylogia, przedstawiająca wydarzenia sprzed epizodów IV–VI, potwierdziła jedynie dążenie Lucasa do zaskakiwania widza. Okazało się wtedy, że głównym bohaterem nie jest, jak wcześniej zakładano, Luke Skywalker, lecz jego ojciec Anakin. Filmy znów zadziwiały efektami specjalnymi, muzyką i napięciem, a reżyserowi przyniosły krocie. Warto tu zaznaczyć, że przed premierą epizodów I–III wypuszczono odnowioną cyfrowo, wzbogaconą o wcześniej wycięte sceny tak zwaną „Oryginalną trylogię”. Kina znów były pełne, a na seanse przychodzili z dziećmi rodzice przypominający sobie lata własnej młodości.
Czysta rozrywka
W trzydzieści pięć lat po premierze „Gwiezdnych wojen” należy stwierdzić, że „Nowa nadzieja” nie była dziełem wybitnym. Momentami drażnić może jej naiwność czy papierowe dialogi. Trzeba uczciwie oddać, że na tle pozostałych epizodów trylogii prezentuje się ona najsłabiej. Lucas jednak nigdy nie udawał, że kręci coś więcej niż kino rozrywkowe. To nie miał być drugi „Hamlet” czy „Henryk V”. Widz miał się dobrze bawić i taka formuła filmu to zapewniała
Należy jednak dodać, że w filmie pojawiło się kilka gwiazd. Rolę Obiego-Wana „Bena” Kenobiego otrzymał Alec Guiness, nominowany zresztą za tę kreację do Oscara. Głosu użyczył Dartowi Vaderowi James Earl Jones, a początkowo rozważano nawet Orsona Wellesa. Z kolei w wielkiego mofa Tarkina wcielił się Peter Cushing. Film okazał się też przepustką do sławy dla Harrisona Forda, który dotychczas częściej utrzymywał się ze stolarki niż aktorstwa. Niezwykle wyrazistą postacią okazała się też Leia Organa w kreacji Carrie Fisher, specjalizującej się później w charakterystycznych rolach drugoplanowych.
Warto też zwrócić uwagę na całkowite wpadki Lucasa. Mark Hamill jako Luke Skywalker okazał się całkowicie bezpłciowy, a jego kreację trudno nazwać poprawną. Podobnie zresztą rzecz miała się z obsadzeniem Haydena Christensena w roli Anakina. Czasem zwraca się również uwagę na kiepską reżyserię głównego pomysłodawcy sagi. Część fanów zarzucała również nadmierną chęć przypodobania się dzieciom przez wprowadzenie do epizodu VI „słitaśnych”, jak by się dziś mówiło, Ewoków czy irytującego w „Mrocznym widnie” (epizod I) Jar Jar Binksa.
Niezatarte piętno
„Gwiezdne wojny” zdefiniowały kino rozrywkowe na następne lata. Pompatyczna muzyka, odważne efekty specjalne i podszycie całości warstwą komediową stało się standardem. Motyw uroczego zawadiaki znalazł rozwinięcie w przygodach Indiany Jonesa, którego pomysłodawcą był właśnie Lucas. Warto jednak zauważyć, że również sam twórca gwiezdnej sagi czerpał garściami od poprzedników. Na przykład scenografia, szczególnie od czasu „Imperium kontratakuje”, nosi wyraźne znamiona wpływów francuskiego rysownika komiksowego Moebiusa, którego kultowy dziś „Incal” – bezpośrednia inspiracja dla „Piątego elementu” Luca Bessona – ukazał się właśnie w roku premiery V epizodu.
Trudno dziś wskazać film przygodowy lub science fiction, który nie nosi na sobie jakiegoś piętna „Gwiezdnych wojen”. Można się zżymać na poziom artystyczny i umiejętności aktorskie części obsady, można też narzekać, że tak zwana „Nowa Trylogia” to już nie to samo, co oryginał. Nie da się jednak nie zauważyć, że premiera „Nowej nadziei” przyniosła zasadniczą, jakościową zmianę kina rozrywkowego. Omawiając historię kina nie da się przejść nad tym wydarzeniem obojętnie. „Gwiezdne wojny” można kochać lub nienawidzić, ale nie można im odmówić wpływu na popkulturę. A historia w dalszym ciągu pozostaje otwarta. Choć Lucas zarzeka się, że nie ma ochoty na kręcenie kolejnych epizodów, wciąż pojawiają się zaprzeczające temu przecieki i plotki, a pod ręką pozostają przecież jeszcze scenariusze na trzy kolejne filmy.
„Gwiezdne wojny” – zobacz też
Redakcja: Roman Sidorski