Grzegorz Łyś: Bronisław Malinowski zszedł z werandy, na której zwykli siedzieć antropologowie
Magdalena Mikrut-Majeranek: Bronisław Malinowski to postać dziś nieco zapomniana. Znana jest głównie badaczom i studentom socjologii czy kulturoznawstwa. Wielu osobom kojarzy się jednak stereotypowo z publikacją „Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji”. Napisana przez Pana książką stanowi pierwszą polską biografię badacza.
Grzegorz Łyś: Tak, muszę jednak wyjaśnić, że istnieje monumentalna biografia brytyjska – „Bronisław Malinowski. Odyseja antropologa 1884-1920”, napisana przez profesora Michaela W. Younga. Kilkanaście lat temu została przetłumaczona na język polski. Publikacja ta powstała na bazie materiałów źródłowych. Autor miał dostęp do rozmaitych archiwów, w tym archiwum rodzinnego, czego ja nie miałem. Moja książka jest pierwszą polską biografią w tym sensie, że została napisana w Polsce i z myślą o polskim czytelniku oraz, co ważne, z nastawieniem na polski kontekst życiorysu Malinowskiego. Sadzę, że jest bardziej przystępna niż ta napisana przez profesora Younga.
M.M.-M.: Dlaczego postanowił Pan napisać akurat biografię Malinowskiego?
G.Ł.: Bronisław Malinowski jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich uczonych na świecie. Takich osób jest niewiele – łącznie z Mikołajem Kopernikiem czy Marią Skłodowską-Curie. Niestety, w Polsce Malinowski jest mało znany. Inaczej sprawa wygląda w Australii. Gdyby nie wspomniane tu już „Życie seksualne dzikich”, pewnie jego nazwisko byłoby zapomniane – poza wąskim gronem naukowców. Dlatego też pojawiła się chęć popularyzowania tej postaci i jej dokonań. To badacz, którym Polska mogłaby się chlubić, ale tak się nie stało. Malinowski był niezwykłą osobowością – interesującą i niezwykle skomplikowaną. Od dawna budził moje zainteresowanie.
M.M.-M.: Taki też obraz badacza jako skomplikowanej, złożonej postaci wyłania się z prowadzonego przez niego „Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu”, który barwnie oddaje stany psychiczne Malinowskiego. Etnograf zamieszczał tu swoje rozterki, pisał o sobie jako o osobie na rozdrożu. „Dziennik” ten został opublikowany w 1967 roku, co wywołało niemały skandal, w wyniku którego ucierpiała reputacja badacza.
G.Ł.: „Dziennik” zawierający osobistą relację Malinowskiego z pobytu na Wyspach Trobrianda wydano w latach 60. ubiegłego wieku, a publikacja ta wywołała kontrowersje, które z czasem się wypaliły. Było to duże zaskoczenie zarówno dla naukowców, jak i dla pozostałych czytelników. Jego reputacja została w pewnym sensie zniszczona, a przynajmniej nadszarpnięta. Kiedy 20 lat temu ukazało się polskie wydanie tej publikacji, żadnej sensacji już nie wywołało.
Malinowskiego można było postrzegać jako osobnika, który z naszego punktu widzenia zachowywał się nieelegancko w stosunku do kobiet. W „Dzienniku” pisał głównie o sobie. W zapiskach widać infantylizm, narcyzm. Kiedy został opublikowany, dziwiono się, że naukowiec tej klasy pozwalał sobie na takie rozważania i obnażał swoje stany uczuciowe, a także towarzyszące mu rozterki dotyczącego jego uczyć czy stanu psychiki, a nawet romansów. W Polsce tłumaczono, że zapiski te stanowiły efekt zderzenie modernistycznego stylu myślenia Malinowskiego z realiami światowymi i z brytyjską racjonalnością. W wielu miejscach pojawia się też przybyszewszczyzna. W modernistycznym środowisku, a zwłaszcza w otoczeniu Witkacego, Malinowskiego i Chwistka, wulgarność i obcesowość stanowiła po prostu pewną konwencję.
Krótko po wydaniu „Dziennika” dostrzeżono jednak, że Malinowski był prekursorem postmodernizmu. Wprowadzał siebie w swoją obserwację naukową i w tym względzie wyprzedzał epokę. A po drugie broni go jednak to, że opisywane wydarzenia miały miejsce sto lat temu, kiedy panowały zupełnie inne realia, była to inna epoka i inna kultura.
M.M.M.: Wspomniał Pan, że Malinowski przyjaźnił się ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, który zresztą uwiecznił go w jednym ze swoich dzieł. Miłośnicy literatury mogą wyczytać między wierszami, że pierwowzorem Lorda Nevermore’a z „622 upadków Bunga” był właśnie wspomniany etnograf. Badacz postanowił zabrać literata na badania prowadzone w Australii i Oceanii. Podróż ta dla Witkacego miała być oczyszczająca, ale nie udało się.
G.Ł.: Tak. Można powiedzieć, że to była podroż podjęta w szczególnych okolicznościach, ponieważ miała miejsce po samobójczej śmierci narzeczonej Witkacego – Jadwigi Janczewskiej, która pod Skałą Pisaną w Dolinie Kościeliskiej w Tatrach odebrała sobie życie strzałem z pistoletu. Malarka, nie była przyzwyczajona do gier, które prowadził Witkacy i jego towarzystwo. Miała się zastrzelić po kłótni z Witkacym, dlatego też to jego oskarżano o jej śmierć. Mówiło się nawet o zarzutach karnych wobec literata, który mógł zostać posądzony o doprowadzenie młodej dziewczyny do samobójstwa. Remedium i środkiem mającym pomóc Witkacemu w zapomnieniu o dramacie miała być wyprawa na Trobriandy, którą zaproponował mu Malinowski. Prawdopodobnie uczynił tak na prośbę matki Witkacego.
Nie udało mu się jednak osiągnąć spokoju. Po pierwsze dlatego, że najpierw rozmyślał o tym jak popełnić samobójstwo, a kiedy wybuchła wojna, dostrzegł inną możliwość. Wyobraził sobie, że może polegnie na polu chwały, co stanowiłoby alternatywę dla samobójstwa. W rezultacie po jednej z wielu kłótni Witkacy opuścił Malinowskiego w Australii i wrócił do Europy. Nie wrócił do Polski, a wyjechał do Rosji.
M.M.M.: Witkacy i Malinowski sporo czasu przebywali w górach. Kiedy etnograf mieszkał w Polsce, chętnie uciekał do Zakopanego, sielskiej Arkadii. Czym nęciło go to miasto?
G.Ł.: To było miejsce, które nazywano polskimi Atenami, a jednocześnie był to dość rozwiązły kurort. Malinowski wiedział jak z rozmawiać z góralami. To ułatwiało mu kontakt z ludźmi innych kultur.
M.M.M.: Malinowski studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jaka była jego droga ze stolicy Małopolski na wyspy Melanezji?
G.Ł.: Malinowski przy dość słabym zdrowiu i specyficznej psychice był człowiekiem niesłychanie ambitnym. Motorem napędowym jego działań była wspomniana ambicja i silna wola, którą stale kształtował. Dość wcześnie postanowił, że zostanie wybitnym uczonym i to przynajmniej w jednej dziedzinie. Początkowo stawiał na nauki ścisłe jak chemia, fizyka i matematyka. Jednakże dość wcześnie zorientował się, że droga do tego, aby stać się wybitnym naukowcem w którejś z tych dziedzin nie będzie prosta. Natrafił wówczas na sławną pracę klasycznego antropologa sir Jamesa George'a Frazera „Złota gałąź”. Stale nosił tę książkę przy sobie.
Przypuszczam, że antropologia była dla niego planem awaryjnym. Po obronie doktoratu z filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim podjął studia w Lipsku, gdzie spotkał m.in. K. Büchera i W. Wundta, którzy wywarli znaczny wpływ na kształt rozwijanej przez Malinowskiego funkcjonalnej teorii kultury. Sporo czasu spędzał w laboratoriach chemicznych i fizycznych, a jednocześnie czytał Frazera. Czytał też inne prace socjologiczne. W 1910 roku z różnych powodów, również osobistych, zdecydował się na wyjazd do Londynu. Studiował London School of Economics, gdzie współpracował m.in. z E. Westermarckiem, Ch.G. Seligmanem i innymi wybitnymi antropologami brytyjskim. Dość szybko dał się poznać jako ciekawa postać i obiecujący młody naukowiec. Dzięki temu uzyskał pomoc w zorganizowaniu wyprawy na Wyspy Trobrianda i tak to się zaczęło.
M.M.-M.: Warto zaznaczyć, że swoje badania prowadził praktycznie w czasie I wojny światowej, bo w latach 1914–1920.
G.Ł.: Tak, aczkolwiek udało mu się wyruszyć z Anglii przed rozpoczęciem I wojny światowej. Razem z Witkacym przypłynęli do Australii w lipcu 1914 roku, czyli tuż przed jej wybuchem. Choć nie miał kłopotów z dotarciem na wyspy, to właściwie nie mógł się stamtąd wydostać. Jako mieszkaniec Galicji był obywatelem Austrii, czyli cywilem wrogim wobec Wielkiej Brytanii. Teoretycznie mógł nawet zostać internowany i osadzony w obozie, które tworzono dla Niemców i Austriaków. Pozwolono mu jednak wyjechać do Nowej Gwinei, a później na Trobriandy, gdzie prowadził badania.
M.M.M.: Stresował się swoim debiutem w roli badacza i jakpisze Pan w książce: „Ratował się zastrzykami z arszenikiem i wystarał się o dodatkowe specyfiki do swej apteczki – emetynę przeciw pasożytom oraz kokainę i morfinę”.
G.Ł.: To jest też trochę taka młodopolszczyzna. W tamtych czasach ludzie lubili eksperymentować z różnymi specyfikami. Wstrzykiwano sobie różne substancje. Nie obawiano się konsekwencji. Witkacy także skory był do takich praktyk.
M.M.M.: Jak Malinowski wspominał ten początkowy etap swojej obecności na antypodach?
G.Ł.: Rzucił się na głęboką wodę, ponieważ była to jego pierwsza podróż w tropiki. Został tam sam, bez Witkacego i bez żadnego doświadczenia w badaniach terenowych. Debiut wypadł zupełnie nieźle i kiedy wrócił do pensjonatu Mrs. Ashton w Port Moresby po pierwszym spotkaniu z ludem Motu, zanotował: „Blask purpurowy zorzy zachodniej przenikający wnętrze gaju palmowego, powlekający płomiennym żarem spalone trawy, ślizgający się po głębokim szafirze wody – wszystko przepojone obietnicą pracy skutecznej i nieoczekiwanego powodzenia; wydaje się rajem w porównaniu z potwornym piekłem, którego się tu spodziewałem”. Co sugeruje, że spodziewał się, że będzie źle, ale miło się rozczarował.
M.M.M.: Bohater Pana książki był jednym z pionierów wykorzystania obserwacji uczestniczącej w badaniach społecznych, a jego działalność zrewolucjonizowała sposób prowadzenia badań. Jak wyglądało to przejście od antropologii gabinetowej do badań terenowych?
G.Ł.: Malinowski, pomimo tego, że był tak młody i pochodził z Galicji, przekonał do swoich badań Brytyjczyków. Wśród tamtejszych naukowców znajdowało się już wielu, którzy porzucili gabinet i ruszyli w teren. Warto tu wspomnieć o słynnej wyprawie zorganizowanej do Cieśniny Torresa w 1898 roku przez Uniwersytet Cambridge. Jednym z jej uczestników był William Halse Rivers. Uważa się ją za pierwszy krok w kierunku antropologii społecznej w Wielkiej Brytanii. Z kolei Malinowski został wysłany na antypody przez starszych uczonych. Miał kontynuować badania na terenach, na których oni przeprowadzili tzw. lustrację antropologiczną, czyli wstępny rekonesans. W związku z tym wiedział czego chce jeśli chodziło o badania terenowe, aczkolwiek nie miał żadnego praktycznego doświadczenia. Nie miał się też z czego uczyć poza jedną książką „Psychology and Ethnology” autorstwa wspomnianego antropologa Riversa. Tym bardziej zadziwia to, że model, jaki sam wypracował - jeśli chodzi o metodę prowadzenia badań terenowych – przez wiele lat był wzorcowy i naśladowany przez innych badaczy.
M.M.M.: Na czym polegała metoda jego pracy?
G.Ł.: Dla Malinowskiego ważne było zapoznanie się z gruntem, na którym się bada daną społeczną oraz z panującymi tam warunkami geograficznymi i klimatycznymi, ekonomicznymi. Po drugie skupiał się na badaniu pokrewieństw. Do tego wszyscy antropologowie przywiązywani dużą wagę. Należało się zorientować w mapie zależności i strukturze społeczności. Jeśli chodzi o Malinowskiego, to istotne było zapoznanie się ze strukturami instytucji, które tworzyły tę społeczność i napędzały ją. Tak powstał funkcjonalizm.
Badacz uważał, że musi bezpośrednio kontaktować się z krajowcami, dlatego też zaczął sam z nimi rozmawiać. Nie korzystał z pomocy tłumaczy. Chciał nawiązać kontakt bezpośredni, aby wydobyć z nich jak najwięcej prawdy nauczył się ich języka, a miał do tego predyspozycje prawdopodobnie po ojcu, językoznawcy i badaczy dialektów śląskich. Ważne było też miejsce zamieszkania. Mówi się, że Malinowski zszedł z werandy, na której zwykli siedzieć antropologowie. Wszedł do wioski i rozbił namiot. Wódz wyznaczył mu miejsce tuż obok swojego domu. Badacz żył wśród krajowców, dzięki czemu tak dobrze poznał ich kulturę.
M.M.-M.: Dzięki temu mógł obserwować badaną społeczność, stając się jej częścią. A jak wyglądało życie Malinowskiego na Wyspach Trobriandzkich?
G.Ł.: Oprócz tego, że prowadził badania, zajmował się zawsze sobą. Dużo czytał i to niekoniecznie naukowe prace. Lubił popularne powieści, co uważał zresztą za swoją bolączkę. Starał się zwalczać w sobie tę pokusę, ale chętnie sięgał po romanse i np. powieści Dumasa. Kiedy był w lepszej formie to wiosłował, czasami pływał. Chętnie wypływał też z krajowcami w morze. Jednak przede wszystkim poświęcał się pracy badawczej.
M.M.-M.: A jej efektem są publikacje, jakie zostały wydane po jego powrocie do kraju.
G.Ł.: Tak. Był tam dwa lata, a napisał cztery potężne książki. Jedną z nich są „Ogrody koralowe i ich magia”. To monumentalna praca, majstersztyk. Podczas wyjazdu udało mu się zebrać tyle materiału, że starczyło mu na kilkanaście lat pracy.
M.M.-M.: Jednym słowem podróż była owocna.
G.Ł.: Bardzo.
M.M.-M.: Z kart Pana książkiłania się życiorys badacza, ale nie tylko. Jaki Bronisław Malinowski był prywatnie, kiedy nie prowadził badań w egzotycznych miejscach?
G.Ł.: Malinowski jednoznacznie był egocentrykiem, a w pewnych okresach nawet skrajnym egocentrykiem, ponieważ skupiony był wyłącznie na sobie. Można powiedzieć, że był człowiekiem trudnym. Ale nie jest to jedyna opinia na jego temat. Należy dodać, że wobec bliskich osób był z reguły bardzo lojalny, uczciwy i ciepły, a o to nikt go nie podejrzewał. Bywał też złośliwy, a nawet cyniczny. Niewątpliwie był trudną osobowością – zarówno dla siebie, jak i dla innych.
M.M.-M.: Uczony wierzył w równość kultur. Uznawał to za jedno z naczelnych praw antropologii.
G.Ł.: To nie było jego autorskie twierdzenie. Taki relatywizm kulturowy pojawił się już w pracach amerykańskich antropologów. Malinowski jednak podzielał ten pogląd i współtworzył go. Pisał, że inna kultura nie oznacza tego, że jest gorsza czy mniej wartościowa.
M.M.M.: To było dość rewolucyjne jak na tamte czasy.
G.Ł.: Tak, na czasy kiedy Malinowski prowadził swoje badania przypada szczytowy okres dominacji białej rasy. Początek XX wieku to okres olbrzymiego rozkwitu kolonializmu i przewagi technologicznej Zachodu nad innymi ludami. Wtedy też powstały ogromne imperia kolonialne. Na tym tle sukcesy święciła szkoła ewolucjonistyczna, społeczny darwinizm, który dowodził, że społeczeństwa znajdują się na różnych szczeblach rozwoju – jedne są bardziej zaawansowane, inne mniej. Uważano, że znajdują się w innych miejscach na drodze postępu. Jednakże nikt nie ośmielał się zrównywać kultury Aborygenów z kulturą brytyjską. Chodziło o niewartościowanie. Właśnie wtedy w antropologii pojawił się zakaz wartościowania.
M.M.-M.: W 2009 roku w miejscu, gdzie prowadził badania pojawiła się tablica upamiętniająca badacza. Czyja była to inicjatywa?
G.Ł.: Tablica została ufundowana przez Uniwersytet Jagielloński i Muzeum Narodowe w Szczecinie, a zawieźli ją polscy żeglarze.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!