Grzegorz Gajek: „Lannisterowie w porównaniu z Atrydami to mały pikuś”!
Maciej Zaremba: Skąd pomysł na powieść osadzoną w tak odległych czasach? I dlaczego właśnie starożytna Grecja?
Grzegorz Gajek: Antyk fascynował mnie od zawsze. Z początku raczej ten rzymski – wiadomo, na chłopcach robią wrażenie legionowe orły i błyszczące ostrza gladiusów. Z czasem jednak zrozumiałem, że kultura Rzymian jest dla mnie dużo bardziej pociągająca niż ich biegłość w wojennym rzemiośle. Zakochałem się w Horacym, tłumaczyłem jego wiersze. Stamtąd potrzebny był już tylko jeden krok, by uświadomić sobie, że przecież „zdobyta Grecja podbiła dzikich najeźdźców”, że nie byłoby Rzymu, gdyby nie spuścizna Hellady. Później przyszedł czas na to, aby ujrzeć krainę, o której dotąd czytałem, na własne oczy. I nagle poczułem, że ja tych Greków rozumiem. Kiedy zobaczyłem surowe skały, na których żyli, i przepastne, rozhuczane morze, które czcili jako boga, stali mi się bliscy.
I to wtedy postanowił Pan napisać opowieść osadzoną w świecie dawnej Grecji?
Tak, od tego czasu nosiłem się z zamiarem napisania „greckiej” historii. Zrobiłem dwie przymiarki w postaci opowiadań („Żałoba ludów”, która ukazała się w Nowej Fantastyce, i „Wielka zieleń” w Esensji), a ostatnio wreszcie dojrzała we mnie powieść. Wybrałem Grecję mykeńską, bo z jednej strony stosunkowo niewiele o niej wiemy, co daje duże pole dla wyobraźni, a z drugiej strony, po to, co wiemy, pisarze sięgają niechętnie, ulegając czarowi mitu trojańskiego.
Kim są główni bohaterowie Pana powieści?
Najważniejszymi bohaterami „Powrotu królów” są Orestes i Ifigenia, dzieci Agammenona, króla Myken i naczelnego wodza Achajów w czasie wojny trojańskiej. To dwie postaci, które niezwykle intrygowały dramatopisarzy z czasów Grecji klasycznej, a niestety w dzisiejszej kulturze czy popkulturze zginęły w cieniu poster-boyów takich jak Achilles czy Odyseusz. A przecież są tak niezwykłe! Orestes, olbrzym opętany żądzą zemsty na matce, która zamordowała ojca, doprowadzony do szaleństwa przez wściekłe boginie Erynie, Ifigenia – wieszczka, którą tenże sam ojciec chciał złożyć w ofierze, aby sprowadzić wiatr mający ponieść achajską flotę ku Troi. Opowieść o tej dwójce – nawet streszczona w jednym zdaniu jak powyżej – niesie w sobie niezwykły ładunek krzywdy, szału, nienawiści. Przy czym trzeba pamiętać, że tak naprawdę nie ma jednej, kanonicznej wersji tego mitu. Nie wierzcie zdradzieckiemu Parandowskiemu! Grecy najlepsze historie przetwarzali w kółko i wciąż, i ja postanowiłem zrobić to samo.
Czyli skupia się Pan na mniej znanych współcześnie bohaterach?
Tak, chociaż w mojej powieści pojawi się kilka znanych twarzy. Przede wszystkim Odyseusz. No i Helena, która wydaje mi się bohaterką szczególnie pokrzywdzoną przez los, najpierw demonizowaną, potem przemienioną w bezmyślną laleczkę, która musi wyglądać, żeby chłopcy mieli się o co bić. A przecież ona uosabia to, co Grecy kochali (i czego nienawidzili) najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie – morze.
A co sprawia, że świat starożytnej greckiej historii i mitologii może być atrakcyjny dla współczesnego czytelnika?
Jedną z rzeczy, które mnie uderzyły, gdy czytałem dramaty Sofoklesa, czy nawet te, zdawałoby się, patetyczne i oderwane od rzeczywistości eposy Homera, było to, jak bardzo ludzie żyjący tysiące lat temu przypominają nas, dzieci mass-mediów, globalizacji, McDonaldów i tak dalej. W mitach – nie tylko greckich – kryją się pewne bardzo podstawowe prawdy o tym, kim jesteśmy i jacy jesteśmy. Jak się nad tym zastanowić, to wszystkie najlepsze historie opowiadają o czterech rzeczach: miłości, nienawiści, śmierci i seksie. Grecy to rozumieli – podobnie jak na przykład wikingowie – dlatego, zdaje mi się, ich mitologia jest tak nośna i żywotna. Wymaga tylko tego, aby ją opowiedzieć na nowo, przetłumaczyć na język współczesności.
Polecamy książkę Grzegorza Gajka „Powrót Królów”:
Czy we współczesnej Polsce jest miejsce na „antycznie grecką” powieść?
Oczywiście w Polsce mieliśmy moment przesytu antykiem. Skutkiem tego od dobrych trzydziestu lat mało kto sięgał po taki sztafaż. Ale myślę, że skoro Polacy zachwycili się „Grą o tron”, czy też „Pieśnią lodu i ognia” (zależy czy mówimy o czytelnikach czy telewidzach), to są gotowi na powrót do świata intryg, zdrad, kazirodztwa, wielkich czynów i wielkich świństw, czyli – mówiąc krótko – do świata starożytnej Grecji. Bo uwierzcie mi, Lannisterowie w porównaniu z Atrydami to mały pikuś. Sęk tkwi tylko w tym, żeby nie pisać kolejnej „polskiej Gry o tron”, wszyscy już tym chyba rzygamy. George R.R. Martin (którego na marginesie uwielbiam) rzuca długi cień, nie tylko w sferze literatury fantasy. Wydaje mi się, że sposobem na wyrwanie się z tego cienia, a jednocześnie zaoferowanie czytelnikowi czegoś atrakcyjnego, może być powrót do źródeł. Rzecz jasna, kto inny oceni, czy mi się to udało.
Jak dużą inspiracją dla Pana książki są dzieła Homera?
Nie da się pisać o Grecji tej półmitologicznej epoki mykeńskiej bez odwoływania się do Homera. A nawet jeśli się da, to nie ma sensu. Pamiętam, że kiedy w wieku szesnastu czy siedemnastu lat zabierałem się za przeczytanie „Iliady”, byłem pełen obaw. Przeczuwałem, że będzie to takie nudne, staromodne. Tymczasem historia porwała mnie bez reszty. Jednak przepisywanie jej na nowo, jak to uczynił David Gemmel w swoim kapitalnym cyklu „Troja”, zupełnie mnie nie pociągało.
A czy Pana powieść ma być w pewnym sensie kontynuacją historii opisanej przez tego wielkiego aojdę?
Nazwanie „Powrotu królów” kontynuacją dzieła Homera też nie wydaje mi się do końca trafne. Chodziło raczej o napisanie własnej opowieści powołując się na mistrza albo poprawiając go (choć brzmi to jak bluźnierstwo) tam, gdzie było mi to na rękę. Tak zresztą czynili wielcy dramatopisarze z V czy IV w. p.n.e.
Z czego jeszcze brał Pan inspirację pisząc swoją powieść? Czy opierał się Pan na opracowaniach historycznych dotyczących tego okresu? Jak bardzo starał się Pan pozostać wierny historycznym realiom?
Choć moją powieść należałoby raczej nazwać mitologiczną niż historyczną, to chciałem jak najwierniej przedstawić te strzępy wiedzy, których dostarczyły nam wykopaliska archeologiczne. A pamiętajmy, że wojna trojańska (jeśli się faktycznie odbyła) miała miejsce na przełomie XIII i XII w. p.n.e. Homer zaś opisał świat taki, jaki znał, czyli Grecję VIII w. p.n.e. Dla przykładu rydwany, które były jedną z najbardziej zabójczych broni Mykeńczyków, spełniają u niego rolę taksówek, podrzucających jakiegoś Diomedesa czy Achillesa tam, gdzie trwa mordobicie. Co nie znaczy, że w stu procentach odszedłem od wizji tego największego spośród greckich pieśniarzy. W kilku miejscach czułem, że potrzeby dramaturgii pozwalają na to, aby dopuścić do głosu ducha epiki i, jeśli nie przemilczeć, to zepchnąć na dalszy plan elementy mniej istotne. Taką licentia poetica zastosowałem na przykład opisując mykeńską biurokrację. Według opracowań była ona całkiem rozbudowana, tymczasem Homer nie miał o niej zielonego pojęcia, znał tylko kulturę wstydu i hierarchię wodzowską późniejszych wieków, która jakoś była zakorzeniona w tradycji mykeńskiej, ale jak dokładnie – cholera wie. Aby wybrnąć z tego problemu, skupiłem się na wodzach, ich relacjach, więzach rodzinnych, delikatnie tylko zaznaczając obecność machiny urzędniczej pracującej w tle.
Czy autorowi, który znany jest głównie z książek i opowiadań fantastycznych ciężko było przyjąć historyczną konwencje?
W żadnym razie. Literatura fantastyczna i literatura historyczna w dzisiejszych czasach zrosły się już tak silnie, że trudno je od siebie oddzielić. Zarówno Grecy, jak wikingowie czy polscy sarmaci, wierzyli w magię, wierzyli tak silnie, że stawała się ona elementem ich życia. Nic dziwnego zatem, że dla oddania ducha takiej czy innej epoki pisarze w rodzaju Bernarda Cornwella albo wspomnianego już Davida Gemmella zaczęli splatać ze sobą fakty i czary. Inna sprawa, że ja akurat dotąd pisałem głównie horrory. Ale i w nich historia odgrywała dużą rolę. W „Malowidle”, mojej poprzedniej powieści, wszystko kręciło się na przykład wokół pewnego przeklętego obrazu, który przez wieki sprowadzał na różnych ludzi nieszczęście i śmierć. Motyw ten posłużył mi do pochylenia się nad burzliwą historią Śląska i w ogóle Polski na tle wydarzeń, które wstrząsnęły całym światem, a także do zastanowienia się nad tym, jakie miejsce zajmujemy (i zajmowaliśmy) my, Polacy, w Europie. Zresztą fani literatury z dreszczykiem również w „Powrocie królów” znajdą coś dla siebie. Bo proszę pamiętać, że Grecy dobrze znali czarną magię.
Jakie są Pana dalsze plany książkowe? Czy w kolejnych powieściach planuje Pan zgłębić również inne historyczne epoki?
W tej chwili pracuję nad książką, której akcja osadzona jest w X w. n.e. Rzecz będzie opowiadać o Słowianach (głównie o Obodrzycach, choć i dla plemion, które miały się stać Polakami, znajdzie się trochę miejsca), a konkretnie o pewnej słowiańskiej księżniczce i pewnym duńskim królu, i może też zagości tam jeden czy drugi saski margrabia, jakaś cesarzowa (z pochodzenia Greczynka), nie zapominajmy też o wikingach. Dużo się w tamtym czasie działo w naszej części świata. Jak bogi zdarzą, powieść ukaże się w przyszłym roku nakładem Instytutu Wydawniczego Erica. Chciałbym też za jakiś czas wrócić do Grecji mykeńskiej, ale w tym wypadku ważne, żeby czytelnicy wołali „Wróć, wróć, chcemy więcej”. Poza tym kręci mnie jeszcze dziewiętnasty wiek, a dokładniej jego schyłek. Tylko to bardziej od kryminalnej strony. Plany mam, zobaczymy, co z nich wyjdzie.