Grzegorz Dziedzic: Chicago to moje miasto, które nie przestaje mnie fascynować swoją historią, kolorytem i dynamiką.
Magdalena Mikrut-Majeranek: „Żadnych bogów, żadnych panów” to polski kryminał retro i zarazem Pana powieściowy debiut. Jak zaczęła się Pana przygoda z pisaniem?
Grzegorz Dziedzic: Mam wrażenie, że dopiero się rozpoczyna, bo rozmawiamy na kilka dni przed polską premierą mojej powieści. Ale powiem tak – pisanie od zawsze przychodziło mi z łatwością. Miałem w życiu okres, kiedy zajmowałem się dziennikarstwem, pisałem newsy, reportaże i felietony dla chicagowskiego „Dziennika Związkowego”. Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania książki, ale nie bardzo wiedziałem, o czym miałaby być. Zacząłem interesować się historią Polonii i szybko odkryłem, że ta historia jest o wiele bardziej wielowymiarowa niż nam, Polakom mieszkającym w USA, się wydaje. Kiedy odkryłem, że Polonia wstydzi się i wypiera mnóstwo wątków ze swojej historii, zrozumiałem, że właśnie znalazłem literacką niszę, której praktycznie nikt jeszcze nie zajął. Postanowiłem, że napiszę książkę o zapomnianym polskim Chicago, tym brudnym, niebezpiecznym, robociarskim i gangsterskim.
M.M.-M.: Czy może Pan zdradzić czym zajmuje się Pan na co dzień?
G.D.: Z zawodu jestem psychoterapeutą. Pracuję w Zrzeszeniu Polsko-Amerykańskim w Chicago. To jedyna w tym mieście instytucja świadcząca serwisy socjalne dla Polonii, miejsce o bogatej historii, które w przyszłym roku świętować będzie 100-lecie swojego istnienia. Zajmuję się terapią indywidualną, prowadzę też grupy terapeutyczne dla osób uzależnionych i dla sprawców przemocy domowej. Piszę w wolnym czasie, którego niestety nie mam zbyt wiele.
M.M.-M.: Wiedza i doświadczenie płynące z wykonywanego zawodu pomagają w pisaniu kryminału?
G.D.: Każde doświadczenie życiowe pomaga w pisaniu prozy, bo łatwiej pisze się o sprawach, które się przeżyło, albo przynajmniej ich dotknęło. Praca terapeuty oraz wiedza z zakresu psychoterapii i psychologii na pewno pomagają w konstruowaniu postaci i zrozumieniu ich motywacji czy rozterek. Przyznaję, że w mojej pracy co rusz stykam się z niesamowitymi historiami, które pisze samo życie. Oczywiście nie mogę ich opisać z powodów etycznych i w trosce o prywatność osób, które spotykam w moim gabinecie, ale są one dla mnie źródłem niezliczonych inspiracji. Zresztą wszystkie moje doświadczenia zawodowe są pomocne w pisaniu. Praca w redakcji nauczyła mnie, jak robić research i dała mi dostęp do materiałów archiwalnych. W Ameryce wykonywałem wiele zawodów i, jak prawie każdy emigrant, zaczynałem od pracy fizycznej. Pracowałem w fabryce, na budowie, sprzątałem. Te doświadczenia okazały się niezwykle cenne, kiedy zdecydowałem napisać powieść o ludziach zamieszkujących robotnicze dzielnice sąsiadujące z chicagowskim dystryktem mięsnym i stalowym.
M.M.-M.: Akcja kryminału rozgrywa się w mieście świateł, elektryczności i pary, czyli w Chicago z 1918 roku. Ze szczegółami opisuje Pan topografię miasta i charakterystyczne elementy, dzięki czemu można poczuć panującą tam atmosferę, a naturalistyczne opisy działają na wyobraźnię. Dlaczego akurat to miasto stało się tłem do toczącej się akcji?
G.D.: Mógłbym odwrócić to pytanie i spytać, jak to się stało, że Chicago dotąd nie zostało zauważone przez polskich pisarzy, jako idealne miasto do osadzenia w nim akcji powieści kryminalnych, historycznych czy obyczajowych. Polacy są przecież obecni w Chicago od jego powstania, a Polonia jest jedną z najliczniejszych chicagowskich grup etnicznych. Na przełomie XIX i XX wieku, aż do początku lat dwudziestych Chicago było domem dla tysięcy Polaków, którzy znaleźli zatrudnienie w przemyśle mięsnym, stalowym i szwalniczym i zamieszkiwali najbiedniejsze i najmniej bezpieczne dzielnice miasta. Przemysłowy i imigrancki klimat tych dzielnic idealnie nadaje się na gotycki czarny kryminał. Powód drugi, a właściwie podstawowy, to fakt, że w Chicago, bądź na jego bliskich przedmieściach, mieszkam od ponad dwudziestu lat. Chicago to moje miasto, które nie przestaje mnie fascynować swoją historią, kolorytem i dynamiką. Chicagowski historyk, prof. Dominic Pacyga pisał o Chicago, że jest „jak wąż, który co trzydzieści lat zrzuca skórę i przywdziewa kolejną, żeby dostosować się do nowej rzeczywistości”. W czasach, o których piszę Chicago było najszybciej rozwijającym się miastem świata, miastem ciężkiej pracy, szybkich karier i jeszcze szybszych upadków, miastem bluesa i jazzu oraz przemocy, korupcji i bezprawia. Idealne miejsce na kryminał, czyż nie? W końcu jest Chicago też miastem bardzo polskim i tę polskość widać i czuć do dziś. Nieporozumieniem jest natomiast często powielany mit, jakoby Chicago było największym poza Warszawą polskim miastem.
M.M.-M.: Czy powieść inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami? A może znajdziemy tu odniesienia do realnych postaci?
G.D.: Fabuła „Żadnych bogów, żadnych panów” jest fikcją.. Główni bohaterowie są fikcyjni, podobnie jak opisywane zbrodnie i czarne charaktery. Akcja rozgrywa się jednak na tle prawdziwych wydarzeń, które rzeczywiście miały miejsce i przebieg, tak jak je opisuję. Takim wydarzeniem był pożar stodół w dystrykcie miejskim, który zbiegł się z konferencją... strażaków i niektórzy historycy uważają, że został wzniecony przez któregoś z jej uczestników. Innym prawdziwym wydarzeniem była polonijna parada i wiec w Parku Humboldta, przy pomniku Kościuszki. W książce występuje sporo realnych postaci, choć pojawiają się na drugim i trzecim planie. Wśród nich należy wymienić dyrektora niesławnego szpitala psychiatrycznego w Dunning, Charlesa Reada, słynnego chicagowskiego socjalistę Eugene Debsa oraz Joe Guzika, gangstera i księgowego Ala Capone. Prawdziwych wydarzeń i postaci jest więcej, ale nie chcę zdradzać wszystkiego i psuć czytelnikom zabawy.
M.M.-M.: W czasie kiedy w Londynie szalał Kuba Rozpruwacz, w Chicago grasował inny morderca, zwany diabłem z Chicago. To Herman Webster Mudgett. W Pana książce mamy z kolei Diabła z Michałowa.. Czy postaci te są powiązane?
G.D.: Herman Webster Mudgett, czyli H.H. Holmes to najsłynniejszy chicagowski seryjny morderca, działający w czasie Ekspozycji Kolumbijskiej, czyli w pierwszej połowie lat 90. XIX wieku. To przerażająca i diaboliczna postać, rzeczywiście taki chicagowski Kuba Rozpruwacz, o wiele zresztą perfidniejszy od londyńskiego zabójcy. Podobieństwa pomiędzy nim a Diabłem z Michałowa są ledwie zarysowane, choć istnieją punkty styczne. Obydwu prasa określiła mianem „diabła”, obaj działali na południu miasta – morderca z mojej powieści w dzielnicach The Bush i Back of the Yards, a H.H Holmes w dzielnicy położonej pomiędzy nimi, czyli w Englewood. Na tym podobieństwa się kończą, natomiast nie ukrywam, że jedną z moich literackich inspiracji do napisania powieści był „Diabeł w Białym Mieście” Erika Larsona, czyli fabularyzowana historia H.H. Holmesa. Interesuje mnie temat chicagowskich morderców i zbrodni. Od niedawna mam okazję współtworzyć podcast true crime pt. „Zbrodnie Chi-town”. Zainteresowanych tematem serdecznie zapraszam do słuchania. W najbliższym czasie planujemy poświęcić odcinek H.H. Holmesowi.
M.M.-M.: Nie bez kozery w publikacji mowa jest o „Dzienniku Związkowym”. Czy może Pan coś opowiedzieć o tym tytule prasowym?
G.D.: Jak już wspomniałem, miałem okazję przez kilka lat pracować w redakcji tej gazety. „Dziennik Związkowy” to najstarsza i największa polskojęzyczna gazeta w Chicago. Z tego, co mi wiadomo, jest to najdłużej bez przerwy ukazująca się w legalnym obiegu polskojęzyczna gazeta na świecie. Pierwszy numer „Dziennika Związkowego” ukazał się w styczniu 1908 roku i do dziś jest najchętniej kupowaną przez Polonię chicagowską gazetą. To organ prasowy Związku Narodowego Polskiego, jednej z najstarszych bratniackich organizacji polonijnych. Archiwum „Dziennika Związkowego” było dla mnie skarbnicą wiedzy o czasach, które opisuję w mojej powieści. To niesamowite doświadczenie, móc za pośrednictwem stuletnich łamów przenieść się w tamte czasy, tym bardziej, że gazeta opisywała nie tylko bieżące wydarzenia, ale zamieszczała także reklamy i ogłoszenia drobne, opisywała ciekawostki, anegdoty, a nawet paski komiksów. Oczywiście najcenniejsza była dla mnie aktualizowana codziennie kronika kryminalna.
M.M.-M.: Przygotowując się do pisania powieści bazował Pan na materiałach źródłowych, które udało się pozyskać z Muzeum Polskiego w Ameryce i Muzeum Historii Chicago. Jakie ciekawostki udało się tam znaleźć? Co najbardziej Pana zdziwiło?
G.D.: Bazowałem na artykułach prasowych, nie tylko z prasy polonijnej, ale i amerykańskiej. „Chicago Tribune” opisywało polskie dzielnice i ich mieszkańców z mieszaniną zadziwienia i grozy, porównując je do slumsów Kalkuty. Dzięki pomocy wspomnianych muzeów, za którą bardzo dziękuje, udało mi się dotrzeć do mnóstwa publikacji oraz zdjęć z epoki. Jednak największą pomoc otrzymałem od profesora Pacygi, który zgodził się zostać moim konsultantem historycznym. To on podrzucił mi najwięcej cennych i fascynujących materiałów, a po lekturze kolejnych rozdziałów nanosił korekty. Bez jego pomocy ta książka nie miałaby szansy powstać, a przynajmniej nie w takim kształcie. Na pytanie, co najbardziej mnie zdziwiło, trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć, bo tych zadziwień było mnóstwo. Myślę, że najbardziej uderzające jest dla mnie fakt, że pomimo wieku, który upłynął, tak niewiele się zmieniło w polskiej i polonijnej mentalności. Polonia sprzed stu lat była rozdarta zażartym sporem o istotę polskości. Frakcja katolicko-narodowa, skupiona wokół parafii św. Stanisława Kostki i Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego uważała, że najważniejszy dla polskości jest katolicyzm. Z kolei frakcja związkowo-nacjonalistyczna twierdziła, że Polakiem może być każdy, łącznie z Żydem, ateistą i socjalistą, kto wierzy w wolną i niepodległa Polskę. Czasy się zmieniły, a spór o to, kto zasługuje na miano „prawdziwego Polaka” wciąż trwa.
M.M.-M.: Główny bohater pochodzi z Rychwałdu, z kolei ksiądz Roman z Galicji. To punkt styczny, Pan także wyemigrował z Polski. W publikacji pojawia się neogotycki kościół pod wezwaniem świętego Michała Archanioła. Czy znajdziemy jeszcze inne polskie tropy?
G.D.: Polskich tropów jest całe mnóstwo, bo to powieść osadzona w polskim Chicago. Polskie są zatem monumentalne kościoły, które do dzisiaj górują nad miastem, polskie są tawerny i sklepy. W książce pojawiają się polskie gazety, organizacje i patriotyczne wiece. Opisuję też polskich nacjonalistów, socjalistów i anarchistów, jak i polskich gangsterów. Próbowałem też odtworzyć język, jakim posługiwali się ówcześni Polacy w Chicago, czyli mieszaninę polskiego i angielskiego, tzw. ponglish. Okazało się, że i on zmienił się przez sto lat, a pewne zwroty i sformułowania są współcześnie trudne do zrozumienia, dlatego na końcu książki zamieściłem słowniczek terminów. W końcu polskie są też problemy i konflikty, po polsku leje się wódka. To bardzo polska, a właściwie polonijna książka.
M.M.-M.: W książce pojawia się Bractwo Czarnego Słońca oraz koncepcja stworzenia nowej rasy ludzi użytecznych - homo utilis - ze złoczyńców, bezdomnych lumpów oraz wszelkich życiowych nieudaczników stworzymy kastę pracowników doskonałych – to licentia poetica?
G.D.: Założę się, że ktoś przede mną na pewno wpadł na ten koszmarny pomysł, więc nie będę go sobie przypisywał. Stworzenie „homo utilis” przez żądnych zysku plutokratów to metafora relacji społeczno-ekonomicznych nie tylko czasów rewolucji przemysłowej, ale także współczesnego późnego kapitalizmu. W przemysłowym Chicago człowiek był warty tyle, ile warta była siła jego mięśni i wykonywana praca. Imigranci, w tym Polacy, byli najtańszą siła roboczą w chicagowskich rzeźniach, stalowniach i szwalniach. Wykonywali najtrudniejsze, najbrudniejsze i najbardziej niebezpieczne zawody. W jakimś sensie byliśmy dla wczesnych kapitalistów właśnie „homo utilis”, kastą niższą, może nie „podludzi”, ale na pewno nie pełnoprawnych obywateli. Proszę pamiętać, że w tamtych czasach Polacy, a wraz z nimi Irlandczycy, Włosi, Czesi, Słowacy czy Litwini, nie byli uznawani za ludzi rasy białej, a za ogniwo pośrednie pomiędzy białymi a kolorowymi. Do tego Polacy w Chicago byli demonizowani, jako ludzie nieobliczalni, seksualnie wyuzdani, skorzy do bitki i wypitki. Pełniliśmy wtedy rolę straszaka, podobną jak dziś pełnią uchodźcy z Bliskiego Wschodu czy Ameryki Łacińskiej.
M.M.-M.: Premiera pierwszego tomu miała miejsce 24 listopada, ale już wiemy, że historia będzie miała swoją kontynuację. Co czeka Teodora Ruckiego?
G.D.: „Żadnych bogów, żadnych panów” to pierwsza część „Trylogii chicagowskiej”. Pracuję nad drugą częścią i mam napisaną połowę książki. Nie mogę zdradzić szczegółów akcji. Powiem tylko, że akcja przenosi się na północ Chicago, a całość dzieje się w 1921 roku. W USA obowiązuje już prohibicja, a w Chicago władzę przejmują nowi gracze gangsterskiego półświatka. Teodor Rucki, swoim zwyczajem, pakuje się w tarapaty. Zdradzę tylko, że akcja jest jeszcze bardziej dynamiczna niż w części pierwszej.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!