Grypa – morderczyni groźniejsza od wojny

opublikowano: 2023-12-13, 14:52
wszelkie prawa zastrzeżone
Po I wojnie światowej przez cały świat przetoczyła się epidemia grypy hiszpanki. Zabiła około 50 milionów ludzi…
reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Marka Hendrykowskiego „Wiwat! Saga wielkopolska”.

Pielęgniarki Amerykańskiego Czerwonego Krzyża opiekują się pacjentami z grypą na tymczasowych oddziałach utworzonych w Audytorium Miejskim w Oakland

Od wieków zaraza jest młodszą siostrą wojny. Cholera, dżuma, tyfus plamisty, czarna ospa, odra, płonica, gruźlica, dyzenteria… Bez różnicy, cywil czy też nieszczęśnik w mundurze. Straszliwe choroby z tysiącami, a nawet milionami umarłych pojawiały się wtedy, gdy wojna nie zebrała jeszcze ze szczętem bezmiaru swego krwawego, najpierw rozpalonego, wkrótce posiniałego żniwa.

Czy nie ma przed nim obrony? Co może nas uratować? Dzieje rodzaju ludzkiego, gdy przypatruje się im od swojej strony lekarz, a zwłaszcza biegły w swej dziedzinie specjalista epidemiolog, to dzieje nieustannej walki z zakażeniami i chorobami. Ludzie zakażeni w czasach zarazy umierali, umierają i będą umierać.

Jednakowoż gdy spojrzeć na historię epidemii od drugiej, jaśniejszej niż tamta strony, można ją opisać inaczej: bez karty szpitalnej, aktu zgonu i bez żałobnego kiru. A wtedy będą to pełne cierpienia i bólu dzieje nabywania coraz nowych niezbędnych sił i własnych odporności, pozwalających kruchym ludzkim organizmom i gatunkowi Homo sapiens mimo wszystko przetrwać.

* * *

W dokumentach tej wielkiej wojny i wydawanych każdego dnia w rozmaitych językach oficjalnych komunikatach figurują nazwiska sławnych dowódców: następców tronu, feldmarszałków, generałów. Nic dziwnego, wszak to oni byli panami nędznego życia i równie nędznej śmierci milionów poległych i zmarłych. Naprawdę jednak na froncie – i z dala od niego – rządził i panował nad tym wszystkim kto inny: szef połączonych sztabów znany wszystkim jako marszałek Typhus. Bez munduru, bez galonów, lampasów i szamerunków, za to z nieprzeliczonymi hordami wypróbowanych sojuszników i podwładnych: wszy, myszy i szczurów. Złowrogi i bezlitosny demon nagłej śmierci.

Kiedy wydawało się, że nic gorszego nie może się już przytrafić milionom żywych ludzkich widm: wynędzniałych żołnierzy i morzonych głodem cywilów, najpierw w odległej Ameryce, potem na zachodnich krańcach Europy, a w końcu na całym kontynencie pojawił się nieporównanie groźniejszy i bardziej zabójczy od rwącego szrapnela, gazu bojowego i długolufowej nadarmaty Paris-Geschütz niewidzialny morderca. Był nim nieczyniący żadnych wyjątków, nieznający żadnej litości wódz naczelny i zwierzchnik sił zbrojnych na wszystkich frontach, oberkomendant Influenza.

reklama
Pacjenci z grypą armii amerykańskiej w szpitalu polowym w Europie. Kiedy żołnierze amerykańscy masowo przemieszczali się w ramach działań wojennych w Europie, nieśli ze sobą hiszpańską grypę

* * *

Kaszel, wysoka gorączka, uporczywy ból mięśni, trudności z oddychaniem… Nic wielkiego, zwykła grypa, ale dlaczego tak bezlitośnie zabija? Nazwano ją hiszpanką zapewne dlatego, że w neutralnym podczas wielkiej wojny Królestwie Hiszpanii – inaczej niż w Londynie, Paryżu, Berlinie, Petersburgu, Stambule, Rzymie, Pradze czy Wiedniu – nie obowiązywała wojenna cenzura komunikatów.

Nie straszyć ludzi. W obawie przed wybuchem zbiorowej paniki wśród ludności cywilnej w państwach toczących wielką wojnę mordercza epidemia stanowiła temat tabu. Inaczej niż w prasie hiszpańskiej. Tam o szalejącej wokół grypie oraz jej śmiercionośnych skutkach pisano szeroko, informując swoich czytelników otwarcie i bez ogródek.

Za sprawą wzmianek w gazetach całego świata ciągle powtarzane przez wszystkich określenie „hiszpańska grypa” przylgnęło, przyjęło się i tak już zostało: hiszpanka. Jako się rzekło, całkiem niesłusznie. Faktyczna prawda o początkach zarazy była całkiem inna.

Przywlekli ją do Europy żołnierze amerykańscy przybywający na okrętach do Plymouth, Hawru i Brestu. Od miesięcy we własnym kraju sami w mig padali od niej jak rażeni piorunem. To u nich, na poligonach i w fortach, gdzie od wypowiedzenia przez Stany wojny cesarskim Niemcom odbywały się ćwiczenia gęsto skoszarowanych ochotników, jeszcze zanim wyruszyli przez wzburzone wody Atlantyku do Europy, w styczniu 1918 w bazie szkoleniowej armii amerykańskiej w stanie Kansas pojawiła się groźna, niezmiernie jadowita grypa kończąca się śmiercią zarażonych młodych zdrowych ludzi.

W czasie mobilizacji, gdy do wojska trafiają tysiące ochotników, publiczne mówienie o chorobie, która, gdzie tylko się pojawi, odbiera życie tysiącom ludzi, zakrawa na zagrażający walecznemu duchowi narodu niewybaczalny defetyzm. Wyruszamy na wojnę. Ofiary, jak to na wojnie, i tak będą. Wszystko jedno: w okopach czy z powodu chorób. Dowództwo uznało więc odgórnie, że nie ma się czym przejmować, tylko co rychlej ruszać do walki.

A żołnierze? Aby zwyciężyć, musimy wytrwać. Jak zwykle przetrwają najsilniejsi, o los słabszych i mniej odpornych nie należy się zbytnio martwić. Liczy się przecież tylko jedno: nasi dzielni chłopcy po dopłynięciu do Europy mają wyruszyć na front, zająć wyznaczone pozycje w Lotaryngii, Szampanii, Pikardii, Wogezach i we Flandrii i pogonić gdzie pieprz rośnie znienawidzonych fryców.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marka Hendrykowskiego „Wiwat! Saga wielkopolska” bezpośrednio pod tym linkiem!

Marek Hendrykowski
„Wiwat! Saga wielkopolska
cena:
79,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Rebis
Rok wydania:
2023
Okładka:
twarda
Seria:
Powieść historyczna
Premiera:
28.11.2023 r.
Format:
150x225 mm
ISBN:
978-83-8338-129-9
EAN:
9788383381299
reklama

* * *

Do Wielkopolski, a także do Galicji i Kongresówki epidemia transferowana na okrętach i statkach wypływających z Bostonu dotarła później niż do Brestu, Barcelony, Kadyksu, Casablanki, Tangeru, Porto, Plymouth, Liverpoolu, Hawru, Calais, Marsylii i Tulonu. Tu, na wschodzie kontynentu, była jednak równie mordercza jak tam. Nie minęło wiele czasu, kiedy w środku upalnego lata 1918 pojawiła się w tych, zdawać by się mogło, bardzo odległych stronach i od pierwszego dnia wszędzie zbierała obfite czarne żniwo.

Plakat amerykański z hasłem: „Kaszel i kichanie przenoszą choroby”

Nie trzeba było kul, granatów, miotaczy ognia, pól minowych i bomb. Niedożywieni i wycieńczeni wojną ludzie marli jak muchy na wszystkich kontynentach: w dużych miastach, miasteczkach i na wsiach. W wielkich skupiskach miejskich chorych zakaźnie lokowano, gdzie tylko można, w halach fabrycznych, magazynach i hangarach. Większość z dala od szpitali i od pomocy lekarskiej.

Od jesieni do wiosny złowieszcza hiszpanka pochłonęła na całym świecie miliony ofiar. Nikt nie wie, ilu ludzi w tamtych dniach pomarło, bo w wojennym i powojennym zamęcie statystyk przyczyn zgonów nie prowadzono. Kto na nią zapadał, był bez szans. Nie pomagały ani maski z gazy na twarzach, ani środki dezynfekujące, jakich używano w ochronkach i szpitalach.

Stolarze nie nadążali z produkcją trumien. Grabarze – z pochówkiem. Boston, Newport, Filadelfia, Plymouth, Barcelona, Cherbourg, Tanger, Kapsztad, Rotterdam, Brema, Antwerpia, Berlin, Hamburg, Tokio, Moskwa, Ankara, Budapeszt, Wiedeń, Ryga, Wilno, Białystok, Konin, Gniezno, Pyzdry, Kalisz, Nowe Miasto nad Pilicą, Stanisławów, Kołomyja, Tarnopol i Stryj… Gwałtownie postępujące objawy choroby były wszędzie identyczne. Pandemia okazała się wyjątkowo konsekwentną i absolutnie nieprzejednaną demokratką, zabijając, nie oszczędzała nikogo.

Niemal z dnia na dzień wymierały po domach i chałupach całe rodziny: ojciec, matka, dziadkowie, dzieci i wnuki. Wszędzie: we Lwowie, Krakowie, Przemyślu, Katowicach, Bydgoszczy, Świeciu nad Wisłą, Toruniu, Poznaniu, w przeludnionej Łodzi i równie przeludnionej Warszawie. Najgorzej było w zapóźnionej cywilizacyjnie Galicji, tam, z dala od lekarzy, śmiertelność była najwyższa. Nastał czas masowych pogrzebów. Znikały z mapy żywych nie tylko osady i sioła, ale całe miasteczka.

Podstępny przeciwnik, niewidoczny morderca bez twarzy zabijał tysiącami. Poza Galicją i Lodomerią mór zbierał obfite żniwo w Kongresówce, na Pomorzu, Warmii, na Śląsku i w Wielkopolsce. Bezbronnych i zupełnie bezradnych wobec zarazy ludzi ogarniała studzienna apatia i rozpacz.

reklama

Jedni grypę lekceważyli, inni zanosili gorące modły do niebios, uważając, że to kara boska, plaga egipska zesłana przez Stwórcę na ziemski padół za niezliczone grzechy i występki ludzkości albo perfidna zemsta natury za wywołanie przez ludzkość potwornej wojny.

Przyszła kryska na Matyska

Hiszpanka za szyję ściska

Ja się nie dam – krzyczał z pychą

Aż i jego wzięło licho.

Satyryczna grafika hiszpańska z września 1918 roku: Soldado de Nápoles czyta w gazecie o łagodnym przebiegu choroby i jednocześnie o tym, że kończy się miejsce na cmentarzach

* * *

Toniego ciągle nie było. Czy wróci? Czy żyje? Inni od dawna byli już w domach. Maks Handschuh tamtego dnia miał się coraz gorzej. Od młodego ciężko pracował. Przywykł od dawna do niestrudzonej służby rodzinie. Życie ciągle czegoś od niego chciało. Lubił rozmaite wyzwania, jakie z sobą niosło, i zawsze był na nie gotów z wiarą, że im twardo podoła i sprosta. Wiele się wydarzyło. Przez wszystkie lata, które przeżył, nic nie wydawało mu się za trudne. Do czasu…

Przy jego niespożytej aktywności każdego dnia było coś do zrobienia i nic nie wydawało mu się zbyt ciężkie. Skrzętny, obrotny, czujny i zapobiegliwy, przywykł do wczesnego wstawania i codziennej krzątaniny. Teraz postarzały latami coraz częściej wpatrywał się w dal, stając przy oknie. Co tam widział? Całe życie czuł się młody i silny. Z upływem czasu może mniej niż kiedyś. Nie mógł już tyle, co dawniej, czuł się zmęczony i oszczędzał siły, gdy zaczęło przybywać mu lat.

Ani się spostrzegł, jak skończyły się „estki” i jedna po drugiej zaczęło mu przybywać „siątek”. Najpierw jedna, po niej następna, a potem kolejne. Żadnej się nie dziwił. Do pewnego momentu. Gdy dookoła na gwarnym rynku, na ulicach i uliczkach jego Wildy niepostrzeżenie zaczęło się przerzedzać, robić puściej i puściej, nieubłaganie coraz bardziej pusto. Pewnego dnia uświadomił sobie, że został sam, całkiem sam.

* * *

Dlaczego jeszcze chodzę po tej ziemi? Kto mi dał prawo do aż tak długiego życia? Bóg jeden raczy wiedzieć. Inni go tyle nie mieli i dawno odeszli, poszli sobie, migiem poznikali z wildeckiego świata. Doprawdy nie ma się z czego śmiać. Diabeł nie śpi, podstępnie dybie i czyha na ludzkie dusze. Gdy nad ranem nastaje godzina wilków, nawiedza wybudzonych ze snu i kusi biednego człeka czarnymi jak kruki myślami.

Zbliża się to, co nieuniknione. Łóżko zamienia się w katafalk i trumnę. Jednego dnia lubię świat, drugiego brzydzi mnie i mierzi. Nie mam nie po kolei w głowie – myślał. Starałem się żyć porządnie. Ale choćbyś się nie wiem jak starał, na to jedno nic nie poradzisz, gdy wybije ostatnia godzina. Za nic nie da się ujarzmić czasu. Kiedyś potrafiłem i z każdą chwilą to robiłem. Bez haltu. Codziennie z rana sumiennie nakręcałem zegarek i ścienny zegar w swoim pokoju. Punktualnie aż do bólu. Tymczasem życie składało mi obietnice bez zamiaru ich spełnienia.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marka Hendrykowskiego „Wiwat! Saga wielkopolska” bezpośrednio pod tym linkiem!

Marek Hendrykowski
„Wiwat! Saga wielkopolska
cena:
79,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Rebis
Rok wydania:
2023
Okładka:
twarda
Seria:
Powieść historyczna
Premiera:
28.11.2023 r.
Format:
150x225 mm
ISBN:
978-83-8338-129-9
EAN:
9788383381299
reklama

Została mi Marianka. Tylko ona. Jej trzy córki, które młodo powychodziły za mąż, gospodarują na swoim i nie mają chwili czasu dla dziadka. Za to chętnie podsyłają babci na cały dzień gromadkę własnych hałaśliwych sikorek i rojbrów z piekła rodem do rodzinnego domu.

Policja z Seattle w maskach w czasie epidemii grypy hiszpanki, grudzień 1918 roku

Nie ma przeszłości – pięknych dawnych lat, które bezpowrotnie ulotniły się i przeminęły. Na przechowaniu w głębi duszy i na ścianie ma się tylko coraz odleglejsze wspomnienia i trochę fotografii. Z czubatej kędzierzawej czupryny, jaką miałem za młodu, została mi na starość lśniąca glaca – czoło mam teraz nad podziw wysokie: od brwi aż do karku. Odpędzam od siebie gryzące myśli. Jedni na starość ciągle narzekają i gorzknieją, bez końca wywołując z pamięci to, co przykre, gorzkie i złe. Drudzy, inaczej niż tamci, z pogodą ducha przywołują ku sobie i pamiętają jedynie rzeczy dobre. Zgadnijcie, którym żyje się lepiej i znośniej.

Czas zaciera w człowieku ścieżki, jakimi niegdyś co dzień kroczył, i rozprasza cienie ludzi, których w życiu spotkał. Przez uchylone wieko pamięci wpadają do środka jednakowo odległe refleksy tego, co wczoraj, i tego, co przytrafiło się człowiekowi sześć, a może siedem krzyżyków temu. Nie ma przeszłości, powiadam, zostaje tylko rozgwieżdżone niebo nad głową i kręgi wspomnień rozchodzące się na powierzchni poruszonej myślami starca.

Nieproszony intruz starość zjawia się wtedy, gdy twój wewnętrzny świat się rozszerza, a ten widoczny na zewnątrz, wokół ciebie, pozostający w zasięgu ręki i coraz bardziej zawodnych zmysłów, zanika i kurczy się w zobojętnieniu.

Po śmierci ukochanej Teodory Maks oddał dom dzieciom, sam usunął się w zacisze jednego pokoju. Dopiero teraz, niedawno poczuł swoje lata i rosnący ciężar istnienia. Siły, których nigdy dotąd mu nie brakowało, coraz bardziej zaczęły go opuszczać i wszystko – niegdyś proste do zrobienia, jak poranne wstawanie, golenie brzytwą, wzucie trzewików, zawiązanie sznurowadeł czy wejście po schodach o jedno piętro wyżej – zdawało mu się beznadziejnie trudne.

reklama

Za dzieciaka otoczenie, w którym rósł i dorastał, wyglądało inaczej: było wielkie i niepojęte w swym ogromie. Wszystko dokoła go przerastało, pełen tajemnic przestwór wciągał go w swój przemożny wszechogarniający wir, jawił mu się żywiołem niepochwytnym, zmiennym i niewyczerpanym w atrakcje. Ten drugi natomiast, w nim samym, który przeżywał zanurzony w strumieniu widoków, dźwięków, zapachów, smaków i dotyków – wydawał się o wiele większy, niż był realnie.

Dokładnie tego samego doświadczał na stare lata. On, który całe dorosłe życie z wszystkim dawał sobie radę samodzielnie, bez niczyjej pomocy, tylekroć pomagając ludziom, jeśli tego potrzebowali – teraz czuł się bezradny, bezbronny i co rusz zależny od pomocnej dłoni innych. Zarost siedzącemu przed lustrem na taborecie goliła Marianka, uprzednio zawiązując pod brodą ojca białą chustę. Lubił patrzeć, jak umiejętnie sposobi brzytwę na pasku, i czuć na swojej starej twarzy delikatne ruchy pędzla, którym go namydlała.

Maszynistka w Nowym Jorku podczas epidemii w 1918 roku

Oprócz córki i wnuków na starość zostało mu jeszcze dwoje innych wiernych i wypróbowanych przyjaciół. Żartował sobie, że dziwnych bardzo i drugich takich nie ma jak świat szeroki; nie ma nawet w żadnym gabinecie osobliwości, bo razem ona i on mieli pięć nóg. Oboje wierni bardzo. Obnosił się więc wszędzie ze swą przyjaciółką, za jaką ją uważał i tak też dobrotliwie nazywał, z którą chadzał po dworze i w domu się nie rozstawał po groźnym upadku ze schodów. Uważał za takową, uśmiechając się szelmowsko pod nosem, grubą i sękatą laskę, odkąd złamaną kość stopy złożył Maksowi na ortopedii młody asystent nazwiskiem Dega.

Jego drugim czworonożnym druhem zaś, czujnym jak nikt – takim, który ani na chwilę go nie opuszczał, wiernie patrzącym w oczy, gotowym zawsze zarówno do figli i błazeństw, jak i do posługi – został lata temu kruczoczarny kudłaty pies Handschuha. Wabił się Wigor i nie odstępował swego pana na krok. Ludzie opowiadali, że kiedy Maks leżał w szpitalu na ortopedii, pies dniami i nocami wyczekiwał na niego pod bramą.

Wigor był znajdą, poharatanym psim ocaleńcem lata temu uratowanym jako szczenię przez Maksa koło śmietnika na podwórzu z tyłu karczmy. Ocalił mu życie w ostatnim momencie; inaczej okoliczne bezpańskie kejtry omal by nieboraka zagryzły. Już-już go miały na kłach, dopadły w kilku i podrzucały w powietrzu, bronił się rozpaczliwie. Niechybnie rozszarpałyby szczeniaka, gdyby w ostatniej chwili nie zjawił się karczmarz, który, usłyszawszy przeraźliwe piski ofiary, podbiegł i sforę rozsierdzonych napastników odpędził.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marka Hendrykowskiego „Wiwat! Saga wielkopolska” bezpośrednio pod tym linkiem!

Marek Hendrykowski
„Wiwat! Saga wielkopolska
cena:
79,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Rebis
Rok wydania:
2023
Okładka:
twarda
Seria:
Powieść historyczna
Premiera:
28.11.2023 r.
Format:
150x225 mm
ISBN:
978-83-8338-129-9
EAN:
9788383381299
reklama

Pogryziony szczeniak ledwie zipał. Maks wziął go na ręce i zabrał w bezpieczne miejsce do siebie. Opatrzył mu rany, podstawił miseczkę z wodą, nakarmił, owinął kocykiem. Nie wiadomo, kto kogo bardziej potrzebował. Dziadek Wigora czy Wigor dziadka Maksa. Okazał mu dobre serce, a pies oddał mu swoje.

Od tamtej chwili, gdy tylko Wigor dorósł do odpowiedzialnej roli, jaką wyznaczył w jego psim sercu napełniony bezbrzeżną wdzięcznością los, stary Handschuh zyskał w nim dozgonnego przyjaciela i opiekuna. Imię Wigor wymyślił mu Toni. Dziadzi i psu imię bardzo się spodobało. I tak już zostało. Wierny Wigorek nie odstępował swego pana na krok.

* * *

W marcu zima nadal trzymała. Maks, którego całe życie nie imały się jakiekolwiek poważne choroby, przeziębił się i bardzo osłabł. Zawiodło, co zawsze niezawodnie mu pomagało: recepta wyleżenia się pod hasłem drei Tage Bettruhe. Nawet to nie przyniosło poprawy. Pobladł na twarzy bladością, jakiej nigdy wcześniej nie miał. Uporczywy głuchy kaszel słychać było w całym domu. Gorączka nie ustępowała. Nie obniżyły jej parokrotnie postawione bańki, nie pomagał lipowy miód z gorącym mlekiem ani syrop malinowy. Po wizycie doktora Zwolińskiego, który osłuchał chorego, Marianka niepokoiła się coraz bardziej o zdrowie ojca. W końcu trzeba go było zawieźć do szpitala.

Wielki gmach z czerwonej cegły stał u zbiegu Posenerstrasse, Hohenzollernstrasse i Habsburgerstrasse. Życie szpitalne strasznie się dłuży. Oddział chorych na wojenną grypę wydzielono i zamknięto dla odwiedzających, by uniknąć dalszych zakażeń w mieście. Nie było żadnych rodzinnych wizyt. Maks czuł się nieco lepiej. Na tyle lepiej, by móc wstać i z laską w ręku wolniutko pospacerować po korytarzach. Zdrów jednak nie był, gorączka powracała, a ból mięśni i stawów nie ustępował i nie dawał o sobie zapomnieć. Wracał więc rad nie rad do łóżka.

– Panie Handschuh – powiedziała siostra Albina – rodzina przyszła. Maksowi zabiło mocniej serce na myśl o odwiedzinach.

– Jeśli może pan wstać, proszę podejść do okna.

reklama

Powoli zsunął nogi z łóżka, po czym włożył okulary. Przeszedł w laczkach przez salę i chwilę później wyjrzał na ulicę pod szpitalem. Przez zamknięte okno dostrzegł, że jego bliscy stawili się w komplecie. Marianka, wnuki i Wigorek. Machali do niego. Ich spojrzenia spotkały się w pół drogi. Jedno z wnucząt pokazywało palcem coś na trotuarze. Wtedy dopiero zauważył wyrysowane kredą wielkie serce i napis: Dziadziusiu kochamy cię!

Nie miałem racji, uśmiechnął się do siebie Maks, kiedy odeszli. Myślałem, że nie jestem im w ogóle potrzebny, a tu proszę. Człowiek nie wie, co ma, dopóki tego nie utraci – pomyślał i łza spłynęła mu po policzku.

* * *

Nadeszła upragniona wiosna. Poznań był wolny. Także Gniezno, Września, Inowrocław, Szamotuły, Śrem, Środa, Śmigiel, Kościan, Buk i wiele innych miast wyzwolonej Wielkopolski. Wildeckie kosy, drozdy i wilgi rozpoczynały swój koncert jeszcze przed świtem. Wszystko budziło się do nowego życia. Drzewa na ulicach, w przydomowych ogrodach, oswobodzonych z zimy sadach – i te najstarsze z dala widoczne na cmentarzu dębieckim – powoli wypełniały się zielenią. Około południa napełnionego tamtego dnia kwietniowym słońcem stanął pod drzwiami rodzinnego domu ogorzały mężczyzna w błękitnym mundurze.

Jeśli wiesz, że ktoś bardzo ci bliski i drogi czeka na ciebie w domu i miesiącami wygląda twojego powrotu, chcesz za wszelką cenę zdążyć, przeczuwając, iż jutro może być o jeden dzień za późno. Toni wiedział, że dziadek Maks na niego czeka i że tylko jemu, gdy nareszcie wróci, może opowiedzieć o wszystkim, co przeżył na wojnie, bo tylko on jeden to zrozumie.

Moment później drzwi się otworzyły i wybiegły na dwór psy Handschuhów, ale tylko jeden rzucił się i skoczył jak szalony na nieznajomego.

– Przepraszam pana bardzo – powiedziała siostra – nie wiem, co mu się stało, nigdy mu się to nie zdarza.

Zdjęcie z mikroskopu elektronowego przedstawiające odtworzone wiriony grypy z 1918 roku

– Nic nie szkodzi – odrzekł półgłosem przybysz w wojskowym mundurze, trzymając w ręku oficerską czapkę.

Stali oboje oko w oko i rodzona siostra nie poznała własnego brata. Zrobił to za nią merdający ogonem Wigor.

Na widok syna Marianna krzyknęła wniebogłosy z nieopisanej radości. Nareszcie! Jej ukochany Toni przyjechał do Poznania po wielu dniach wytęsknionej przez nich wszystkich podróży z powracającą do ojczyzny armią hallerczyków. Syn ucałował ręce matki, objął i przytulił ją mocno do serca. Potem przywitał się z bliskimi i rozejrzawszy się wkoło, spytał:

– Gdzie dziadek Maks?

Marianna wybuchnęła głośnym płaczem:

– Dziadziuś umarł w szpitalu, miesiąc temu na zapalenie płuc. Nie dało się nic zrobić. Do końca pytał, czy wróciłeś. Czekał na ciebie i wierzył, że na pewno żyjesz i wrócisz do domu. Synku, powiedz, co się z tobą działo.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marka Hendrykowskiego „Wiwat! Saga wielkopolska” bezpośrednio pod tym linkiem!

Marek Hendrykowski
„Wiwat! Saga wielkopolska
cena:
79,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Rebis
Rok wydania:
2023
Okładka:
twarda
Seria:
Powieść historyczna
Premiera:
28.11.2023 r.
Format:
150x225 mm
ISBN:
978-83-8338-129-9
EAN:
9788383381299
reklama
Komentarze
o autorze
Marek Hendrykowski
Profesor, eseista, prozaik, biograf. Pasjonat historii mieszkańców i dziejów kultury Wielkopolski XIX i XX wieku. Absolwent poznańskiej polonistyki. Mieszka i pracuje w Poznaniu.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone