Gregg Jones – „Ostatni bastion w Khe Sanh” – recenzja i ocena
Gregg Jones – „Ostatni bastion w Khe Sanh” – recenzja i ocena
Wspomnianą nagrodę nadaje Marine Corps Heritage Foundation, czyli w środowisku marines nie byle organizacja. Również autor nie jest nowicjuszem w książek-reportaży, otarł się o Nagrodę Pulitzera (był w finale w 1992 roku). Innymi słowy Jones wydaje się odpowiednim autorem do zmierzenia się z jednym ze sztandarowych epizodów w historii US Marines.
Nie znaczy, to że ponosiła go reporterska wyobraźnia. Jones dokonał kwerendy w archiwach, ale praktycznie tylko w amerykańskich. Przy czym nie skupił się na dokumentach czy raportach ale raczej na wspomnieniach, relacjach i osobiście wykonanych wywiadach.
„Ostatni bastion w Khe Sanh” nie jest dokładną analizą 77-dniowego oblężenia. Nie znajdziemy tak dokładnych opisów operacji, wniosków, czyli wszystkiego czego szuka się w opracowaniu o bitwie. Żeby dowiedzieć się czegoś więcej, należy sięgnąć do naukowych prac traktujących o walkach. Inaczej – żeby zrozumieć tę książkę i czytać ją płynnie należy wpierw mieć podstawy wiedzy o tym fragmencie słynnej Ofensywy Tet z 1968 roku.
Albowiem walki w Khe Sanh pióra Jonesa są zbiorem relacji jej uczestników. Każda potyczka patroli, ostrzał z dział czy moździerzy, akcje lotnictwa – to wszystko widzimy oczyma konkretnych kombatantów. W pewnym sensie nie czytamy o bitwie tylko walczymy w niej jako strzelec M-60, radiooperator, obserwator artyleryjski czy zielony beret. Ogólne opisy kampanii mają na celu tylko stworzenie sceny, na którą za chwilę wejdą liczni aktorzy.
Opisy są dokładne, ale jednocześnie plastyczne. Jones zdaje sobie sprawę, że tak niesamowita historia potrzebuje szczególnego pióra. Dzięki relacji weteranów oblężenia mamy przed sobą świadectwo pierwszej ręki. Zadaniem Jonesa było ułożenie ich w spójną całość, która stworzy obraz oblężenia. I z tego zadania wywiązał się bardzo dobrze.
Za oceanem niektórzy recenzenci porównują „Ostatni bastion w Khe Sanh” do legendarnego „Na Zachodzie bez zmian” Ericha Rewarque’a czy „Battle Cry” Leona Urisa (ta ostatnia pozycja jest powieścią na motywach służby autora w 6. pułku piechoty morskiej w czasie II wojny światowej).
Osobiście uważam, że Jonesowi bliżej do Corneliusa Ryana i jego trylogii („Najdłuższy Dzień”, „O jeden most za daleko”, „Ostatnia bitwa”) przy czym słynny Irlandczyk swoje książki-reportaże budował inaczej – fakty historyczne wraz opisem walk na podstawie relacji uczestników były w miarę wyważone, tak więc czytelnik otrzymywał ogólny obraz sytuacji, dostając przy tym podstawową wiedzę o wydarzeniu.
Jones skupił się jedynie na amerykańskich relacjach i dokumentach. Praca jest więc jednostronna, aczkolwiek to nie może dziwić – podtytuł jasno wskazuje, że praca ma ukazać „Godzinę chwały amerykańskich marines w Wietnamie”. I to zadanie wykonał. Bo o to w tej pracy chodzi. Czyta się ją dobrze, aczkolwiek wprawione oko czy znawcy tematyki wietnamskiej czy okołowojskowej dostrzegą drobne błędy w tłumaczeniu co bardziej specjalistycznych nazw czy stricte wojskowego słownictwa.