Gogol w Trieście i Wenecji
Otożem w Rzymie, a jak tu dotarłem, zaraz wam opowiem. 9 marca opuściłem Wiedeń i jadąc na Triest dotarłem następnego dnia do Alp. Ten odprysk słynnych szwajcarskich Alp ma szczęście kryć w sobie kilka biednych słowiańskich plemion, które już od kilku wieków nic więcej nie robią, jak tylko po prostu żyją; zresztą, sądząc po powszechnej tu biedzie i po liczbie żebraków na drodze, przeżycie nie jest dla nich błahostką. Przejechaliśmy przez Styrię, Ilirię, mając po prawej stronie Karyntię, a po lewej Węgry z innymi słowiańskimi prowincjami. Tutaj po raz pierwszy zobaczyłem bosą nogę kobiecą i rzekłem: „No to jesteśmy w domu! Nie widziałem tego zjawiska od samego Muromu. Zachwyciła mnie też fizjonomia tego plemienia, która z jednej strony wiele zawdzięcza wpływom pierwiastka germańskiego, z drugiej italskiego. W Styrii ujrzycie Słowian wkładających flegmatycznie ręce do kieszeni spodni i reprezentujących tak antysłowiański typ, że powinien doprowadzić do rozpaczy wszystkich naszych profesorów słowianofilów. Czy kto słyszał, żeby Słowianin wkładał ręce wyłącznie do własnych kieszeni? W Ilirii, bliżej Triestu i Włoch, ujrzycie kurtkę malowniczo narzuconą na jedno ramię, wstążki na kapeluszu i w dziurkach na guziki, śmiały gest. Jako że rychło natknęliśmy się na tradycyjne ognisko, zachciało mi się sprawdzić, czy mówią prawdę historycy, iż obcokrajowiec, siadłszy przy ognisku, ma prawo do wszystkiego, co znajduje się w domu. Wybrałem na próbę Krajinkę, nadzwyczaj ładnie ubraną: spódnica obfitowała z tyłu w fałdy, rozpięta z przodu kurtka całkiem odsłaniała piersi. Biała chustka na głowie i biały fartuch dopełniały reszty. No więc usiadłem przy ogniu i – nic z tego! Historycy kłamią.
Co do Alp, to surowe ich piękno na długo zostanie mi w pamięci. Przejeżdżałem też przez Apeniny, ale w porównaniu z Alpami to ogród, gdzie skały wulkaniczne służą tylko za ramę dla płododajnych dolin usianych winnicami i drzewami owocowymi, zraszanych przez niezliczone ruczaje i rzeczki, które płyną z gór do Adriatyku i do Morza Śródziemnego. W Alpach jest całkiem inaczej: surowo i posępnie patrzą na was góry; niekiedy podchodzą tak blisko, że się wydaje, iż was zgniotą; innym razem tworzą dokoła was kolosalny amfiteatr. Parokrotnie pytałem: „Ale jak my stąd wyjedziemy?”. I zawsze było tak, że na samym końcu nieoczekiwanie otwierała się przed nami droga wiodąca na zbocze góry, prowadziła ku nowym prześwitom i odkrywała nowe złączenia skał. Coś wspaniałego! Zniszczone zamki stoją wysoko wszędzie tam, gdzie jest zakręt drogi, wąwóz lub wyjazd w dolinę. Wyglądają, jakby pełniły straż, bo i rzeczywiście w wiekach średnich zamki były swoistymi urzędami celnymi. Szkoda tylko, że ich liczba nie była jasno określona i każdy, kogo pasowano na rycerza, mógł mieć własny urząd celny. Bywało, że wieża, zębaty mur i donjon z pustymi oknami rano stały na wprost mnie, w południe patrzyły na mnie z ukosa, a wieczorem długo, długo śledziły moją drogę. Robiło się strasznie i myślałem: czego one chcą ode mnie, Panie Boże? Nieszczęśliwe plemię, które kilka wieków żyło pod takim nadzorem!
Mądrzy ludzie mówią, że natura składa się z dźwięków; mądrzy ludzie mają rację: można się o tym przekonać zwłaszcza w górach. Kiedy się w nich zatrzymasz nocą, słyszysz nieustannie, że gdzieś huczy wodospad, szumi źródło, wyje wiatr, ciągle się coś dzieje. Byłem bliski rozpaczy, bo znajdowaliśmy się tylko ćwierć mili od Triestu, ale Triestu i morza, które widniało na mojej mapie podróżnej, ani widu, ani słychu – wciąż tylko góry i góry. Raptem ostro skręciliśmy w bok: Triest, lazurowy Adriatyk, przeciwległy brzeg Istrii i Dalmacji mieliśmy u naszych stóp. To było tak nieoczekiwane, że aż Anglik, który ze mną jechał, zaklaskał w dłonie. Tutaj często silne doznanie przychodzi niespodzianie, niezapowiedziane ani przez przewodnik, ani przez współpodróżnych. Zygzakiem jęliśmy schodzić z gór. Każdy punkt w przestrzeni odmieniał krajobraz, ukazując go ze wszystkich możliwych stron, przy wszystkich możliwych oświetleniach, niemal tak, jak czyni to malarz z modelem. W miarę jak zbliżaliśmy się do Triestu, rześkie górskie powietrze wypełniało się ciepłem. Wjechawszy do miasta, znaleźliśmy się w środku wiosny. Coś cudownego! Tego roku to nie wiosna przyszła do mnie, ale ja dogoniłem wiosnę. W chwili gdy to piszę, wiosnę mam już za sobą: przeskoczyłem kilka kartek kalendarza. Podróż, niczym poezja, ma dar fantasmagorycznego przesuwania przed naszymi oczami rozmaitych strojów, obyczajów, języków, nawet klimatów. Ale dość tych opisów natury.
W Trieście zatrzymałem się w hotelu, w którym zadźgano nożem Winckelmanna. W ogóle mam zwyczaj zatrzymywać się bez lęku tam, gdzie zabito człowieka; biorę zawsze tego dorożkarza, któremu już przytrafiło się przewrócić powóz z pasażerami; z dwóch dróg wybieram zawsze tę, na której zdarzył się wypadek – tak jest najbezpieczniej. W hotelu pokazują kanapę, z której nigdy już nie wstał wybitny antykwariusz, a także pokój z łóżkiem służącego, skazanego na karę śmierci przez łamanie kołem. Powiadają, że przyczyną zbrodni była tyleż chciwość, co osobista zemsta za złe traktowanie i pogróżki. Pomnik Winckelmanna, w którego postawienie zaangażowali się niemal wszyscy włoscy monarchowie, stoi na cmentarzu koło katedry San Giusto, która dawniej była świątynią pogańską – zachowały się jeszcze cztery drewniane kolumny w murach wieży i stary kamień ofiarny za ołtarzem głównym. Oprócz tego i rzymskich cyfr na czapkach austriackich żołnierzy niczego godnego uwagi z rzymskich starożytności nie widziałem.
Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Annienkowa „Gogol w Rzymie. Listy z zagranicy”:
Dużo lepsze od brudnego, starego miasta jest nowe miasto, czyste, położone nad samym morzem. Ono też tłumaczy lepiej niż wszystkie traktaty, jakim sposobem w dawnym cywilizowanym świecie handel i sztuki piękne przechodziły z miasta do miasta, z państwa do państwa, z jednej części świata do drugiej. Triest dzieli od Wenecji dziesięć godzin rejsu po morzu, Triest, jako porto-franco, krępują te same prawa co Wenecję, tymczasem cały handel związany z Morzem Adriatyckim trzyma w rękach Triest. Stare pałace weneckie sypią się i popadają w ruinę, a tu każdego roku wznosi się nowe. Jakaś szczególna przyjemność płynie z patrzenia na tak bliskie sobie w przestrzeni życie gasnące i życie, które się rodzi. Szkoda tylko, że Triest nigdy nie będzie się cieszył tą ciepłotą barw, tym jaskrawym kolorytem i poetyckim splendorem, jakie Wenecja ma po dziś dzień.
Do Wenecji przypłynąłem parowcem 14 marca i wstałem raniutko z dwóch przyczyn: żeby nie przegapić wschodu słońca nad morzem i żeby zobaczyć wyłaniające się z wody cudne miasto. Ale tym razem słońce wzeszło tak mgliście i zwyczajnie, że od takiego brzasku wolę świt w balecie Sylfida. Na szczęście miasto mnie nie zawiodło. Najpierw minęliśmy Lido, gdzie Byron trzymał konie wierzchowe i spacerował brzegiem morza. Z Lido widać zarówno nieobjętą taflę morza, jak i Wenecję unoszącą się na powierzchni wody niczym kamienna łódź, co raczył zauważyć Puszkin. Potem płynęliśmy kanałem św. Marka, a po chwili, zostawiwszy po prawej stronie wyspę San Giorgio Maggiore z bazyliką zaprojektowaną przez Palladia, nasz parowiec zacumował przy Canal Grande, tej osobliwej ulicy, gdzie marmurowe schody gotyckich, mauretańskich i renesansowych pałaców nieustanne są obmywane przez mętnozielone fale morskie – złe, że oderwano je od rodzinnego, szerokiego łoża i kazano płynąć rynsztokami. Po prawej stronie burty widniał plac św. Marka z bazyliką w stylu bizantyjsko-arabskim, słynna dzwonnica, Pałac Dożów o podwójnej kolumnadzie, loch, Most Westchnień, a na pierwszym planie dwie granitowe kolumny wywiezione z Konstantynopola; na jednej połyskuje adriatycki lew, na drugiej statua św. Teodora, który depcze krokodyla. Gondolierzy okrążyli nas z wszystkich stron swoimi czarnymi łódeczkami, które fruwają po wodzie z lekkością ptaków. Rwałem się na brzeg, ale austriaccy urzędnicy sprawdzali paszporty. W końcu formalnościom stało się zadość i gondole powiozły nas do uroczej przystani przy Piazzetta San Marco, skąd się udałem na Piazza San Marco, do którego nie jest podobny żaden plac w Europie.
Wyobraźcie sobie wydłużony nieco czworokąt – wyłożony płytami, otoczony z trzech stron pałacowymi arkadami, w których cieniu działają kawiarnie i sklepy, a z czwartej strony zamknięty bazyliką św. Marka. Jej ogromne, masywne kopuły, jej bizantyjskie półkoliste tympanony zdobione mozaikami, jej porfirowe, jaspisowe, marmurowe wielobarwne kolumny, cztery konie wywiezione z hipodromu konstantynopolitańskiego i połyskujące nad fasadą, jej mauretański taras i gotyckie dekoracje – wszystko stanowi tak wyborny stop różnych stylów, że wygląda prawdziwie bajkowo. Artyści poczytują tę świątynię za jeden z cudów Europy. Dzwonnica stoi trochę z boku, wskutek czego plac, jaskrawo oświetlony przez kawiarnie, sklepy i stragany z pomarańczami i owocami, wydaje się olbrzymią salą, której za sufit służy niebo. Drugi plac, zwany pieszczotliwie „piazzettą”, przylega do pierwszego i stanowi przedłużenie tej wspaniałej galerii, na którą składa się Pałac Dożów, wspomniane dwie kolumny i więzienie. Pałac Dożów i więzienie łączy kryty most, co przywodzi na myśl nasz Ermitaż. Most nazywa się Ponte dei Sospiri (Most Westchnień). Tutaj, na te dwa place, można przysyłać wszystkich cierpiących na brak energii, narzekających na życiowy zastój. Gdy włoskie słońce spada na Wenecję, Boże mój, ileż tu ognia, blasku, barw!
Trudno to znieść północnemu oku, pod tym względem tylko Rzym może się równać z Wenecją, ale w Rzymie to zjawisko ma więcej subtelności; żeby w pełni pojąć grę światła i cienia w prześwietnych ruinach rzymskich, trzeba mieć duszę artysty. W Wenecji spada to na człowieka z siłą zjawiska fizycznego – grzmotu, deszczu. Nie można tego nie odczuć. A dodajcie jeszcze do tego wszystkiego wiecznie trwające święto na placach. Zgiełk i ruch miast północnych nie dają najmniejszego wyobrażenia o włoskiej hałaśliwości, o zamiłowaniu Włochów do śpiewu. Czyż nie jest prawdą, że na Północy radość jest budzona przez jakiś obcy, czysto materialny czynnik, i jeśli nawet trafia się minuta duchowego zadowolenia, to jest to coś zapożyczonego, co szybko mija? A tutaj tylko dla zabawy ludzie żyją; zabawie nie ma końca, tak się jej tu oddają, że wszystkich wpędza w biedę. Ktoś rzekł, że w Wenecji pracują tylko skazani na galery. To prawda. Pod względem moralnym to naganne, ale za to jakie cudowne biorą się z tego place – pełne życia i melodii! Może grzeszę, lecz wolę patrzeć na człowieka, który się bawi, niż na takiego, który pracuje. Oto moje pierwsze wrażenia weneckie, trochę, jak widzicie, przegadane.