Geraint Jones – „Krwawy las” – recenzja i ocena
Geraint Jones – „Krwawy las” – recenzja i ocena
Zagraniczne recenzje uwypuklają realizm ukazany na kartach książki Gerainta Jonesa. Polski wydawca poleca ją nawet fanom pióra Bernarda Cornwella. Jako miłośnik tego ostatniego postanowiłem przekonać się czy słusznie.
Jedno trzeba przyznać – książkę napisał nietuzinkowy człowiek, a konkretnie weteran armii amerykańskiej z Iraku. To gwarancja pewnej jakości – autor nie będzie sobie wyobrażał jak wygląda prawdziwa bitwa, bo sam w niej brał udział. Po drugie Jones jako były wojskowy przygotował się do swojej pracy metodycznie. Innymi słowy: co mógł, to o klęsce Publiusza Kwinktyliusza Warusa przeczytał. I następnie opracował sobie koncepcję.
Mam wrażenie, że powieść nie ma na celu literackiej interpretacji samego wydarzenia, co pokazania go z perspektywy pododdziału rzymskiej piechoty. Mamy zatem contubernium czyli legionową drużynę piechoty, która wraz ze swoim legionem (konkretnie XVII Legionem) maszeruje ku zagładzie. Mamy w nim przekrój żołnierzy cesarskiej armii – dowodzi nimi zgorzkniały weteran, służą w nim weterani, doświadczeni żołnierze i dwóch nowicjuszy.
Ci żołnierze idą razem, walczą razem, jedzą razem, kłócą się razem. Ale w momencie zagrożenia biją się razem i za siebie. Jones – opierając się pewnie na własnych doświadczeniach – plastycznie opisuje życie pododdziału w czasie spokoju i w walce. W codziennej służbie weterani znęcają się nad rekrutami – czyli „fala” to nie wymysł XX wieku. Jednocześnie w czasie akcji ci sami prześladowcy pilnują młodych, uczą ich praktycznego korzystania z nabytych w czasie szkolenia umiejętności.
Jones zakłada (moim zdaniem słusznie), że pomimo różnic kulturowych, epokowych czy technologicznych wojsko rządzi się wciąż tymi samymi prawami. Życie garnizonowe to nuda, znudzeni wojacy wpadają na – delikatnie rzecz ujmując – nie do końca mądre pomysły, jednocześnie udowadniając, iż wojsko to nie tylko „dobrze płatne wakacje” lecz także świetny sposób na dodatkowy zarobek. I to przy wykorzystaniu samego systemu.
Marsz drużyny (wraz z legionami, których feralne numery po klęsce w Lesie Teutoburskim nigdy nie zostały ponownie obsadzone) to przejście krok po kroku od zdyscyplinowanej armii po grupę zrezygnowanych, lecz gotowych na wszystko żołnierzy. Każdy dzień, każda godzina marszu to czas przemiany bohaterów Jonesa. Jednak ani na chwilę nie przestają być żołnierzami. Nawet jeśli koszarowy język legionistów w powieści jest momentami zbyt współczesny, to wzmacnia tym realizm sytuacji.
Doskonale opisując kilka dni z życia armii, Jones nieco zaniedbał tło polityczne oraz sylwetki postaci. O samych wydarzeniach z 9 roku n.e. dowiadujemy się bardziej z obozowych plotek niż z jasno nakreślonego obrazu. Postacie historyczne – pechowy Warus, waleczny i sprytny książę Cherusków Arminiusz czy jego podejrzliwy wuj Segestes po prostu są. To raczej wyobrażenia niż postacie z krwi i kości. Na ich tle nieźle wypada prefekt obozu Cezjoniusz – ale raczej z faktu, że to był zawodowy żołnierz po niejednej kampanii, więc Jones nie miał problemu z przedstawieniem jego sylwetki.
Nieco naiwna jest postać głównego bohatera a zarazem narratora Feliksa. Z jednej strony za niezły pomysł można uznać ukazanie starożytnego zespołu stresu pourazowego, tak charakterystycznego dla weteranów po przejściach. Z drugiej strony pojawia się nagle, nie za bardzo wiemy skąd. Stopniowo dowiadujemy się kim był i co robi, jednak tajemnica otaczająca jego losów – choć groza jej odkrywania jest stopniowana niczym zagadka kryminalna – naprawdę nie jest istotna.
Bo to kilka dni z życia pododdziału legionowego są osią powieści. Krwawą, brutalną, pozbawioną romantyzmu – chyba, że to klasyczny „romantyzm służby wojskowej”. I dlatego należy zajrzeć to książki Gerainta Jonesa. Z niecierpliwością czekam na drugą część.