Gdy Mikołaj Kopernik był młody...
Mikołaj nie lubił tracić czasu. A zwłaszcza dziś, gdy czekał go taki wyjątkowy dzień. Ukłonił się grzecznie mamie, chwycił przygotowany węzełek z przyborami szkolnymi i już wołał służącego Olafa, który miał go odprowadzić do szkoły. Olaf był strasznym gadułą, Mikołaj z kolei nie mówił za wiele. Dobrze się uzupełniali. Ranek był chłodny, ale chłopcom to nie przeszkadzało.
Ruszyli raźnym krokiem i po chwili przeszli obok wielkiego ratusza z wysoką wieżą. Zaraz potem skręcili między ciasno ustawione stragany, które od rana kupcy zapełniali różnymi towarami. Czego tu nie było! Wielkie pachnące bochny chleba i smakowity smalec, którym można było je smarować, sterty cebuli, marchwi i rzepy, a obok kawały żółtawych serów. Za straganami z jedzeniem, bliżej czerwonych murów miasta, rozstawiali się sprzedawcy oferujący inne potrzebne torunianom dobra: kolorowe sukna, mocne worki i torby, świetne skórzane siodła i grube kożuchy. Balwierze ostrzyli z uwagą brzytwy, aby móc zaraz ogolić swoich klientów, a garncarze przeganiali pyskatych wyrostków. Ci niebezpiecznie blisko kręcili się wokół dzbanów i garnków.
Nieopodal dostojnym krokiem przechodzili aptekarz i lekarz. Kupcy kłaniali im się z wielkim poważaniem.
– Ej, Mikołaj! – zawołał po polsku jeden z wyrostków, oparty o murek. Poprawił burą czapkę zawadiacko opuszczoną na oko i rzucił z uśmiechem: – Dokąd to się wybierasz, koleżko?
– Do szkoły – odparł w tym samym języku chłopiec.
Dzięki Olafowi całkiem dobrze znał język polski, choć w jego domu zawsze rozmawiano po niemiecku.
– O rany! – wyrostek tak głośno gwizdnął na palcach, że sprzedawcy zatkali sobie uszy – to ty będziesz uczony! Nauczysz się czytać różne pisma.
– I liczyć – uśmiechnął się Mikołaj. – Jak chcesz, Wacek, to ciebie też nauczę.
Wacek poprawił spadającą czapkę i mrugnął porozumiewawczo.
– Liczyć, Mikołaju, to ja już umiem. Bo jak inaczej mógłbym to sprzedawać? – I wskazał na worki z solą.
Obok nich leżały różnej wielkości kubki, którymi mały handlarz odmierzał potrzebną ilość towaru.
Poszli dalej. Olaf gadał jak najęty, najpierw o Gałganie, który rano próbował upolować wróbla, potem o wielkich statkach, które mają dziś przypłynąć do portu z dalekiej Norwegii, a wreszcie o słodkich ciastkach, które, jak podsłuchał w kuchni, planowała dziś upiec Adela.
– Najchętniej zjadłbym dwa – dodał rozmarzony. Mikołaj jednak myślał o czym innym.
– Słuchaj, dlaczego ty mnie odprowadzasz do szkoły, ale nie będziesz się ze mną uczył? – zapytał.
Olaf wytrzeszczył na niego małe, niebieskie oczka.
– No, jak to? Przecież nauka kosztuje! – uprzytomnił przyjacielowi. – Tylko bogatych na nią stać. Służba się nie uczy. Ale mama umie czytać i uczy mnie liter – dodał po chwili.
Minęli kościół pod wezwaniem świętych Janów, Chrzciciela i Ewangelisty, w którym Mikołaj został przed laty ochrzczony, i stanęli przed szkołą parafialną. Tu pożegnali się wesoło i mały Kopernik wszedł do środka. Było to prawdopodobnie w 1480 roku. Mikołaj uczył się tam przez następne osiem lat. Zza drzwi klasy dochodziły śmiechy. Mikołaj wszedł do środka. Było tu mnóstwo niskich i wysokich, chudych i grubych chłopaków, którzy żartowali, przekrzykiwali się i opowiadali sobie różne historie.
Ten tekst jest fragmentem książki Katarzyny i Pawła Ziemnickich „Droga do gwiazd. Opowieść o Mikołaju Koperniku”:
Oczywiście każdy uważał, że to jego opowieść jest interesująca, i domagał się, żeby inni go słuchali. W efekcie hałas był tak duży, że nikt nikogo nie słyszał. Mikołaj usiadł na ławie przy piecu i rozejrzał się ciekawie. Klasa była duża, wysoka i zapełniona ławami, do których przymocowane były niewielkie stoliczki. Naprzeciw nich stał duży brązowy stół i czarne rzeźbione krzesło. Ciekawe, kto na nim usiądzie? – pomyślał Mikołaj. Chwilę potem już wiedział. Do klasy wszedł wysoki mężczyzna. Miał ciemny płaszcz i bardzo surową minę. Leon Knit, nauczyciel szkoły parafialnej.
– Cisza! Na lekcji ma być cisza! Inaczej nic nie będzie z waszej edukacji! – wykrzyknął zamiast powitania, a przejęci uczniowie zgodnie pokiwali głowami. – Będziecie się tu najpierw uczyć czytać i pisać w języku niemieckim – dodał.
– Potem dojdą lekcje rachunków, łacina i śpiew…
– Nie cierpię śpiewać. Fałszuję jak chory kogut – szepnął ktoś z tyłu.
Mikołaj zagryzł wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Nauczyciel nie zwrócił na to uwagi. Ciągnął głośno i dobitnie:
– Z roku na rok będzie was coraz mniej. Zostaną tylko najlepsi. Ci, którzy będą pilni i przejdą do następnych klas, nauczą się dodatkowych umiejętności, na przykład kaligrafii, czyli sztuki pięknego pisania. Będą też lekcje redagowania listów i pisania dokumentów urzędowych, co, jak wiecie, potrafią nieliczni, a także – nauczyciel potoczył wzrokiem po twarzach wpatrzonych w niego chłopców – lekcje logiki. Wiecie, co to takiego? Niestety nie – stwierdził Mikołaj.
– Logika to wspaniała, ale i trudna nauka, bo dotyczy jasnego formułowania myśli – wyjaśnił nauczyciel, a widząc, że uczniowie wytrzeszczają na niego oczy, dodał z uśmiechem: – Co innego używać krótkich zdań i mówić: „Mamo, można skwarek do kaszy?”, a co innego prowadzić długie dyskusje z kimś, kto ma inne zdanie niż my. Jak to robić i jak mądrze udowadniać swoje racje? W tym właśnie pomoże wam logika. Już lubię ten przedmiot! – pomyślał Mikołaj. Był przekonany, że od razu zaczną się uczyć pisać, i z nadzieją ułożył na ławce zaostrzone gęsie pióro wraz z zeszytem oraz wosk i tabliczki. Jednak nauczyciel miał inne plany. Wyczytywał kolejno swoich uczniów i głośno zastanawiał się, co też oznaczają ich nazwiska. Gdy doszedł do Mikołaja, chłopiec poderwał się grzecznie i ciekawie nadstawił ucha.
– Mikołaj Kopernik. Po łacinie – Nicolaus Copernicus – powiedział powoli nauczyciel, patrząc gdzieś ponad głową Mikołaja. Chwilę się zastanawiał, a potem rzekł z namysłem:
– Łacińskie Cuprum i nasze niemieckie Kupfer oznaczają „miedź”. Po polsku na miedź mówią „koper”. Wygląda na to – nauczyciel spojrzał na Mikołaja z powagą – że twoje nazwisko nie znaczy nic innego, jak obrabiacz miedzi, hutnik, który wydobywa i wytapia miedź. Jak ci się podoba taka profesja, chłopcze?
– To bardzo ciekawe – Mikołaj skłonił się nisko. –
Ale, szczerze mówiąc, bardziej od tego, co mam pod nogami, interesuje mnie to, co jest nad moją głową…
Gdy wyszedł ze szkoły, pod bramą czekał już na niego Olaf. Na widok Mikołaja wyciągnął z torby rumiane, jeszcze ciepłe ciastko.
– Zwędziłem Adeli, prosto z blachy – uśmiechnął się z nieukrywaną dumą. – Zjedz, to dla ciebie, pycha!
Ciastko miało kształt obwarzanka i pachniało miodem. Mikołaj z przyjemnością odgryzł duży kawałek. Przełknął, mlasnął i powiedział:
– Zgłodniałem w tej szkole, ale nie chcę jeszcze wracać do domu. Może pójdziemy sprawdzić, czy przypłynęły już statki z Norwegii?
– No pewnie! – ucieszył się Olaf, po czym wymierzył przyjacielowi kuksańca i zawołał: – Kto ostatni w porcie, ten zgniłe jajo!
Popędzili po bruku jak dwa młode zające, nie zważając na wyrzekania przechodnia, którego przypadkiem potrącili. Pierwszy do portu wpadł Olaf.
– To przez to – wysapał Mikołaj – że moje tabliczki do pisania bardzo dużo ważą. Nie wierzysz, to zobacz!
Ale Olafa to nie interesowało. Zachwycony, z otwartymi ustami wpatrywał się w duży, srebrzysty żaglowiec, który właśnie wpływał do portu. Razem z nim gapiło się na statek także sześć kotów, wśród których Mikołaj dostrzegł Gałgana.
– Chciałbym być kapitanem tego żaglowca! – zawołał przejęty Olaf. – Albo przynajmniej bogatym kupcem – dodał po chwili. – A ty, Mikołaj? Kim chciałbyś zostać?
– Nie mam pojęcia! – parsknął mały Kopernik. – Jest tyle ciekawych zawodów…