Front zbliża się do Festung Breslau
Wszędzie tak wiele okrucieństw, bezsensownych okrucieństw.
kapitan Grigorij Klimow
W niedzielę 21 stycznia 1945 roku na słupach ogłoszeniowych w całym Breslau pojawiło się obwieszczenie. Jego treść wkrótce potem została także powtórzona w gazetach i przez radio:
Mężczyźni z Breslau!
Stolica naszego Gau została ogłoszona twierdzą. Ewakuacja kobiet i dzieci z miasta już trwa i wkrótce zostanie zakończona. Zostaną podjęte wszelkie możliwe środki, aby zadbać o kobiety i dzieci!
Naszym zadaniem jako mężczyzn jest uczynienie wszystkiego, co konieczne dla wsparcia walczących oddziałów. Wzywam mężczyzn z Breslau, aby włączyli się w obronę naszej twierdzy. Twierdza będzie broniona do ostatka.
Kto nie może walczyć z bronią w ręku, musi ze wszystkich sił pomagać służbom publicznym i zaopatrzeniowym oraz w utrzymaniu porządku.
Dolnośląscy volkssturmiści, którzy z powodzeniem walczyli przeciw bolszewickim czołgom na obrzeżach naszego Gau, pokazali, że są gotowi bronić naszego domu do ostatniego. My okażemy nie mniejszą gotowość.
Hanke
Od tej pory to miasto nie było już tylko Breslau, ale Festung Breslau. Także inne miasta i miasteczka położone wzdłuż frontu wschodniego jedno po drugim były ogłaszane twierdzami: Królewiec, Poznań, Piła, Gdańsk, Kostrzyn, Frankfurt nad Odrą. Miały pełnić taką samą rolę jak twierdze z minionych epok: po okrążeniu wiązać siły nieprzyjaciela, opóźniając natarcie Armii Czerwonej na zachód. Miały się trzymać aż do nadejścia odsieczy. Jednak żadna niemiecka Festung w 1945 roku tego nie doczekała. Wszystkie padły. Obwieszczenie gauleitera Karla Hankego oznaczało wyrok śmierci dla Breslau.
W styczniu 1945 roku Breslau był twierdzą wyłącznie z nazwy. Nie pełnił bowiem takiej roli już od ponad stu lat, gdy Napoleon nakazał w 1807 roku zburzyć mury miejskie. „Breslau nie jest twierdzą” – stwierdziła wolontariuszka Niemieckiego Czerwonego Krzyża Lena Aschner. – „Jest stracony. Każdy to wie. Zwykli ludzie, Wehrmacht i SS”. Jakiś zagorzały członek partii nie zgadzał się z nią. „Musimy sprzedać nasze życie najdrożej jak się da” – przekonywał Aschner.
Zobacz też:
I tak w trzecim tygodniu stycznia 1945 roku Karl Hanke oraz wojskowy komendant twierdzy zaczęli gromadzić wszelkie dostępne siły do obrony. Gauleiter powołał wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat w szeregi Volkssturmu. Generał Krause posunął się jeszcze dalej, żądając, aby każdy mieszkaniec miasta w wieku powyżej dziesięciu lat pomagał w „końcowych przygotowaniach do bitwy o nasze rodzinne miasto”. Te „końcowe przygotowania” oznaczały niszczenie podstawowej infrastruktury miejskiej. Drzewa ścinano, krzewy wycinano, w poprzek ulic budowano barykady z głazów, przewróconych pomników, samochodów, tramwajów i drutu kolczastego. „Nawet zmarłych nie zostawili w spokoju w ich własnych grobach” – stwierdził elektryk Hermann Nowack, komentując w ten sposób fakt, że do budowy barykad używano nawet płyt nagrobnych zabranych z pobliskich cmentarzy. „Istna farsa – te barykady bardziej utrudniają ruchy nam, niż przyczyniają się do powstrzymania Sowietów” – pisał uczeń Horst Gleiss. Na prawym brzegu Odry tramwaje kursowały tylko do Gwiazdy Szczytnickiej (ob. rondo Reagana). Żeby przejść dalej, mieszkańcy Breslau potrzebowali specjalnych przepustek – i sporej zręczności – żeby pokonać prawdziwy las powalonych drzew blokujących ulice. Zerwano asfalt i płyty chodnikowe, żeby można było wykopać głębokie na półtora metra okopy, z których żołnierze i volkssturmiści mieli niszczyć z pancerfaustów radzieckie czołgi. „Rosyjscy czołgiści będą potrzebowali piętnastu minut na pokonanie tych zapór” – szydził jakiś landser. „Przez czternaście minut będą się pokładać ze śmiechu i w minutę tędy przejadą”. Wszystkie sześćdziesiąt cztery mosty na Odrze i Widawie zostały przygotowane do wysadzenia w powietrze, a podejścia do nich zaminowano. Na murach na każdym rogu ulicy wypisywano hasła w stylu: „Każdy dom twierdzą”, „Jeśli się wycofasz, śmierć zawita do twego domu”, „Dzisiaj front jest wszędzie – zwalczaj złe nastroje na tyłach”.
Z całego Breslau i całego Dolnego Śląska zaczęły napływać oddziały mające bronić stolicy prowincji. Plutonowy Hans Gottwald i jego towarzysze z 51. pułku grenadierów właśnie oglądali film w kinie w Legnicy leżącej około 70 kilometrów na zachód od Breslau, gdy projekcję przerwano i kazano żołnierzom natychmiast wrócić do koszar. Rankiem następnego dnia pułk jechał już do Breslau, mijając po drodze zmierzającą w przeciwną stronę falę uchodźców, z której dobiegał jedynie płacz dzieci. Wojskowe ciężarówki musiały się tłuc polnymi drogami, aby wreszcie zatrzymać się na Oporowie, przedmieściu leżącym osiem kilometrów od centrum miasta. Tutaj panował jeszcze większy zgiełk czyniony przez załadowane wozy, opróżniane stajnie i jeszcze głośniej płaczące dzieci. Żołnierze próbowali dodawać otuchy cywilom. Krzyczeli do nich: „Za parę tygodni będziecie z powrotem w domu!”. Odpowiadały im tylko pełne niedowierzania spojrzenia na skamieniałych obliczach. Manfred Preussner i jego koledzy z Hitlerjugend zostali przywiezieni otwartą ciężarówką do jakiejś szkoły, gdzie wydano im mundury Wehrmachtu i broń. Preussner był zachwycony. „W końcu spełniło się to, o czym marzyliśmy od dzieciństwa” – pisał szczęśliwy. – „W wieku szesnastu lat w pełni nadajemy się na żołnierzy”.
Codziennie kolejni volkssturmiści składali przysięgę wojskową – i prawie codziennie przemawiał do nich Karl Hanke, czasami na jakimś skwerze, czasem na dziedzińcu któregoś z budynków, a czasem na placu Zamkowym. Zdarzało mu się występować nawet przed dwoma tysiącami nowo powołanych rekrutów. Co miał im do przekazania? „Nękać wroga wszędzie, gdzie tylko się da!”. Wróg był na obcej ziemi, a volkssturmiści znali „każdy kącik i każdą szparę” w Breslau i na jego przedmieściach. „Co noc podkradajcie się do wroga i nękajcie go!” – wzywał gauleiter, przywołując pamięć Erwina Rommla i okrzyk bojowy feldmarszałka, który zwykł mawiać: „[Meine Herren], nie wstyd umierać za Wielkie Niemcy! Do ataku!”. Po złożeniu przysięgi świeżo upieczeni volkssturmiści mieli kilkakrotnie krzyknąć „[Sieg Heil!]” dla swego Führera, odśpiewać hymn narodowy, a następnie odmaszerować prosto na front. Wśród nich był między innymi Otto Rothkugel. Pożegnawszy swoją rodzinę, która opuściła miasto, ten emerytowany związkowiec zgłosił się do swojej kompanii Volkssturmu. Do ręki dostał przestarzały karabin produkcji włoskiej i dziesięć sztuk amunicji. Nie było żadnego szkolenia ani żadnych rozkazów. Jak zauważył Rothkugel, jego kompania stanowiła „bezkształtną masę. Wszystko wyglądało na zdezorganizowane. A na drugim brzegu Odry byli już Rosjanie”.
Powyższy fragment pochodzi z:
Do tego czasu Rosjanie znaleźli się już nawet na lewym brzegu rzeki. Próbowali sforsować ją 21 stycznia koło małej wioski o nazwie Dobrzeń Wielki leżącej około 70 kilometrów dalej w górę Odry. Uczeń Josef Wszyk obserwował, jak oddziały radzieckie próbowały zbudować most pontonowy przez rzekę pod Dobrzeniem Wielkim. Przeprawa była już niemal gotowa, gdy pojawiły się niemieckie samoloty i zbombardowały go. Sowieci ściągnęli w to miejsce nowy sprzęt przeprawowy, ale Luftwaffe ponownie zaatakowała. „I tak to się powtarzało, aż Odra poczerwieniała od krwi tysięcy zabitych Rosjan płynących z biegiem rzeki w stronę Breslau” – wspominał Wszyk.
Większe powodzenie Armia Czerwona odnotowała w dolnym biegu rzeki. W nocy 22 stycznia 6. Korpus Zmechanizowany Gwardii przekroczył Odrę pod Ścinawą, ponad 50 kilometrów na północny zachód od Breslau. Przeprawa pozostała niezauważona przez Niemców. Jakiś parowiec z ładunkiem płynął z Breslau w dół rzeki. Kiedy mijał Ścinawę, radzieckie czołgi otworzyły ogień. Po trzech minutach statek poszedł na dno. Niemcy jednak nadal nie wiedzieli o pojawieniu się przeciwnika w tym rejonie. Kilka godzin później nadpłynął kolejny statek i podzielił los swego poprzednika.
W trzecim tygodniu stycznia wokół Breslau nie istniała ciągła linia frontu rozdzielająca wojska niemieckie i radzieckie. Radzieckie czołówki co prawda dotarły już do Odry, a nawet ją sforsowały, ale większość sił 1. Frontu Ukraińskiego była jeszcze rozciągnięta w kolumnach marszowych na drogach Górnego i Dolnego Śląska. Natarcie wojsk Iwana Koniewa w kierunku stolicy prowincji jednak nieubłaganie posuwało się do przodu. 21 stycznia jego oddziały wzięły szturmem historyczne miasto Kluczbork położone 80 kilometrów na wschód od Breslau. Gdy dwaj oficerowie radzieckiego wywiadu wojskowego przetrząsali dom miejscowego kreisleitera w poszukiwaniu ważnych dokumentów, zadzwonił telefon. „To ty, Franz?” – zapytał burkliwie głos w słuchawce. „Gdzie ty się, do diabła, podziewałeś? Dzwonię do ciebie od samego rana. Powinieneś przynajmniej zostawić kogoś przy telefonie”. Jeden z radzieckich oficerów odparł coś po niemiecku. „Jesteś pijany Franz?” – zapytał głos w słuchawce. – „Czy postradałeś rozum? Iwan atakuje i już prawie podchodzi pod twoje miasto. A ty się szwendasz Bóg wie gdzie”. Głos w słuchawce należał do gauleitera Hankego. Jeszcze tego samego popołudnia artyleria radziecka zaczęła ostrzeliwać Namysłów leżący 50 kilometrów od Breslau. Następnego dnia personel naziemny Luftwaffe wysadził w powietrze ponad 100 niesprawnych samolotów stojących na lotnisku w Oleśnicy, niecałe 30 kilometrów od stolicy Śląska. Samo miasteczko było „niesamowicie ciche”, jak zauważył major Günther Tenschert. – „Wybuchło kilka pożarów, ale nad miastem wisiała noc zasłaniająca wszystko niczym czarna kotara”. Tenschert dowodzący zaimprowizowaną jednostką złożoną z rekonwalescentów z frontu wschodniego, doświadczonych weteranów, w samą porę wycofał się przez Oleśnicę. Dwadzieścia cztery godziny później 269. Dywizja Piechoty także musiała przejść przez to miasto, ale ona musiała już sobie wywalczyć drogę odwrotu, gdyż Oleśnica do tego czasu została otoczona przez Sowietów. Lotnisko stało w płomieniach. Niemieccy żołnierze chwytali wszystko – zasłony, prześcieradła, a nawet przeciwchemiczne kombinezony ochronne – co nadawało się do włożenia na ich mundury w kolorze feldgrau, żeby choć trochę je zakryć i w ten sposób zapewnić sobie jakiś kamuflaż. „Ognista łuna i race świetlne oświetlają wąską lukę, przez którą przebijamy się pojedynczo lub w małych grupkach” – pisał Kurt Awe z 269. Dywizji Piechoty. Niemieckie czołgi typu Tygrys utrzymywały to przejście, które jednak znajdowało się pod wściekłym ostrzałem dział przeciwpancernych i karabinów maszynowych obu stron. Kilku oficerów siadło okrakiem na jakimś murze, wskazując swoim ludziom drogę do bezpiecznego przejścia. Co najmniej jeden niemiecki czołg został trafiony i musiał zjechać z pola bitwy. Ci, którym udało się dotrzeć na pole za lotniskiem, wsiadali do ciężarówek i byli wywożeni pod ostrzałem artylerii.
Krótko przed północą z 23 na 24 stycznia Oleśnica była już w rękach frontowików z 52. Armii. W radzieckich relacjach z tych walk jest mowa o „wyzwoleniu” tego małego miasteczka, w relacjach niemieckich pisze się natomiast wyłącznie o cierpieniach mieszkańców Oleśnicy. Całe ulice zostały zrównane z ziemią. Ratusz, czternastowieczny ewangelicki kościół parafialny [ob. prawosławna cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny – przyp. tłum.], hala miejska i miejscowe liceum zostały spalone. Los mieszkańców nie był wcale lepszy. W domu miejscowego lidera partii nazistowskiej znaleziono potem trzynaścioro zabitych mężczyzn, kobiet i dzieci, a pewien staruszek zastał w piwnicy zwłoki swojej żony. „Została zgwałcona, a na głowie miała zawiązane ubranie”.
Gwałty, rabunki, mordy i podpalenia powtarzały się na całym Śląsku. Wydarzenia, jakie rozegrały się w Oleśnicy, nie były wyjątkiem, lecz regułą. Grabieżcy szaleli w wiosce Wojtkowice, w której znajdował się dom należący do jednego najpotężniejszych pruskich rodów wojskowych – Blücherów. Rabusie rozbili wszystkie rodzinne posągi, włamali się do grobowca feldmarszałka Blüchera w Krobielowicach i rozwłóczyli jego resztki po wiosce; jego głowy nigdy nie odnaleziono. Obrabowano również sąsiedni grobowiec, z którego wyciągnięto zmumifikowane zwłoki jakiejś kobiety. Zdarto z niej całun i obnażoną pozostawiono na widoku publicznym. Zabytkowe centrum Kluczborka zostało spalone: rynek, dworzec kolejowy, apteka, w której zaczęły wybuchać chemikalia, oraz domy lokalnych oficjeli partyjnych poszły z dymem. Niemieccy maruderzy, którzy przechodzili przez wioskę Cieszków, zdobytą wcześniej przez Armię Czerwoną, znaleźli przed jednym z wielu zrujnowanych i obrabowanych domów ciała dwójki staruszków. „Mężczyzna dostał cztery postrzały w głowę” – zanotował oficer. – „Najwyraźniej usiłował zapobiec zgwałceniu swojej żony.
Powyższy fragment pochodzi z:
Prawdopodobnie oboje mieli nadzieję, że nie będzie tak źle, i dlatego nie uciekli. Teraz leżą martwi z wyrazem przerażenia w oczach, które uchwyciły grozę ostatnich chwil ich życia”. Niecałe 15 kilometrów od Breslau mieszkańcy wsi Kotowice przechodzili tymczasem „dni i noce, które można było sobie wyobrazić tylko w piekle” – wspominał tamtejszy ksiądz katolicki. Jego kościół został splądrowany, a szaty liturgiczne porozrzucano po całej zakrystii, podeptane i ubrudzone. W pozostałej części wioski „wywalano drzwi kopniakami i wyrywano z zawiasów, a w każdej izbie panował taki nieporządek, że łzy same cisnęły się do oczu. Wszystko powywracane do góry nogami, rozbite, połamane, podarte na strzępy. Nie ma słów na opisanie tych zniszczeń”. Ksiądz znalazł dwie kobiety ukrywające się w stajni i przyrzekł im zabrać je pod swoją opiekę. Dom boży nie zapewniał jednak żadnej ochrony; pewnej nocy czterech pijanych Rosjan wpadło na plebanię i skatowało księdza oraz dwie kobiety, którym udzielił schronienia. W Jarosławicach, małej wiosce leżącej na południowy wschód od stolicy Śląska, żołnierze niemieccy szukający sobie miejsca na kwaterę znaleźli w jednym z gospodarstw zwłoki młodej kobiety leżące nago na sienniku. Odcięto jej piersi. W tchawicę miała wbite druty do szydełkowania. Kąty Wrocławskie, do których zaledwie kilka dni wcześniej uciekło blisko 60 tysięcy mieszkańców Breslau, także padły ofiarą nieubłaganego natarcia Armii Czerwonej. Po zajęciu miasteczka Sowieci „działali jak zupełne bestie” – zeznała później pewna czterdziestoletnia gospodyni domowa. – „Cierpieliśmy, jakbyśmy trafili do piekła”. Pierwszej nocy kobieta została zgwałcona kilkanaście razy. „Chciałam się powiesić, ale nie miałam okazji, bo do mojego domu stale przychodzili i wychodzili Rosjanie”. Miejscowy ksiądz został zabity, gdy próbował obronić przed gwałtem siedem starszych zakonnic. Właściciel miejscowej fabryczki został zastrzelony na miejscu, a urzędnika pocztowego zamknięto w piwnicy, gdzie w końcu umarł z głodu. Część kobiet z Kątów Wrocławskich ostatecznie przeniesiono do radzieckiego szpitala polowego, gdzie jednak nadal były napastowane „przez jednego bandytę za drugim”. Pewna młoda dziewczyna była gwałcona i bita, aż „z przodu i z tyłu” wyszły jej na wierzch wnętrzności. Zmarła. Inna gospodyni domowa zażyła dziesięć pigułek nasennych, żeby zakończyć swoją mękę, ale obudziła się po trzech dniach.
To wszystko nie powinno się zdarzyć. Frontowik wkraczał na niemiecką ziemię z jednoznacznymi rozkazami: nie gwałcić, nie plądrować, nie podpalać ani nie grabić. Ale jednocześnie mógł przeczytać wypisane na poboczach drogi hasła: „Czerwonoarmisto! Jesteś teraz na niemieckiej ziemi: godziny zemsty wybiła”; „Oto przeklęte Niemcy”; „Żołnierzu: jesteś w Niemczech. Weź odwet na hitlerowcach”. Mógł również przeczytać słowa Ilii Erenburga. „[Nastała ras płata]” – nadszedł dzień odpłaty – ogłosił pisarz na łamach gazety „Krasnaja Zwiezda”:
Niczego nie zapomnieliśmy. Maszerujemy przez Pomorze, ale przed oczami mamy zniszczoną, krwawiącą Białoruś. Ten gryzący smród spalenizny, którym przesiąkły nasze szynele w Smoleńsku i Orle, chcemy teraz zanieść do Berlina. Stojąc przed Królewcem, Breslau i Piłą, myślimy o ruinach Woroneża i Stalingradu. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy teraz szturmują niemieckie miasta, nie zapomną o tym, jak matki w Leningradzie wywoziły swoje martwe dzieci na sankach. Berlin jeszcze nie zapłacił za męczeństwo Leningradu.
Frontowik widział swoją ojczyznę splądrowaną, widział zrównane z ziemią miasta i wioski na Ukrainie i Białorusi. „Widzieliśmy tak wiele zniszczeń, tak wiele trupów” – wspominał Siemion Siperniak nacierający na Breslau. – „I dlatego tak nienawidziliśmy Niemców. Jedni byli bardziej przepełnieni nienawiścią, inni mniej. Jedni stracili ojca lub matkę, a inni tylko dalszych krewnych. Jedni mieli więcej powodów do nienawiści, inni mniej”. A zatem dla wielu czerwonoarmistów to, co działo się z ludnością Śląska, nie było zemstą, lecz wyrazem sprawiedliwości. Zaprawiony w bojach żołnierz Siergiej Griebenik zapewniał swoją rodzinę w liście: „Nawet sobie nie wyobrażacie, jak wielką satysfakcję czują nasi żołnierze i oficerowie, niezależnie od ich stopnia czy wykształcenia. Niemcy będą teraz cierpieć taką samą niedolę, jaką nam zgotowali w 1941 roku”. Z kolei pewien radziecki piechociarz pisał z radością do domu, że faszystowskie hordy „obrócą się w proch, a my wyryjemy imiona tych, którzy przelali swoją krew dla dobra rodzaju ludzkiego, na resztkach nory Hitlera”. Inny frontowik entuzjastycznie informował swoją rodzinę: „My, bojownicy Armii Czerwonej, synowie Związku Radzieckiego, mówimy teraz niemieckim siepaczom, że ich piosneczka dobiegła końca i dzień, w którym Armia Czerwona zatknie sztandar zwycięstwa nad Berlinem, jest już bliski”.
Przeczytaj również:
To oni walczyli za słuszną sprawę. To oni toczyli wojnę wyzwoleńczą. Jak pisał pewien korespondent wojenny Armii Czerwonej w liście do przyjaciela: „Wszędzie natykamy się na Polaków i Rosjan wracających z niewoli. Opowiadają straszne rzeczy”. Strumień ludzi i narodów płynął na wschód. W budynkach użyteczności publicznej urządzano prowizoryczne kwatery dla tych ludzi. Polskie służby porządkowe usiłowały przekonać tych uchodźców – Rosjan, Ukraińców, Duńczyków, Czechów, Słowaków, Serbów – żeby poczekali na miejscu chociaż kilka dni. Korespondent „Prawdy” Borys Polewoj pisał: „Podejmowane są próby porozumienia się z nimi we wszystkich językach. Ruch na kolei zostanie przywrócony za kilka dni i wtedy zostaną odwiezieni do domu”. Ale to ich nie przekonywało. Szli do domu na piechotę. Jak zauważył Polewoj: „Ich chęć pozostawienia za sobą miejsc związanych z tak straszliwymi wspomnieniami jest silniejsza od rozumu. Z tobołkami na plecach szli drogą, spotykając maszerujące w drugą stronę oddziały wojska, pozdrawiając ich serdecznie, a czasami nawet śpiewając”. Jeden z członków sztabu Koniewa meldował, że wielu wyzwolonych obywateli Związku Radzieckiego „wyrażało chęć wstąpienia w szeregi Armii Czerwonej, aby mogli wziąć odwet na Niemcach za swoje cierpienia”. Niektórzy faktycznie dostali taką możliwość, dzięki samemu gauleiterowi Hankemu. Około 6 tysięcy radzieckich jeńców wojennych z obozów pracujących na potrzeby zakładów Kruppa w Laskowicach Oławskich zostało wyprowadzonych w kierunku na Strzelin położony 36 kilometrów na południe od Breslau. Nigdy tam jednak nie dotarli. Po drodze zostali bowiem wyzwoleni przez swych towarzyszy z Armii Czerwonej. Odżywieni i uzbrojeni włączyli się potem do walk o Breslau. Jednak 3 tysiące więźniów z obozów pracujących na rzecz laboratoriów broni chemicznej w Brzegu Dolnym miało mniej szczęścia. W padającym śniegu kazano im maszerować do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen na zachód od Breslau. Ich los do dzisiaj pozostaje nieznany. Niektórzy twierdzą, że zostali wyzwoleni przez oddziały radzieckie, a zdaniem innych dwie trzecie z nich zostało zastrzelonych lub zmarło w czasie tego „marszu śmierci”. Więźniowie, którzy pozostali w Brzegu Dolnym, zostali rozstrzelani. Niemcy, którzy chcieli dawać im jedzenie lub lekarstwa, byli odsyłani z kwitkiem, a dwie osoby zostały nawet za to zamordowane przez miejscowych nazistów. Być może nawet 2 tysiące osób zmarło w czasie „marszu śmierci” z Brzegu Dolnego – straszliwa liczba, która jednak blednie w porównaniu z Auschwitz.
Od 18 stycznia, gdy zaczęto ewakuować istniejący na Śląsku kompleks obozów pracy przymusowej i obozów koncentracyjnych, drogi w całym regionie zapełniły się kolumnami więźniów i jeńców wojennych. Zdrowych – czy raczej zdrowszych – więźniów pędzono na zachód. Tymczasem młodociani, starcy i chorzy byli celowo pozostawiani w tyle, a następnie rozstrzeliwani przez strażników. Łącznie prawdopodobnie około 60 tysięcy więźniów wysłano na zachód do Gross-Rosen. Mniej więcej co czwarty z nich nie przeżył tego marszu. Tymczasem SS-Obersturmbannführer Rudolf Höss został wysłany do Auschwitz, aby nadzorować ewakuację obozu. Jadąc na wschód, Höss musiał się przedzierać przez tłumy uchodźców zmierzających w przeciwnym kierunku. Nigdy nie dotarł do Auschwitz. Nie dotarł nawet na prawy brzeg Odry. Odnalazł jednak widma z obozu śmierci, „kolumny trupów wlokące się” po drogach i wiejskich dróżkach Śląska. Więźniom idącym w tym „marszu śmierci” nie zapewniono niczego. Nie dostawali nic do jedzenia, nie mieli żadnego schronienia, gdyż budynki publiczne były już zapełnione niemieckimi uchodźcami uciekającymi przed Armią Czerwoną. Co kilkaset metrów leżały trupy więźniów zastrzelonych przez esesmanów, gdy nie mogli już dalej iść. Kiedy samochód Hössa zatrzymał się przy zwłokach jednej z ofiar, padł strzał z pistoletu. „Pobiegłem w kierunku, z którego dobiegł huk wystrzału, i ujrzałem żołnierza, który hamując na swoim motocyklu, strzelał do więźnia opierającego się o drzewo” – wspominał Höss. – „Krzyknąłem do niego, pytając, co robi i co mu zawinił tamten więzień. Zaśmiał mi się impertynencko w twarz i zapytał, co moim zdaniem powinien z nim zrobić. Wyciągnąłem pistolet i zastrzeliłem go”. Jednak to nie śmierć więźnia tak oburzyła Hössa – w końcu ponad milion ludzi, niemal wyłącznie Żydów, zostało wymordowanych w Auschwitz pod jego kierownictwem – ale załamanie się ładu i porządku oraz utrata niewolniczej siły roboczej niezbędnej do podtrzymania rozsypującej się gospodarki Trzeciej Rzeszy jeszcze chociaż przez kilka tygodni.