Fade in - offowy punkt widzenia Krzysztofa Komandera
Przed rodzimym kinem ostrzegano mnie od dawna — Nie warto oglądać polskich filmów — alarmowała rodzina i znajomi, ale ja nie wierzyłem. Jednym tchem wymieniałem wspaniałe polskie produkcje. Zachwycałem się (i nadal zachwycam) Kieślowskim, Polańskim, Falkiem, Krauzem czy Wajdą. Polska kinematografia kusiła swoim powabem i bogactwem, a ja ulegałem za każdym razem. Sielanka trwałaby może do dziś, gdyby nie zwrócono mi uwagi na pewien drobny szczególik. — Stary, Kieślowski nie żyje, reszta ma już swoje lata, ile chcesz żyć starym kinem? — usłyszałem kiedyś. Stwierdzenie to sprawiło, iż wyruszyłem na poszukiwania nowych, dobrych polskich filmów.
Po obejrzeniu takich „dzieł”, jak: „Czas surferów”, „Rh+”, „Francuski numer” czy „Świadek koronny” po prostu zbladłem i pokryłem się zimnym potem. To ma być polskie kino? — zadawałem sobie pytanie. Gdzie te sceny zapadające w pamięć? Gdzie wielowątkowa fabuła i doskonała inscenizacja? Po obejrzeniu kilku kolejnych filmów stwierdziłem, że znajdę je w... miejscu, na którym zazwyczaj się siada. Sytuacje uratowały trochę filmy „Plac Zbawiciela”, "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" i "Testosteron", ale to zaledwie kilka kropel w morzu kiepskich produkcji. Nie dziwię się już, że człowiek, który ma wydać 15 zł na bilet do kina, wybiera film zagraniczny. Przekonał się już wielokrotnie, iż kino zagraniczne jest atrakcyjniejsze i wygrywa w przedbiegach z rodzimymi produkcjami. Najgorsze jest jednak to, że przeważnie człowiek ten ma rację i niewiele wskazuje na to, by sytuacja miała się zmienić.
Panie Komander, jak ma się zmienić, skoro nie ma na to pieniędzy? — zapyta ktoś bystry. Otóż spieszę wyjaśnić, iż pieniądze są. Mało tego, istnieje również perspektywa ich pomnożenia. Cały problem polega na tym, że Polakom za bardzo zależy na zarabianiu pieniędzy, by... zarobili pieniądze. Na przykładzie wspomnianego już filmu „Świadek koronny” wyjaśnię, o co mi chodzi. W normalnych warunkach, gdy jakaś firma wchodzi na rynek, robi wszystko, by zaprezentować się z jak najlepszej strony. Wyrabia sobie markę i zaufanie klientów. Inwestuje, a przez to ewoluuje. Można by rzec, że taka firma patrzy na świat perspektywicznie. Gdyby polskie kino porównać do firmy, to powoli moglibyśmy spodziewać się komornika.
„Świadek koronny” jest doskonałym przykładem na to, jak krótkowzroczni są polscy producenci. Ktoś wpadł na pomysł: zróbmy film. Inny napisał scenariusz inspirowany życiem, całkiem przyzwoity. Ktoś, kto wcześniej kręcił głupkowate komedie romantyczne, dostał szansę sprawdzenia się w mafijnej opowieści. Nagle ktoś inny zapytał: a jak ściągnąć ludzi do kina? Główkowali, główkowali i wymyślili, że jest oto taki Paweł Małaszyński, który podbija serca Polek w „Magdzie M.”. No to dawaj tego Małaszyńskiego — przyjdą Polki, zabiorą mężów, a ci pójdą chętnie, bo w końcu to film akcji, a nie komedia romantyczna. Może jeszcze dzieci wezmą ze sobą i sale mamy pełne. Skarbonki też. Na wszelki wypadek zasypiemy ludzi reklamami. Zrobimy gigantyczne plakaty z Małaszyńskim i nieważne, że to Więckiewicz ciągnie cały film, a Paweł tylko mruży oczy, zaciska zęby i taką minę trzyma przez cały czas trwania seansu. A żeby zarobić jeszcze więcej, to dorzucimy też wersję serialową. Sukces murowany.
Brawo panowie! Zarobiliście! Powiedzcie mi tylko, jak długo jeszcze będzie można na tym zarobić? Ile jeszcze razy dacie radę takimi ogranymi chwytami przyciągnąć ludzi do kina? Ja wiem, że Małaszyńscy znajdą się zawsze, ale czy naprawdę nie ma lepszego sposobu? Czy nie lepiej zrobić po prostu film tak dobry, że ludzie i bez reklam na niego pójdą? Lepiej, ale trudniej, więc po co się męczyć.
Piszę cały czas o „Świadku koronnym”, ale tak naprawdę ta sytuacja dotyczy prawie całej dzisiejszej polskiej kinematografii. Firma, której wszyscy przestają ufać, niepotrafiąca wyrobić sobie porządnej marki nie ma prawa przetrwać na rynku zbyt długo. A jeśli nie ma jej na rynku, nie zarabia. Jeśli nie zarabia, nie tworzy dobrych filmów. Jeśli nie tworzy dobrych filmów, nie zarabia. Koło się zamyka. Pamiętajcie o tym panowie filmowcy, bo my nie jesteśmy głupi. Jesteśmy za to sfrustrowani i może przyjść taki dzień, że choćby Małaszyński zaciskał te zęby do krwi, to i tak nie pójdziemy już do kina na żaden polski film.
Ponury powracam do domu i nagle przypominam sobie ostatni offowy festiwal filmowy, na którym byłem. Przypominam sobie filmy, które — mimo iż wyprodukowane domowymi sposobami — warte są tych 15 złotych i pełnej sali. Powoli wraca mi humor, bo być może wśród tych twórców znajdą się ci, którzy kreować będą przyszłe kino polskie i może oni nie pozwolą sobie na takie traktowanie. Zasypiam więc z uśmiechem na twarzy i głową pełną nadziei, a gdy jutro wstanę, napiszę coś na ten temat.