Ewa Ziętek świętuje jubileusz 50-lecia pracy artystycznej i zaprasza na monodram o Zofii Książek-Bregułowej, łączniczce zgrupowania AK Krybar
Magdalena Mikrut-Majeranek: Pochodzi Pani z Katowic, ale całe swoje zawodowe życie związała Pani z Warszawą. Nie tęskni Pani czasem za rodzinnymi stronami?
Ewa Ziętek: Bardzo tęsknię! Miałam taki moment w życiu, że wydawało mi się, że wrócę do Katowic. Henryk Baranowski, kiedy był dyrektorem Teatru Śląskiego w Katowicach, wymyślił, że zagram „Kto się boi Virginii Woolf” w reżyserii Laco Adamika. Zorganizowano nawet casting na rolę mojego scenicznego partnera. Wszyscy byli dobrzy, ale swoją grą i skromnością zachwycił mnie Grzegorz Przybył. Zaczęły się próby. Pamiętam, że był piękny, słoneczny dzień, mama zapytała się mnie, czy wrócę na obiad. Szłam obok kościoła św. Piotra i Pawła. Wyszedł proboszcz i zapytał, gdzie idę. Odpowiedziałam, że idę na próbę do teatru, a dwa dni później dowiedziałam się, że nie będę grała.
Ale pierwsze kroki w świecie teatru stawiała Pani właśnie na katowickiej scenie?
Mając sześć lat, wystąpiłam na scenie Teatru Śląskiego. Mówiłam wiersz, a później otrzymałam za to książeczkę. Uważałam ten teatr za mój. Bardzo mnie tu ciągnie. Teraz, planując trasę z moim monodramem, zadzwoniłam do jednego z katowickich teatrów, przedstawiłam się, ale nie wiedziano, kim jestem. Spędziłam w Katowicach piękne lata swojej młodości. W liceum byłam w jednej klasie z Olą Kurzydło. Właściwie to ona namówiła mnie do tego, żebym została aktorką. Chodziłam do liceum na Zawodziu, które dziś nazywa się Ignacego Jana Paderewskiego, a wcześniej Aleksandra Zawadzkiego. Miałam wspaniałych pedagogów, nawiązałam tam mnóstwo przyjaźni. Czasy były trudne, ale życie piękne. Założyłam kabaret w szkole, reżyserowałam też spektakle szkolne. Pozwalał mi na to pan Władysław Pieczonka, który był polonistą i znakomitym nauczycielem. Zmarł w 2018 roku. Nawet udało mi się ostatnio odnaleźć jego grób na cmentarzu Zamarskim.
Z sentymentem wspomina Pani Katowice?
Z ogromnym. Mam nadzieję, że tu jeszcze wrócę, ale na razie mieszkam w Warszawie.
Może dobrze się stało, że wybrała Pani pracę w stolicy? W Warszawie otworem stanął przed Panią też świat kina i telewizji.
Pewnie tak. Człowiek marzy o rozpoznawalności, nie chce być anonimowy, ale potem to schodzi na dalszy plan. Nie jest to już takie ważne. W większości spotykam się ze sporą sympatią ludzi i to jest bardzo miłe.
Wciela się Pani w role bohaterek, które są niezwykle rodzinne, ciepłe – to z pewnością ma na wpływ na postrzeganie Pani przez publiczność. Wracając do początków kariery, musimy zatrzymać się przy Pani debiucie, a było to już w wieku 18 lat. Zadebiutowała Pani w „Weselu” Wajdy u boku Daniela Olbrychskiego.
Tak, to jeden z najlepszych polskich filmów. Jest świetnie zrobiony. Dzięki niemu pewnie moje losy potoczyły się tak, jak się potoczyły.
Od najmłodszych lat miała Pani sprecyzowane plany dotyczące przyszłości i wymarzonego zawodu, czy raczej plany te krystalizowały się powoli?
Śmieję się, że mając 6 lat już wiedziałam, co chcę robić, czyli wtedy, kiedy recytowałam wierszyk na scenie Teatru Śląskiego. Później występowałam w szkole podczas wszystkich apeli, brałam udział w konkursach recytatorskich, zdobywałam nagrody. Myślę, że to marzenie o byciu aktorką, o życiu w innej rzeczywistości pojawiło się w dzieciństwie. O tym też opowiadam w swoim monodramie „Nieostrość widzenia”.
Nie wszyscy jednak rozumieli dlaczego chcę zostać aktorką. Uważano wtedy, że aktorka musi być mała, drobna, śliczna, a ja nie pasowałam do tego kanonu. Byłam jednak bardzo zdeterminowana, co zaowocowało przyjęciem do szkoły teatralnej, a konkurencja była spora. Chcieli przyjąć 6 dziewczyn, a na egzaminy przyszło 300.
Jak wspomina Pani te egzaminy? Bardzo stresujące?
Stres oczywiście był, ale nie musi być paraliżujący. Czasami działa mobilizująco. Kiedyś Krzysztof Globisz powiedział mi, że jak wraca po spektaklu do domu i nie siedzi godzinę, żeby to z niego zeszło, to znaczy, że niepotrzebnie był na scenie. To czasami dużo kosztuje, a jak nie kosztuje wysiłku psychicznego, napięcia, to pojawia się ryzyko, że nie poszło dobrze.
Pani kariera nabrała tempa bardzo szybko. Od razu po szkole otrzymała Pani angaż w teatrze?
To były czasy, kiedy prawie wszyscy otrzymywali angaże zaraz po studiach. Na moim roku chyba tylko dwie osoby nie otrzymały od razu umowy. Teraz jest odwrotnie. Ludzi kończą szkoły aktorskie i zastanawiają się co dalej, ale kiedyś praca była gwarantowana niemal dla każdego. Było jednak mniej szkół, a ludzie chętnej chodzili do teatru. Dziś trzeba walczyć o siebie, chodzić na próbne zdjęcia, startować w castingach. Troszkę to dla mnie obce, ale już pomału się do tego przyzwyczajam. Gdy pojawia się sposobność zdobycia doświadczenia, trzeba próbować.
Wracając do waleczności, o której Pani wspomniała. Czy Pani także musiała walczyć o siebie i role?
Wyjechałam na kilka lat za granicę i kiedy wróciłam, właściwie nikt mnie już nie pamiętał. Wtedy próbowałam o sobie przypomnieć. Niby przypadkiem przechodziłam korytarzem wytwórni, próbowałam rzucać się w oczy, chodziłam na spektakle. W końcu się udało.
A i tak wydaje mi się, że niewiele od nas zależy. Gdyby w roku, w którym zdawałam do szkoły aktorskiej, Wajda nie kręcił „Wesela” i nie szukał aktorki do roli Panny Młodej, moje życie mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Nie wiem, czy dostałabym się do szkoły aktorskiej i tak dalej.
Zobaczcie spektakl Ewy Ziętek w Teatrze Kwadrat!
Więcej informacji: www.teatrkwadrat.pl
Social media: www.facebook.com/Teatr.Kwadrat | www.instagram.com/teatr_kwadrat
Jednym z hitów polskiej telewizji, dzięki któremu zyskała Pani popularność był serial „Złotopolscy”. Produkcja zakończyła się w 2010 roku.
Tak, kręciliśmy 13 lat
A jak Pani wspomina ten okres?
To był świetny czas. Kiedyś inaczej kręciło się seriale. Było zdecydowanie więcej czasu. Wspominam „Złotopolskich” z ogromnym sentymentem. Wielu aktorów już nie żyje, bo i Henryk Machalica, i Jerzy Turek, i Leon Niemczyk. Wszyscy się przyjaźniliśmy. Byliśmy jak rodzina. Spotykaliśmy się dzień w dzień, a do tego wyjeżdżaliśmy nawet razem na wakacje. Kiedy zdjęcia zostały zakończone, dla wielu był to szok, że to już koniec. Przez 13 lat wielu aktorów żyło kursując między pracą na planie serialu i domem, a nagle to wszystko się urwało. Wielu zostało bez pracy, inni szybko sobie poradzili.
Drugim serialem, który do dziś gości pod polskimi strzechami są „Barwy szczęścia”. W tym roku obchodzi jubileusz
Bardzo sobie go cenię. Zestawienie z Krzysiem Kiersznowskim, który zmarł w ubiegłym roku, było wspaniałym pomysłem. To wszystko zasługa Ilony Łebkowskiej. Krzysztof był wielkim aktorem. Bardzo go szanuję i jestem wdzięczna za to, że mogłam z nim pracować. Jednak od ponad roku nie gram już w tym serialu.
Która z produkcji, w której Pani uczestniczyła jest Pani ulubioną i tą, którą najmilej i najczęściej Pani wspomina?
Nie wspominam niczego. To, co jest zrobione, to przeszłość. Bardzo mi miło, gdy ktoś powie, że dobrze gdzieś zagrałam. Jestem zaskoczona „Gierkiem”, w którym gram niewielką rolę. Od kilku osób usłyszałam wyrazy uznania, co mnie bardzo ucieszyło. To, co było, to już było. Nie ma czego rozpamiętywać. Bardzo sobie cenię pracę w teatrze i ogromnie cieszę z monodramu, który teraz zrobiłam. Napisał go Remigiusz Grzela, a wyreżyserował Wawrzyniec Kostrzewski. To jest coś, co dało mi ogromną satysfakcję. Udało się chyba stworzyć coś, pod czym mogę się podpisać obiema rękami.
Można powiedzieć, że wspomniany monodram „Nieostrość widzenia” to podsumowanie Pani pracy zawodowej?
Tak. Monodram to rodzaj mojej spowiedzi. To świetnie napisany tekst, a spektakl jest bardzo intymny. Praca nad monodramem pozwalała mi przestać myśleć o wojnie w Ukrainie. Staram się też pomagać walczącym. Podziwiam wszystkie osoby, które wzięły do swoich domów uchodźców.
Jednak głównym powodem sięgnięcia po monodram była pani Zofia Książek-Bregułowa, która była zresztą aktorką w Katowicach, ale także poetką i łączniczką AK. Kiedy zobaczyłam opowiadający o niej reportaż „Podróż do zielonych cieni”, zachwycił mnie nie tylko jej stosunek do zawodu, który ja także uprawiam, ale to jakim była człowiekiem. Jej siła woli, odwaga, by stawiać czoło przeciwnościom i jednocześnie wielka pogoda ducha. To wzbudza ogromny zachwyt i podziw. Bardzo żałuję, że jej nie poznałam. Zmarła w 2014 roku i została pochowana na cmentarzu przy ul. Francuskiej w Katowicach.
Pani Zosia była wyjątkowa. Moja koleżanka bez przerwy namawiała mnie, żebym zrobiła spektakl o pani Zosi, ponieważ podczas Powstania Warszawskiego uratowała jej ojca. Doszło do tego na skrzyżowaniu, na którym dziś znajduje się mój teatr. Tak też zrobiłam. Umówiłam się z Remigiuszem Grzelą w moim teatrze 15 maja, czyli w dniu imienin pani Zosi, co stwierdziłam już podczas spotkania. W trakcie pracy nad monodramem pojawiło się wiele trudności, ale w końcu udało się doprowadzić sprawę do końca i zrealizować spektakl. Otrzymałam zaproszenie do Krakowa, więc mam nadzieję, że w lipcu pojadę tam z monodramem.
A Katowice?
Zobaczymy. Jestem pełna nadziei, że to się też uda. Ostatnio poznałam dyrektora Teatru Śląskiego.
Co jest Pani bliższe: teatr czy film i telewizja?
To nie ma znaczenia. Ważne z kim się pracuje. Ale muszę powiedzieć, że teatr jest bardziej uczciwy. Nic nie można skleić, powtórzyć. Jednakże jeżeli mam wybierać średni teatr lub dobry film, to wolę film.
Blaski życia aktorskiego możemy sobie wyobrazić. A jakie są cienie tej profesji?
Jest ich wiele. Aktor ponosi wysoką cenę za wykonywanie tego zawodu. Cierpi na tym życie rodzinne. Podziwiam ludzi, którzy pomimo wykonywania tego zawodu mają udane życie rodzinne. Mnie się nie udało.
Nie chciała Pani, aby Pani córka poszła w Pani ślady?
Nie, absolutnie. Kolorowe czasopisma i ścianka to tylko jedna strona medalu, ale jest i druga, bardziej mroczna. Każdy aktor stara się chronić swoje dziecko przed aktorstwem, ale to dziecko oczywiście później samo decyduje. Życie aktora wiąże się z wieloma wyrzeczeniami, brakiem czasu, a na tym wszystkim cierpi głównie rodzina. Nie chciałam takiego życia dla swojej córki.
50-lecie pracy artystycznej świętuje Pan monodramem, a jakie ma Pani plany na przyszłość?
Cieszę się dniem, który jest. Zajmuję się mamą, chcę odwiedzić córkę i ruszyć w trasę z monodramem. Na pewno będę chodziła na próbne zdjęcia. Staram się cieszyć tym, co mam i być wdzięczną za to, że żyję, że jestem zdrowa, mam wspaniałą córkę i wnuka.
Czy jest taka, rola, która była Pani ulubioną?
Nie mam takiej ulubionej roli. Grałam różne postaci. Choć może Sasza w „Płatonowie”? Nie, nie potrafię wybrać jednej. Kiedy pracuję nad spektaklem, to jest on w danej chwili najważniejszy, ale kiedy już w nim zagram, to jest to już historia. Każda rola jest tą ulubioną, kiedy nad nią pracuję. Choć z sentymentem patrzę na siebie sprzed 50 lat na zdjęciu z „Wesela”.
A gdyby mogła się Pani jeszcze raz urodzić i ponownie wybrać ścieżkę zawodową, co by Pani chciała robić?
Oczywiście, aktorstwo! Nie wyobrażam sobie siebie w innym zawodzie.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!
Zobaczcie spektakl Ewy Ziętek w Teatrze Kwadrat!
Więcej informacji: www.teatrkwadrat.pl
Social media: www.facebook.com/Teatr.Kwadrat | www.instagram.com/teatr_kwadrat