Eugeniusz Piotrowski - „Nie umiem się nisko kłaniać” - recenzja i ocena
Dziennik Eugeniusza Piotrowskiego pt. „Nie umiem się nisko kłaniać” to publikacja szczególna. Zyskała ona uznanie jury konkursu rozpisanego przez Instytut Pamięci Narodowej na dziennik lub wspomnienia z lat osiemdziesiątych XX wieku. Na tle innych wydawnictw źródłowych IPN jest pozycją nietypową – ukazuje bowiem historię najnowszą widzianą oczami zwykłego obywatela PRL. Należy zgodzić się z autorem opracowania, Grzegorzem Wołkiem, który we wstępie publikacji stwierdza:
Z pewnością nie jest to jednak zapis losów człowieka przeciętnego, lecz inteligenta, szanowanego wrocławskiego lekarza chirurga i społecznika. Dziennik Eugeniusza Piotrowskiego stanowi opowieść o życiu codziennym w zmieniającej się rzeczywistości PRL. Oddaje nastroje i sposób myślenia ówczesnych Polaków. Autor odbył wiele podróży po kilku kontynentach, które również opisał w pozostałych zeszytach. Przyjęta przez niego rola obserwatora i komentatora wydarzeń historycznych jest oczywista, nie był on bowiem sprawcą wielkich procesów dziejowych. Widać jednak jego wpływ na lokalną społeczność, jej mikrohistorię.
Wstęp napisany został w sposób wyczerpujący i stanowi świetne wprowadzenie do właściwej treści diariusza. Pozwala lepiej poznać biografię Piotrowskiego oraz zarysowuje podstawowe kwestie, jakim w dzienniku poświęcano najwięcej uwagi. Publikacja opracowana została bardzo starannie od strony redakcyjnej. W bogatej siatce przypisów rozwiniętych zostaje wiele kontekstów i wątków pobocznych oraz zawarte są noty biograficzne co ważniejszych osób pojawiających się w relacjach autora. Interesujące i przejrzyście opisane są również zdjęcia z albumu rodziny Piotrowskich. Dobrym standardem i przydatnym ułatwieniem lektury jest także zamieszczenie porządnego indeksu osób i wykazu skrótów. Wypada dodać, że książka wydana została na papierze kredowym, przez co zyskuje nieporęczne rozmiary i nadspodziewanie dużą wagę, jednak od strony graficznej i edytorskiej prezentuje się niezwykle okazale.
Dziennik prowadzony był nieregularnie i niestety z dużymi lukami – lata czterdzieste i pięćdziesiąte w relacjach autora obecne są jedynie wyrywkowo, a dekada lat sześćdziesiątych nie pojawia się na kartach dziennika wcale. Wywołany tym niedosyt zostaje jednak z nawiązką spłacony licznymi i rozbudowanymi opisami rzeczywistości dekad Gierka i Jaruzelskiego. Otrzymujemy mozaikę, w której przeplatają się różne aspekty życia. Przeważają, oddane z pozytywistycznym realizmem, opisy aktywności zawodowej autora.
W ten sposób poznajemy realia pracy we wrocławskich szpitalach, ciężkie godziny na salach operacyjnych i uciążliwe perypetie z komunistycznymi aparatem administracyjnym. Oprócz tego pojawiają się również barwne, a zarazem zdystansowane i nostalgiczne relacje z zagranicznych podróży Piotrowskiego. Szczególnie kontrastowe, wręcz egzotyczne względem polskich realiów wydają się zapiski z jego pobytu w Kanadzie w roku 1957. Oprócz ciekawych opisów samej Kanady, uwagę przykuwa krytyczne spojrzenie na kanadyjską polonię – zwłaszcza tę „starej daty”. Ilustruje to wpis z 9 lutego 1957 r.:
Starzy natomiast, wrośnięci w tutejsze realia, dobrze pamiętający okresy depresji, kryzysów, patrzą na młodych jak na intruzów, którym często lepiej się powodzi. Starzy wspominają , jak to rok 1939 był rokiem szczególnej bryndzy, a na wieść o uderzeniu hitlerowskich hord na Polskę cała emigracja żłopała whisky i wiwatowała. Wybuchła wojna, a więc skończyła się depresja i zaczął okres prosperity. W dalekiej Europie śmierć i zniszczenie były powodem do radości dla ofiar kryzysu ekonomicznego. Tragiczny paradoks twardego prawa życia.
Notatki z tamtego okresu to również dobry przykład poczucia humoru autora. Opisywana przez niego scena podczas podróży na lotnisko nosi w sobie cechy komizmu w stylu filmów Piwowskiego, czy Barei:
[15 I 1957] Jestem w Warszawie. Tłum zaaferowanych „emigrantów”. Odjazd autobusem LOT-u. Dla rozgrzewki, zapewne aby lżej było nam żegnać polską organizację pracy, wszyscy „podróżnicy” popychają autobus. Zapalił. Wszystko inne po tym było li tylko czczą formalnością.
Po powrocie do kraju Piotrowski na 15 lat zaniechał prowadzenia dziennika. Jego milczenie w tym okresie jest nieco zagadkowe, a na pewno stanowi stratę z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika. Warto się zastanowić, co sprawiło, że autor wrócił do pisania po tak długim czasie właśnie wtedy – 4 maja 1972 r. Być może zdecydowało o tym silne przeżycie, które wywołało u niego egzystencjalną refleksję i stało się literackim impulsem. Autor pisze tego dnia:
Idąc do II Kliniki Akademii Medycznej, natykam się na śmierć. W korytarzu reanimacji koledzy prowadzą intensywny masaż zewnętrzny serca u kobiety, która straciła przytomność na ulicy. Przywieziona erką w stanie śmierci klinicznej. Masaż bez efektu. (…) Czy śmierć musi być straszna? Nie, można ją zneutralizować, o ile obiecamy wszystkim, że przeżyją ją świadomie. Zwycięża zatem idea eutanazji, a więc śmierć rozłożona na fazy, z których żadna nie będzie ostateczna. Religia jedynie ujmuje śmierć jako przedłużenie odpowiedzialności w nieskończoność, a więc śmierć jest straszna, bo stanowi najbardziej stały element życia.
Doświadczenie graniczne – w tym przypadku doświadczenie śmierci – jest być może początkiem wszelkiej literatury. Obojętne nie pozostają tutaj nawet osoby stykające się ze śmiercią na co dzień, jak sam autor.
Obok refleksji filozoficzno-egzystencjalnej, na kartach dziennika zdecydowanie najbardziej wyróżniają się rozważania o tematyce polityczno-społecznej. Piotrowski interesował się polityką. Posiadał niezłe rozeznanie w meandrach partyjnych przetasowań. Był nonkonformistą, ideowo i emocjonalnie sprzeciwiał się komunistycznej władzy w Polsce. Samemu nigdy do polityki nie wszedł, wyraźnie sympatyzował jednak z powstającą w kraju opozycją demokratyczną. W swoim dzienniku wnikliwie komentował wiele ważnych, przełomowych wydarzeń z historii PRL. Przede wszystkim jednak sprzeciwiał się mentalności homo sovieticus, z której negatywnymi przejawami musiał się mierzyć nader często. W jednym ze swoich bardziej dosadnych wpisów mówił:
[2 III 1976] Filozofia narzucona przez wynaturzony socjalizm: przycwaniaczyć i bezkonfliktowo przejść przez całe życie. Mam niejakie wątpliwości, czy aby jest to myśl przednia – złota? Godna zapisu? Uformowana zbiorowym klaskaniem generacja o takim sposobie myślenia jest dla mnie obrzydliwa. My, przedwojenni, jesteśmy od współczesnych różni. Jak bardzo? W czym? Niby proste pytanie, ale prawidłowa odpowiedź będzie trudna. Bo i starą generację socjalizm nadszarpnął. Łamią się i już cwaniaczą, aby psim swędem lub chyłkiem przejść przez życie spacerkiem. Na tym pseudospacerze coraz częściej spotyka się ludzików, wbrew oczekiwaniom, z podniesionym bezczelnie czołem! Tak, nauczyli się nawet patrzeć cynicznie w oczy with cold blood.
Wraz z pogarszaniem się sytuacji politycznej w kraju i narastającym kryzysem gospodarczym końcowej fazy rządów Gierka, prognozy i analizy Piotrowskiego stawały się coraz bardziej pesymistyczne. Po stłumieniu przez władze strajków z czerwca 1976 roku pisał:
[30 VI 1976] (…) Jakie przed nami perspektywy? Można odpowiedzieć jednym słowem: złe. Bo w tym układzie nadal wszystko będzie oparte na obłudzie, fikcji, jednomyślności itd. Itp. Czyli co było, będzie! Inwestycjami nie zmienimy ogólnonarodowego marnotrawstwa, złej organizacji pracy i tumiwisizmu! Okres trzydziestolecia PRL uczynił w naszych umysłach straszliwe spustoszenie. Obłuda, fałsz, cwaniactwo są nagradzane, a uczciwość, prostolinijność i rzetelność tępione.
Poziom rozgoryczenia autora sukcesywnie wzrastał. Sytuacji nie polepszał fakt, że komunistyczne władze coraz częściej dawały się mu osobiście we znaki. O ironio, jedno z przedstawionych przez Piotrowskiego zdarzeń z końca lat siedemdziesiątych zadziwiająco przypomina niektóre z dzisiejszych praktyk politycznych. Jak widać, dzienniki te nie tracą nic na aktualności… Autor pisze:
[1 IX 1978] Oj, podkładają świnie czerwone krawaty! Dosłownie w ostatnim dniu przetelefonowano mi z sekretariatu oddelegowanie mnie na komisję poborową od 4 września do 20 października, wiedząc, że w dniach 26-30 września mam uczestniczyć w konferencji we Frankfurcie z referatem programowym. Delegację podpisał jakiś Wracz z ZOZ-u Fabryczna – kierownik „metodyczno-organizacyjny”. Można tylko wzruszać ramionami na taką metodę i organizację. Naprawdę jestem niedzisiejszy, nie mogę bowiem absolutnie zrozumieć, jakimi kategoriami myślą ludzie z naszego aparatu rządzenia. Chyba nie myślą i stąd takie decyzje. Żyjemy w kraju kolaborantów (czytaj: karierowiczów), których poziom kompetencji jest niesłychanie niski, jeśli nie żaden. Dostali się ci ludzikowie na kierownicze stanowiska tylko i wyłącznie dzięki łaskawcy, czyli partii, i niby rządzą. A skutki? Jak Polska długa i szeroka – fatalne.
Cała publikacja przygotowana została bardzo starannie i stać się może jednym z wartościowych źródeł do badania historii społecznej PRL. Wspomnienia Piotrowskiego spisane zostały przystępnym, inteligentnym językiem. Dominuje w nich spojrzenie lekarza-społecznika, czasem wytrawnego politycznego krytyka, niekiedy zaś filozofa. Mimo częstych przypadków emocjonalnego zaangażowania w opisywane zdarzenia, autor pozostaje w swojej narracji skromny i możliwie zdystansowany. Czytelnik szybko zyskuje do niego sympatię, co sprawia, że lektura wciąga i angażuje. Piotrowski, niczym cicerone prowadzi odbiorcę przez meandry PRL, z chirurgiczną precyzją ukazując obłudę, groteskę i absurdy panującego systemu – z siłą wcale nie mniejszą, niż znani publicyści i literaci tamtego okresu.