„Erebus” i „Terror” na dalekich lądach
Ten tekst jest fragmentem książki Michaela Palina „Szaleństwo w ciemnościach. Tragiczna historia zaginięcia statku Erebus”.
„Erebus” nigdy nie był okrętem pełnym gracji. Otaklowany funkcjonalnie jak bark, miał na fokmaszcie i grotmaszcie ożaglowanie prostokątne, a na bezanmaszcie – skośne. Nie był też szybki. Przy pełnym wietrze płynął maksymalnie z prędkością od siedmiu do dziewięciu węzłów. Ale według fachowej opinii prawnuka jego dowódcy, kontradmirała M.J. Rossa, był „znakomitą jednostką morską”, której „kołysanie boczne i przechyły wzdłużne były silne, lecz spokojne, zatem narażały takielunek i drzewca na niewielkie naprężenia”.
Wkrótce okręt miał przejść próbę. Po czterech dniach rejsu, 4 października 1839 roku, gdy „Erebus” przepływał w pobliżu Start Point, wysuniętego na południe przylądka w hrabstwie Devon, dostał się w obszar gęstej mgły, a później wichury i silnego deszczu. Następnego ranka nigdzie nie było widać „Terroru”. Niespełna tydzień na morzu, a już wyraźne instrukcje Admiralicji, że oba okręty mają przez cały czas trzymać się razem, rozminęły się z rzeczywistością. To jednak nie wydawało się nadmiernie martwić Rossa. Kiedy Lizard Point, ostatni widoczny skrawek wybrzeża Anglii, zniknął za rufą, dowódca był w znakomitym nastroju. „Niełatwo opisać radość i beztroskę, jaką wszyscy odczuwaliśmy”, pisał później, „… podskakując na błękitnych falach oceanu, niesieni korzystną bryzą, gdy już niemal wyruszyliśmy na to przedsięwzięcie, które jakże długo pragnęliśmy rozpocząć, i uwolniliśmy się od nużących i pełnych trosk czynności naszych przewlekłych, lecz niezbędnych przygotowań”.
James Clark Ross był poważnym i doświadczonym marynarzem, ostrożnie dającym upust emocjom. Przedtem przechodził przez to wszystko wielokrotnie, ale nigdzie indziej nie objawiał aż tak intensywnej ulgi wynikającej z faktu, że jest w drodze, z dala od przejętych drobnostkami urzędników służby cywilnej i pompatycznych ceremonii, mając wokół siebie sześćdziesięciu mężczyzn i zadanie do wykonania. Po raz pierwszy zmierzał na południe – i to daleko: gdyby wszystko się powiodło, znalazłby się dalej na południe niż jakikolwiek inny okręt przed nim. Wyzwanie, jakie miał przed sobą, mogło onieśmielać, Ross jednak się nim delektował. Kiedy skierował „Erebusa” na południe – południowy zachód, panował w istocie nad wszystkim, co obejmował wzrokiem.
Życie na pokładzie ustaliło się zgodnie z uświęconym tradycją wzorcem. Dzień dzielił się na czterogodzinne wachty, wyznaczane biciem w okrętowy dzwon. Osiem uderzeń rozlegało się w południe, po czym raz uderzano w dzwon o wpół do pierwszej, dwa razy o pierwszej, trzy razy o wpół do drugiej i tak dalej, aż o czwartej znowu dochodzono do ośmiu uderzeń i cała procedura zaczynała się od nowa. Załoga pracowała więc za dnia i w nocy w systemie czterech godzin pracy i czterech odpoczynku. Przy zmianie wachty bosman stawał przy luku i wzywał „Wszyscy na pokład!”, ludzie zbierali się zaś na pokładzie, po czym rozchodzili się na różne stanowiska.
Dni rozpoczynano wcześnie. Zaraz po czwartej nad ranem kok rozpalał ogień w kambuzie i zaczynał przygotowywać wczesne śniadanie. Składał się na nie jakiś rodzaj owsianki, jedzonej z sucharami. Wachta o piątej zmywała pokłady i polerowała deski piaskowcem, a później inni kontynuowali szorowanie pokładów za pomocą szczotek i kubłów.
O wpół do ósmej zwijano wszystkie hamaki, a po ośmiu uderzeniach w dzwon kapitan dokonywał inspekcji prac i jeśli je zaaprobował, bosman wzywał piszczałką załogę na śniadanie. (Bosmańska piszczałka stanowiła nieodzowny element życia na pokładzie; służyła jako odpowiednik współczesnego systemu głośników okrętowych, a rozmaite kadencje dźwięku przekazywały różne rozkazy). Główny posiłek jadano w południe, na ogół składał się on z suchara, solonej wołowiny, sera i zupy. Do tego wydawano wszystkim rację grogu – ćwierć półkwarty (około 150 ml) rumu oraz wodę. O tej porze przy bezchmurnym niebie i najwyższym położeniu słońca ponad horyzontem wykonywano również pomiary w celu określenia szerokości geograficznej pozycji okrętu. Resztę dnia wypełniały rozmaite inne prace, w tym sprawdzanie stanu składów i wyposażenia, zmiany dotyczące ożaglowania i pranie odzieży. Wieczorem wydawano więcej grogu, na pokład wynoszono skrzypce i śpiewano szanty oraz tańczono.
Kwatery na okręcie rozmieszczano zgodnie z systemem segregacji, zależnym od rangi: kajuty kapitana, oficerów i chorążych znajdowały się bliżej rufy, a pomieszczenia ludzi pozostałych rang – z przodu okrętu. Kajuta kapitana przebiegała przez całą szerokość kadłuba. Na rufowym końcu miała pięć iluminatorów – otworów okiennych – przez które można było wyglądać. Każdy miał około 90 centymetrów wysokości, a zamykały je podwójne uchylne szyby – jedna rama od wewnątrz, druga od zewnątrz. Promieniście od kajuty kapitana rozchodziły się kabiny poszczególnych oficerów. Na sterburcie obok sypialni kapitana znajdowały się kajuty chirurga i ochmistrza, każda miała wymiary około 180 na 165 centymetrów, umywalkę w jednym narożniku, stolik w drugim oraz koję z umieszczonymi pod nią szufladami. Wzdłuż lewej burty były cztery podobne kajuty: trzy zajmowali porucznicy, a jedną – nawigator. Obok nich, ku przodowi, biegł szereg czterech mniejszych kabin: kajuta stewarda kapitana, spiżarnia stewarda oraz kabiny pierwszego oficera i drugiego nawigatora. Nie było tam wiele więcej przestrzeni niż na miejsce do siedzenia, szafkę, szczątkowy stolik i wąską koję. Jeszcze dalej ku przodowi od strony sterburty znajdowały się małe pojedyncze kajuty dla stewarda ochmistrza, stewarda mesy dla młodszych oficerów oraz pomocnika chirurga (miały koje, ale nie było umywalek). Obok nich dzielili mesę i przyległą do niej wspólną kwaterę z piętrową koją oraz pojedynczym łóżkiem: ogniomistrz, bosman i cieśla.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michaela Palina „Szaleństwo w ciemnościach. Tragiczna historia zaginięcia statku Erebus” bezpośrednio pod tym linkiem!
Pomiędzy szeregami kabin znajdowała się mesa oficerska, w której stołowali się oficerowie obsługiwani przez własnych stewardów, do nich zaś niekiedy przyłączał się kapitan. Do racji podawanych w mesie oficerowie dokładali swój udział z własnej kieszeni, co zapewniało im menu bardziej zróżnicowane niż strawa wydawana reszcie załogi. Lepiej sytuowani mieli własne wino i inne smakołyki. Ochmistrz i oficerowie jadali oddzielnie we własnej mesie, zwanej mesą dla młodszych oficerów. Na śródokręciu znajdowały się główny luk i zejściówka, a za nimi, w przedniej jednej trzeciej okrętu, leżał forkasztel – otwarta przestrzeń, gdzie jedli i spali podoficerowie, żołnierze piechoty morskiej i marynarze. Wszyscy z wyjątkiem oficerów i chorążych spali w hamakach.
Ludzie jedli przy czteroosobowych stołach, wciśniętych po obu stronach w długi pojemnik żaglowy, w którym przechowywano zapasowe żagle. Do siedzenia i przechowywania własnych rzeczy służyły im marynarskie skrzynie.
Za forkasztelem leżał kambuz, a na końcu, na dziobie, sala chorych. Na podstawie planów okrętu wydaje się, że były na nim tylko dwa ustępy wyposażone w spłuczki wodne. Znajdowały się na rufie, otoczone z obu stron przez dwa kojce dla kur, obok skrzyń na sygnały barwne, w których w schludnych przedziałach trzymano rozmaite flagi sygnałowe. Musiały istnieć jeszcze inne toalety, ale tylko wygódki kapitańska i oficerska były oznaczone.
[…]
„Erebus”, który już przedtem przemierzył Zatokę Biskajską, tym razem uniknął, jak się wydaje, koszmarnej pogody, z której ten akwen słynie. „Podczas przepływania przez Zatokę Biskajską nie mieliśmy korzystnej sposobności określenia wysokości spotykanych na niej fal, nie doświadczyliśmy bowiem żadnego gwałtownego sztormu”, zanotował z pewnym żalem Ross. „Terror” natomiast miał mniej szczęśliwą podróż i podczas sztormu, który rozdzielił oba okręty u wybrzeża Devonu, niewiele dzieliło jednostkę od katastrofy. Według księgi notatek służbowych sierżanta Cunninghama trzej członkowie załogi ściągali ruchomy bom – drzewce, do którego można było przymocować dodatkowy żagiel – kiedy „prawie postradali życie wskutek gwałtownego przegłębienia okrętu (…), a bom, ludzie i cała reszta znaleźli się całkiem pod wodą”. Cztery dni zajęło „Terrorowi” dogonienie „Erebusa” na pierwszym postoju – nie był to dobry omen przed czekającym okręty rejsem.
Niemniej 20 października, prawie miesiąc od wypłynięcia, oba okręty dotarły do pierwszego przystanku, Madery, wyspy leżącej około 1000 kilometrów od wybrzeża Afryki. Dokonano tu różnych pomiarów, w tym wysokości najwyższego punktu na Maderze, szczytu Pico Ruivo. Niedawno własne obliczenia przeprowadził tu porucznik Wilkes, członek wyprawy badawczej ze Stanów Zjednoczonych (podobnie jak Ross, zmierzający do Antarktyki). Ross z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że wyniki tamtych pomiarów różniły się od jego własnych o około 40 metrów: „to o wiele więcej niż powinniśmy się spodziewać po doskonałych i dokładnych instrumentach, wykorzystanych przy obu okazjach”. W późniejszej fazie rejsu Ross miał dalsze powody do kwestionowania zebranych przez Wilkesa informacji i wyraził się o poruczniku w sposób nieco mniej grzeczny.
„Erebus” stał na redzie portu w Funchal dziesięć dni, ale załodze daleko było do próżnowania. Stale spuszczano na wodę i podnoszono pomocnicze łodzie przywożące zaopatrzenie z portu. Jedną z nich zawłaszczył chirurg McCormick, który wyruszał na eksploracyjne wędrówki wokół wyspy w towarzystwie jej mieszkańca, pana Muira.
31 października oba okręty podniosły kotwice i wzięły kurs na Wyspy Kanaryjskie. Podróż upływała spokojnie, choć Ross zanotował, że holowane przez nich trały wypłynęły z okazami całkiem nowych gatunków morskich żyjątek, które – jak pisał z entuzjazmem – „stanowią fundament bytu morskich zwierząt, a dzięki emitowanemu przez nich pod wpływem zaniepokojenia fosforyzującemu światłu sprawiają, że ciemną nocą szlak okrętu na wodzie jarzy się zaskakująco jaskrawą barwą”. Czasu spędzonego przez nich w Santa Cruz na Teneryfie podobnie nie naznaczył żaden incydent, a główną atrakcją stało się zapewne podniesienie na pokład „żywej krowy”, jak odnotował Cunningham. Ale wtrącona przez niego przelotna uwaga na temat następnej wyspy, którą odwiedzili, pokazuje, że ten archipelag nie był oazą pokoju i spokoju. Cunningham mógł nabyć na wyspie St. Jago „dobre wino” i pomarańcze, ale jego notka o tym, że jej mieszkańcy „są lub byli niewolnikami”, służy jako przypomnienie tego, w jak niedawnych czasach ten oburzający handel dominował w tym regionie. Chociaż handel niewolnikami stał się w Imperium Brytyjskim nielegalny od 1807 roku, to samo niewolnictwo zostało zakazane dopiero w 1833 roku. A w okresie, w którym „Erebus” i „Terror” odwiedziły ten region, Królewska Marynarka Wojenna nadal patrolowała wody u wybrzeży Afryki Zachodniej, żeby przechwytywać statki niewolnicze – ta rola często musiała być tak okropna jak działania wojenne. Christopher Lloyd opisuje w książce The Navy and the Slave Trade, jak pewien oficer, okrętując się w 1821 roku na statek niewolniczy, zastał jego ładownię pod pokładem tak wypełnioną ludzkim ładunkiem, że więźniowie „przywierali do krat, żeby wciągnąć choć haust świeżego powietrza, i walczyli ze sobą o odrobinę wody, pokazując spieczone języki i wskazując na zapadnięte brzuchy jak ludzie owładnięci głodem”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michaela Palina „Szaleństwo w ciemnościach. Tragiczna historia zaginięcia statku Erebus” bezpośrednio pod tym linkiem!
Kiedy „Erebus” i „Terror” zbliżyły się do równika, wpłynęły w obszar pomiędzy pasatami z kierunku północno- -wschodniego i południowo-wschodniego. „Gwałtowne podmuchy wiatru i strugi deszczu występowały na zmianę z okresami ciszy i lekkiej, mylącej bryzy”, zauważył Ross, „co w połączeniu z dławiącym upałem w naładowanej elektrycznością atmosferze czyniło tę część rejsu zarówno nieprzyjemną, jak i niezdrową”. Skoro Ross w przestronnej kajucie na rufie czuł się niekomfortowo, możemy sobie tylko wyobrazić, o ile gorsze warunki musiały panować pod pokładem, nawet przy otwartych lukach.
3 grudnia 1839 roku „Terror”, płynąc przed „Erebusem”, przekroczył równik. William Cunningham, któremu nigdy przedtem się to nie przydarzyło, z okazji przekraczania równika został jako „żółtodziób” poddany ceremonii, którą przeprowadzili członkowie załogi w przebraniach króla Neptuna i jego straży. Należycie opisał ten epizod w dzienniku:
Posadzono mnie na fotelu balwierza i poddano procedurze golenia poprzez namydlenie pędzlem – przy czym mydło składało się ze wszelkiego rodzaju paskudztw, jakie dało się zebrać na okręcie (nie wyłączając gnoju [czyli ekskrementów]). Na kark skierowano mi strumień z pompy pożarowej, tryskający przez cały czas z najwyższą siłą. Po dokładnym oskrobaniu mnie kawałkiem żelaznej obręczy zostałem obalony do tyłu w napełniony wodą żagiel (…) i solidnie zanurzony (…), po czym miałem przyjemność oglądania, jak podobną procedurę przechodzi prawie 30 innych.
W południe wszyscy wychylili solidnego kielicha (co oznaczało wydanie specjalnej racji rumu), a „po kolacji wezwano całą załogę na pokład na tańce i swawole”.
Pierwsze Boże Narodzenie z dala od domu świętowano z tradycyjnym entuzjazmem. Po modlitwach i kazaniu wygłoszonym przez kapitana Rossa trzynastu oficerów zasiadło w mesie dla młodszych oficerów do kolacji składającej się z zupy z groszku, pieczonego indyka i pieczeni z szynki, pasternaku, śliwkowego puddingu i placka z dynią. Dwa dni później jedli na śniadanie świeżo złowionego delfina, a po kolejnych pięciu dniach członkowie załogi „Erebusa” pożegnali kończącą się dekadę „ze wszystkimi marynarzami na pokładzie, którzy wyszli, by posłuchać skrzypiec”. Na „Terrorze” z wybiciem północy kapitan Crozier posłał po bosmana, żeby wezwał piszczałką całą załogę na pokład na solidnego kielicha. „Muszę powiedzieć”, pisał Cunningham, „że nigdy przedtem nie widziałem, by grupa ludzi zjawiła się tak szybko”. Skrzypek zagrał Rule, Britannia!, po czym rozpoczęły się tańce i życie towarzyskie kwitło do drugiej nad ranem. Tak oto załoga powitała lata czterdzieste XIX wieku. „Wszyscy zakończyliśmy trzema donośnymi wiwatami”.
***
Wydawało się, że wyprawa przebiega dobrze, ale też powoli.
Potrzeba stałych obserwacji porównawczych zmuszała oba okręty do posuwania się meandrującym, niebezpośrednim kursem. Siódmego grudnia ekspedycja przekroczyła równik magnetyczny, kiedy to Ross z satysfakcją stwierdził, że igła busoli inklinacyjnej (przyrządu służącego do pomiaru kąta między horyzontem a ziemskim polem magnetycznym) przyjęła położenie idealnie poziome. Już wcześniej, na północnym biegunie magnetycznym, widział igłę wskazującą kierunek bezpośrednio ku górze, a przy założeniu, że ekspedycja okaże się sukcesem, miał też ujrzeć ją wskazującą wprost ku dołowi po dotarciu do południowego bieguna magnetycznego. Teraz zaś wyniki obserwacji wskazywały, że znajdują się na linii najmniejszej intensywności bądź w pobliżu niej – na równikowym pasie ciszy magnetycznej. A ponieważ Ross bardzo chciał zbadać to zjawisko, podążał dalej zygzakowatym kursem, stale przecinając tę linię. Ale w końcu, ku uldze marynarzy, jeśli nie naukowców, 31 stycznia 1840 roku wyprawa wylądowała na Wyspie św. Heleny.
Ten ląd był więzieniem bez krat, w którym osadzono Napoleona po klęsce pod Waterloo. Uznano bowiem, pamiętając o jego ucieczce z innej wyspy, Elby, że ten okruch lądu na środku Atlantyku stanowi miejsce odosobnienia tak bezpieczne, jak żadne inne na świecie. Faktycznie, właśnie tutaj cesarz zmarł niespełna dwadzieścia lat wcześniej.
McCormick, zawsze pierwszy do wycieczek, załatwił sobie konia i potruchtał na górę, żeby zwiedzić miejsce, w którym Napoleon spędził ostatnie dni życia. Wielki cesarz Francuzów musiał zniżyć się do zamieszkania w niezbyt stosownych rezydencjach o nazwach w rodzaju „The Briars”, zanim w końcu osiadł w znacznie wytworniejszej posiadłości Longwood House. McCormick z wyraźną rozpaczą przekonał się, że Longwood jest zrujnowany i opuszczony. „Salę bilardową Napoleona wypełnia teraz pszenica”, zanotował smutno w dzienniku. W dawnym salonie Napoleona natknął się na młockarnię. Przechadzał się dalej po rozpadającym się domu, zdradzając oznaki respektu oraz pewne poczucie żalu. „Apartament przechodzi w sypialnię, w której pod drugim oknem spoczywała głowa wspaniałego Napoleona w chwili, gdy wydał ostatnie tchnienie na ziemskim świecie”. Można niemal wyczuć, jak autor tych słów zniża głos do szeptu. Następnego dnia chirurg odwiedził grób Napoleona, wokół którego „lekceważąco dreptały” kaczki.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michaela Palina „Szaleństwo w ciemnościach. Tragiczna historia zaginięcia statku Erebus” bezpośrednio pod tym linkiem!
Tymczasem dla Josepha Hookera „Erebus” okazał się miłym domem. „Czuję się tu bardzo szczęśliwy i jest mi wygodnie”, pisał do ojca. „Nie mam zbyt wiele czasu na bezczynność”. Ze względu na podobne zainteresowania naukowe Hooker łatwo znajdował wspólny język z Rossem. Kapitan przydzielił mu miejsce we własnej kajucie na rośliny i, jak pisał Hooker, „jeden ze stołów pod rufowym oknem jest cały dla mnie”. W liście do siostry młodzieniec zdradza bardziej osobisty szczegół ich relacji. „Prawie codziennie szkicuję, czasami przez cały dzień i do drugiej lub trzeciej nad ranem, a kapitan mnie instruuje. On siedzi po jednej stronie stołu, zajęty wieczorem pisaniem i rachunkami, a ja, szkicując, po drugiej”. Ross wydał rozkaz wywieszania za burtę sieci do łowienia morskich stworzeń – kolejny plus dla Hookera. „McCormick nie zwraca na nie uwagi, wobec tego od razu przynoszą je do mnie”. Hooker żałował tylko jednego – że ekspedycja posuwa się tak powoli. Zapewne nie będzie zaskoczeniem, że nie obwiniał za to Rossa i jego obsesyjnego śledzenia linii sił pola magnetycznego. Zamiast tego krytykował siostrzany okręt „Erebusa”: „»Terror« jest dla nas stale smutną niedogodnością, co jakiś czas musimy przez niego refować żagiel [żeby mu umożliwić dołączenie]”.
Z obu okrętów „Terror” z pewnością wydaje się w tym okresie jednostką, na której panował bardziej zrelaksowany i mniej przeintelektualizowany styl. Cunningham opisuje w dzienniku kulminacyjny moment dnia: „Po południu ubito byczka, a wyrzucone za burtę podroby zwabiły rekina, którego około 10 wieczorem złowiliśmy na hak na przynętę z byczych flaków. Wielce się opierał przy wciąganiu na pokład. Należał do błękitnego gatunku i mierzył 9 stóp i 5 cali”. Następnego dnia zanotował: „Oprawiłem pana Jasia Rekina (…) i każdy na pokładzie sprawił sobie wspaniałą ucztę; mięso miał białe jak mleko i wcale nie podłe”. Następnego dnia pogoda była „nadzwyczaj doskonała, żeglowało się swobodnie (…) Na kolację dojadamy resztki rekina”. 26 lutego okręt znowu zwolnił, lecz Cunningham wydawał się nieporuszony. „W drugiej części dnia unieruchomiła nas flauta”, pisał. „Czułem się szczególnie wesół – nie umiem tego wyjaśnić”.
6 marca na pokładzie „Erebusa” zapanował nastrój silnej ekscytacji, kiedy podczas jednego z rutynowych pomiarów głębokości morza sonda opadła na całe 4876 metrów – była to największa głębia zanotowana dotychczas w całym rejsie. Kiedy okręt zbliżył się do Przylądka Dobrej Nadziei, Ross często notował w dzienniku uwagi o dostrzeżeniu albatrosów należących do największych ptaków morskich, których rozpiętość skrzydeł sięga 3 metrów, zdolnych do lotu z prędkością około 80 kilometrów na godzinę. Ustabilizowane warunki pogodowe zaczęły się zmieniać. 11 marca mgła tak zgęstniała, że „Terror” musiał wystrzelić z działa, żeby upewnić się co do pozycji „Erebusa”. „Erebus” w odpowiedzi również dał ognia z działa, ale później przy bardzo silnej fali, którą Cunningham uznał za „najsilniejszą, od kiedy jesteśmy na morzu”, okręty znowu się rozdzieliły. Tym razem jednak „Terror” się nie guzdrał. Przypłynął do Simonstown na Przylądku Dobrej Nadziei całe dwadzieścia cztery godziny przed „Erebusem”.
[…]
Wyprawa wypłynęła z portu w stronę otwartego morza, mijając HMS „Melville”, okręt flagowy admirała Elliota, dowódcy bazy w Simonstown; załoga okrętu wspięła się na wanty, żeby pozdrowić mijającą ich ekspedycję trzykrotnym wiwatem. Natura jednak nie była tak przyjazna. Zjawił się tak silny wiatr zachodni, że „Terror” został w tyle i trzeba było go wyprowadzić z portu na holu. Zanim dotarł na otwarte morze, stracił z oczu „Erebusa”. Pomimo odpalanych rakiet i zapalenia niebieskich świateł na całą noc nie otrzymał żadnej odpowiedzi od siostrzanego okrętu.
Niesprzyjające warunki żeglugi u południowych wybrzeży Afryki były rzeczą znaną żeglarzom. Prądy oceanów Indyjskiego i Atlantyckiego spotykają się tu na przeszło trzystukilometrowym przedłużeniu szelfu kontynentalnego, znanym jako Agulhas Bank, tworząc zjawisko, które Ross opisał tak: „Dręczące chybotanie się morza. Wiatry wieją prawie z każdego punktu kompasu”. Żeby tego uniknąć, skierował „Erebusa” na południe, pozostawiając jeden z dwóch cennych termometrów morskich, który zerwał się z liny cumującej. Okręt miał przed sobą daleką drogę na wschód do Tasmanii, zwanej wtedy nadal oficjalnie Ziemią Van Diemena – przeszło 11 tysięcy kilometrów na wodach zaliczanych do najbardziej burzliwych na świecie, już wtedy nazywanych od szerokości geograficznej „ryczącymi czterdziestkami”.
Gwałtowne, uporczywe wiatry zachodnie dęły niepowstrzymanie przez cały Ocean Południowy, nie napotykając żadnych mas lądu, o które mogłyby się rozbić. Kombinacja wynikłych z tego faktu silnych wiatrów oraz masywnych fal miała swoje wady i zalety. Umożliwiła kliprowi „Cutty Sark” skrócenie czasu rejsu między Londynem a Sydney do niespełna osiemdziesięciu dni, ale mogła też okazać się zdradziecka. Przed Rossem stały jednak nieco inne wyzwania. Jego program naukowy i badawczy oznaczał, że zamiast ścigać się z wiatrem, musiał stale halsować pod wiatr, żeby badać mijane po drodze wyspy. Nie zawsze było to możliwe. Załoga mogła jedynie rzucić okiem na wybrzeża Wysp Księcia Edwarda; wtedy McCormick utrwalił na piśmie swoje zdumienie na widok zatoczki „dosłownie pokrytej pingwinami”, zanim wyjący sztorm poniósł okręt dalej, nie dając mu żadnej szansy na lądowanie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michaela Palina „Szaleństwo w ciemnościach. Tragiczna historia zaginięcia statku Erebus” bezpośrednio pod tym linkiem!
Sama potęga żywiołów zaskoczyła nawet tak wytrawnego podróżnika, jak kapitan „Erebusa”. W pewnym momencie Ross doświadczył „najsilniejszego deszczu, jaki kiedykolwiek widziałem (…); podczas tego ogromnego opadu pojawiły się grzmot i najbardziej jaskrawa błyskawica, utrzymująca się bez przerwy przez ponad dziesięć godzin”.
Odporność okrętu i biegłość załogi zostały wystawione na najgwałtowniejszą z prób, kiedy wiatr, który wiał wtedy z siłą 10 punktów w skali Beauforta, stale zmieniał kierunek, zakręcając tak gwałtownie, że „przebyliśmy noc w wielkim niepokoju, chwilami spodziewając się, że któraś z łamiących się fal opadających na pokład zmyje nam łodzie albo że od częstych wstrząsów, których doznawał okręt (…), stracimy któryś z masztów”.
Wydaje się zdumiewające, że na tych miotanych sztormami szerokościach geograficznych ktokolwiek mieszka. Jednak byli tacy, a Rossa proszono o zabranie zaopatrzenia dla nich; chodziło o grupę jedenastu łowców słoni morskich, którzy utknęli na Île de la Possession w archipelagu Wysp Crozeta. Wyglądało na to, że gnany przez wiatr „Erebus” prawdopodobnie przepłynie obok wyspy, ale Ross ze znacznym wysiłkiem zdołał zawrócić i popłynąć pod wiatr na zachód. Nie mogąc dobić okrętem do wybrzeża, rozkazał stanąć na kotwicy, a sześciu myśliwych wypłynęło na spotkanie. Nie zrobili na Rossie dobrego wrażenia. „Wyglądali bardziej na Eskimosów niż na istoty cywilizowane (…). Ubrania mieli dosłownie przesiąknięte olejem i wydzielali najbardziej odrażający zapach”. McCormick był mniej krytyczny. Opisał pana Hickleya, który podjął się roli rzecznika nękanych kłopotami myśliwych, jako „prezentującego się po męsku przywódcę, w stroju idealnym dla »Robinsona Crusoe«”. Młodemu Hookerowi Hickley wydał się kimś dość wspaniałym, „niczym jakiś afrykański książę, przede wszystkim brudnym, jednakowoż najbardziej niezależnym dżentelmenem”. Podróżnicy zostawili łowcom skrzynkę herbaty, worki kawy oraz list od ich pracodawcy, który, jak zauważył McCormick, „wydawał się wzbudzać rozczarowanie przywódcy grupy (…), ewidentnie spodziewającego się okrętu mającego ich stamtąd zabrać, zamiast przywieźć świeże zapasy”.
Ross, pomny instrukcji otrzymanych od Admiralicji, ruszył w dalszą drogę do następnego oficjalnego punktu docelowego. Ponownie obserwacje magnetyczne stanowiły główną przyczynę wyboru marszruty. „Prawdopodobnie Wyspy Kerguelena będą najodpowiedniejsze do tego celu”, ustalili lordowie Admiralicji. Z pewnością nie nadawały się do zbyt wielu innych poczynań. Jako pierwszy odkrył je w 1772 roku Francuz Yves-Joseph de Kerguelen-Trémarec. Wyspy Kerguelena leżą zdecydowanie daleko: według wstępnego zdania z pewnej oglądanej przeze mnie strony internetowej poświęconej podróżom „znajdują się w odległości 2051 mil [około 3300 kilometrów] od jakiejkolwiek cywilizacji” (słowo „jakiejkolwiek” ma dla mnie zwodniczą wymowę). Wyspy są pokryte lodowcami i leżą dostatecznie daleko na południe, by Ross mógł zanotować pierwszy przypadek dostrzeżenia przez ekspedycję antarktycznego lodu. Kapitan Cook opatrzył je mało zaskakującą nazwą „Wysp samotności”.
[…]
McCormick lubił wyzwania, ale w trakcie jednej wyprawy na brzeg jego awanturniczy duch omal nie kosztował go życia. Wybrał się na mineralogiczny wypad i po wyładowaniu chlebaka „najwspanialszymi próbkami kryształów kwarcu (…), ważącymi ogółem jakieś pięćdziesiąt funtów [22 kilogramy]” po nadejściu nocy został odcięty przez gwałtownie tryskające wodospady. Zostawił chlebak i w końcu zszedł do podnóża klifu, zanim sobie uświadomił, że z tamtego miejsca nie zdoła dostać się na okręt. „Mrok nocy”, wspominał nieco później, „rozpraszany tylko przez zmienną poświatę białej, pienistej mgiełki spływających w górze strug, przejmujące podmuchy wiatru, którym towarzyszył ulewny deszcz, razem z czarnymi, zwieszającymi się nade mną srogimi urwiskami, tworzyły scenerię, której opis przyprawia o szaleństwo”. Kiedy ostatecznie zdołał wrócić na okręt, napojono go herbatą z – zapewne właściwym – dodatkiem w postaci duszonych pochwodziobów, które „nasza troskliwa, serdeczna załoga łodzi złapała pod moją nieobecność”.
Aktywność to klucz do przeżycia na każdym zatłoczonym okręcie, ale szczególnie w tych dzikich i niegościnnych miejscach, gdzie aż nazbyt łatwo można było zatracić wszelkie poczucie celu. Kapitan Ross zawsze dbał o to, żeby znalazła się jakaś praca do wykonania przy budowie i obsłudze obserwatoriów. Oczywiście z osobistego punktu widzenia naukowy imperatyw ekspedycji – czy chodziło o historię przyrody, zoologię, botanikę czy geologię – wyraźnie był bodźcem, który motywował go i ekscytował tak samo jak ludzi podobnych McCormickowi i Hookerowi.
Jeśli zechcemy się dowiedzieć, jak reagował zwyczajny marynarz, musimy sobie radzić wyłącznie na podstawie dzienników sierżanta Cunninghama. Przekazują nam one dość przygnębiający obraz ludzi dających z siebie wszystko w okropnych warunkach. Wichury dęły przez czterdzieści pięć z sześćdziesięciu ośmiu dni spędzonych przez wyprawę na Wyspach Kerguelena. Wiatr, deszcz i śnieg omiatały port, kiedy ludzie z trudem transportowali sprzęt na brzeg i z powrotem. Ton notatek sierżanta Cunninghama najbardziej zbliża się do zadowolenia w dniu, w którym autor zastrzelił i ugotował kilka kormoranów. Ptaki, pisze, okazały się „kapitalnym jedzeniem”. Poza tym jego wpis do dziennika w niedzielę 19 lipca może reprezentować większość pozostałych: „silny, przenikliwy chłód: przed południem nabożeństwo. Mogę to zapisać jako opis kolejnej z tych opłakanych niedziel spędzanych na okręcie”.