Dżuma w służbie japońskiej armii
Armie pragnące wykorzystać chorobę jako broń chcą czegoś, co działa szybko i jest śmiertelne. Przykładowo cholera, dla której okres inkubacji wynosi około 20 dni, raczej nie nadaje się na broń taktyczną (to wyjaśnia, dlaczego w przypadku badań nad cholerą skupiono się na szczepionce; wydaje się, że prace prowadzone w Jednostce 731 w związku z tą chorobą miały na celu zapobieganie jej występowaniu u japońskich żołnierzy, a nie wykorzystanie jej na polu bitwy). Z kolei dżuma zaczyna zabijać już po trzech dniach, a historia wykorzystywania jej jako broni biologicznej jest długa i barwna. Jeden z najstarszych odnotowanych przypadków użycia dżumy w walce miał miejsce na Krymie w 1346 roku, kiedy to genueńska armia w oblężonej twierdzy odpierała atak Mongołów. Kiedy wśród żołnierzy mongolskich wybuchła epidemia dżumy, ci odwrócili to na swoją korzyść, przerzucając ciała zarażonych zmarłych przez genueńskie szańce. Później Mongołowie nieświadomie rozwlekli dżumę po Azji, a genueńskie wojska przyniosły ją do Europy, gdzie nadano jej budzący postrach przydomek „czarna śmierć”.
Pokazawszy wcześniej, że może być strasznym i skutecznym narzędziem w prowadzeniu wojny, dżuma stała się jedną z pierwszych chorób, na których skupili się badacze pracujący w jednostce Ishiiego. Najwyraźniej przykładali oni dużą wagę do badań nad tą chorobą, jak i do jej wywoływania – podobno przeprowadzono aż sześć ataków dżumą. Poniżej opisano najbardziej znane z nich.
W październiku 1940 roku przeprowadzono atak dżumą na dzielnicę Kaimingjie w mieście portowym Ningbo. Była to wspólna operacja Jednostki 731 i jednej z jej filii, nankińskiej Jednostki 1644. Polegała ona na zrzuceniu z powietrza zarazków dżumy zmieszanych z pszenicą, kukurydzą, strzępami szmat i bawełną.
Qian Guifa, jeden z mieszkańców zaatakowanego obszaru, miał wówczas czternaście lat i pracował w sklepie z tofu. Zaraził się, ale zdołał wyzdrowieć. Dziś mówi się o nim, że jest jedynym żyjącym świadkiem japońskiego eksperymentu z wykorzystaniem broni biologicznej przeprowadzonego wówczas w Ningbo. Jego opowieść zarejestrowano na taśmie filmowej oraz opublikowano w formie drukowanej w Japonii. Wspomina w niej:
Pewnego dnia nadleciał samolot, zatoczył kilka kół, po czym zrzucił coś, co wyglądało jak dym. To była mąka pszenna, kukurydza i inne rzeczy. Na drugi dzień ludzie zaczęli chorować. Po trzech dniach zmarło dwoje dzieci właściciela sklepu z tofu. Inni również zaczynali chorować i umierali. Nikt nie rozumiał, co się stało. Moi krewni zmarli jeden po drugim. Wszędzie było cierpienie.
Każdy, kto umierał, konał w bólu i męczarniach, dostając drgawek. Ciała najpierw czerwieniały, a potem, po śmierci, czerniały.
W ciągu kilku dni po ataku zmarło ponad sto osób. Zakażony obszar został zamknięty przed osobami z zewnątrz i miał taki status do lat 60. XX wieku, kiedy to stwierdzono z całą pewnością, że dalsze ryzyko zarażenia już tam nie występuje.
W zachowanych do dziś dokumentach rządu chińskiego można przeczytać o skutkach tamtych ataków dżumą i śmiertelnym żniwie, jakie zebrały. Pewien chiński specjalista od profilaktyki i dżumy opowiedział, jak zapobiegł rozprzestrzenieniu się choroby na inne obszary.
Dwudziestego dziewiątego, trzy dni po wizycie japońskiego samolotu, wszedłem do części Ningbo, która została zaatakowana. Najpierw podzieliłem ludzi na ciężko chorych, lekko chorych, i zdrowych. Następnie otoczyłem zakażony obszar strefy ataku murem szerokim na mniej więcej metr i wysokim na półtora metra, żeby szczury nie zdołały uciec. Sześćset osób przesiedlono na południe. Gdy nadszedł listopad, spaliliśmy wszystko, co znajdowało się na zamkniętym obszarze, zapobiegając tym samym rozprzestrzenianiu się dżumy. Według moich obliczeń zmarło 97 osób.
Następnie, we wrześniu 1942 roku, dwie jednostki przeprowadziły kolejny atak. Operacją osobiście dowodził Ishii. Jeden z ocalałych wspominał:
Miałem wtedy piętnaście lat. Pamiętam wszystko bardzo wyraźnie. Japoński samolot rozrzucił coś, co wyglądało jak dym. Kilka dni później w całej wiosce znajdowaliśmy zdechłe szczury, a ludzie zaczęli dostawać wysokiej gorączki i boleści węzłów chłonnych. Umierali codziennie. Po całej wiosce niosły się zawodzenia.
Moja matka i mój ojciec – łącznie ośmioro członków mojej rodziny – zmarli. Ja byłem jedynym z rodziny, który przeżył. Matka bardzo gorączkowała przez cały dzień. Krzyczała, żeby dać jej wody, i łapała się za gardło, aż wydała z siebie ryk niczym lew i zmarła na moich oczach. W wiosce zmarło łącznie 380 osób. Bywały dni, kiedy umierało ich aż dwadzieścioro.
Zaraz po tym, jak zmarły pierwsze osoby, w wiosce pojawili się Japończycy w strojach ochronnych i maskach. Przez trzy dni chodzili po wsi, dając ludziom zastrzyki. Każdy dostawał dwa, jeden w ramię, a drugi w klatkę piersiową. Niektóre osoby, którym podano te zastrzyki, również zmarły.
Tekst jest fragmentem książki Jednostka 731. Okrutne eksperymenty w japońskich laboratoriach wojskowych. Relacje świadków :
Japońscy badacze zarekwirowali dom położony na wzgórzu, odległy od obszaru ataku o blisko kilometr, i urządzili w nim laboratorium wiwisekcyjne. Inny ocalały z ataku dżumą, Qian Tangjiang, wspominał tamten eksperyment z bronią biologiczną: „Powiedziano nam, że jeśli pójdziemy do domu Rina na wzgórzu, zostaniemy poddani leczeniu. Kolega powiedział mi, że jego żona poszła do tamtego domu na leczenie, a później widziano ją przypiętą do stołu; jej ciało było rozcięte. Wciąż poruszała stopami – nie było wątpliwości, że poddano ją dysekcji, kiedy jeszcze żyła”.
Inna wieśniaczka, Wang Julian, również opowiedziała o owym ataku dżumą. „Zmarło pięcioro członków mojej rodziny. Moja matka i ojciec cierpieli z powodu spuchniętych węzłów chłonnych i – później – wysokiej gorączki. Umarli w męczarniach. Mnie też zabrano do domu Rina. Spędziłam tam dwa dni. Następnego dnia Japończycy znowu zeszli do wsi, a wtedy ja uciekłam. Inni mieszkańcy wsi dali mi ziołowe lekarstwa; z czasem gorączka ustąpiła, i przeżyłam”.
Te udane ataki z powietrza pokazały, że można w ten sposób przenosić chorobę, w związku z czym lekarze wojskowi podwoili działania polegające na produkcji i gromadzeniu szczurów i pcheł. System miał jednak również słabe punkty. Pierwsze ataki przeprowadzano z użyciem powolnych i niskopułapowych samolotów, które sprawdzały się w nalotach na spokojne i bezbronne wsie i miasta. Warunki bojowe były znacznie bardziej wymagające. Ishii chciał móc zrzucać patogeny z wyższego pułapu, rozpoczął więc prace nad serią bomb mających umożliwić zrzut gryzoni i insektów z większej wysokości.
Na poligonie w Andzie rozpoczęły się testowe zrzuty z większych wysokości z wykorzystaniem różnych prototypów bomb biologicznych. Początkowe próby dowiodły, że ładunki wybuchowe nie nadają się do uwalniania zawartości bomb, ponieważ detonacje zabijają insekty. Eksperymentowano też z bombami szklanymi, i wtedy Ishii przypomniał sobie o japońskim dziedzictwie kulturowym w dziedzinie ceramiki. Udał się do wiosek, w których w tradycyjnych piecach wypalano produkty ceramiczne, i zamówił bomby, które miały być wykonane zgodnie z jego wskazówkami.
Nie był to pierwszy przypadek wykorzystania ceramiki na potrzeby działań wojennych. Tajna fabryka gazów bojowych na Ōkunoshimie zamawiała ceramiczne bomby gazowe u producentów ceramiki z wielowiekowymi tradycjami z rejonu Kioto. Japonia produkowała też ceramiczne miny lądowe, unikając wykorzystania w nich metali szlachetnych w związku z przewidywaną inwazją aliantów na Wyspy Japońskie. Metalowe były tylko wierzchnie detonatory.
Rzemieślnicy wytwarzający bomby dla Ishiiego podobno nie mieli pojęcia, co produkują. Dostali rozkaz, aby postępować zgodnie z wytycznymi i produkować zaprojektowane przez niego „obiekty” – długie na około 65 centymetrów, z odkręcanymi czubkami, przez które można było napełnić je patogenami.
Nowe światło na sprawę ataków patogenami spuszczanymi z powietrza na skupiska ludności chińskiej rzucił Okijima, były członek Jednostki 731, który w wieku 78 lat przerwał trwające pół wieku milczenie i podzielił się własnymi spostrzeżeniami na temat cywilnego personelu tego ośrodka. W roku 1939 Okijima został zatrudniony przez wojsko jako cywil i wysłany do Jednostki 731. Przydzielono go do pracy przy bakteriach w laboratorium w tej części kompleksu, w której zajmowano się atakami z powietrza. Rankiem w dniu ataku na Ningbo Okijima założył kombinezon ochronny i przepompował płyn z patogenami z beczek na ropę do dwóch zbiorników przymocowanych do brzucha samolotu, za pomocą którego planowano przeprowadzić atak. Połączenie tego płynu z mąką pszenną, o której mówił cytowany wcześniej mieszkaniec Ningbo, może tłumaczyć przypominający dym wygląd ładunku zrzuconego z samolotu.
Okijima wyjaśnił też, na czym polegał jeden z wielu testów, jakie przeprowadzono przed operacją:
Wykorzystaliśmy lotnisko znajdujące się w obrębie kompleksu Jednostki 731. Przyjechała na nie ciężarówka załadowana jajami. Kilkaset jaj rozbito w beczce i wymieszano, a następnie załadowano na samolot. Meteorologowie sprawdzali kierunek i prędkość wiatru. Na ziemi w równych odstępach rozmieściliśmy kwadratowe plansze o boku 50 centymetrów i kazaliśmy zrzucić na nie jaja z samolotu. Następnie oglądaliśmy plansze, sprawdzając, jakiego rodzaju rozprysk i jaki zasięg udało nam się uzyskać.
Innym razem, wykorzystując wnętrze wielkiej budowli, przypominającej mauzoleum, oraz stoper, mierzyliśmy prędkość spadania łusek ryżowych w warunkach bezwietrznych. Wlewaliśmy barwniki do rzeki Songhua [Sungari], żeby sprawdzić, jak daleko popłyną i w jakim stężeniu zachowają się w różnych odległościach od źródła. Celem tego testu było określenie skuteczności ataku z użyciem patogenów umieszczonych w rzekach.
Płyn wyeliminowałby problem posługiwania się żywymi zwierzętami, takimi, jak wspomniane wcześniej insekty i szczury, w warunkach bojowych. Najwyraźniej jednak inne czynniki sprawiły, że ostatecznie nie został on uznany za odpowiedni nośnik. Okijima powiedział, że z patogenami w postaci płynnej miał do czynienia tylko przy okazji ataku na Ningbo.