Dziewczynka z walizki i pamięć wojny
Kto igrał z losem w okupowanej i prześladowanej przez nazistowski terror Warszawie, biorąc na wychowanie żydowskie dziecko? Intrygowała mnie typologia takich rodzin. Tyle się naczytałem o strachu paraliżującym znaczną część uciemiężonych mieszkańców, że byłem bardzo ciekaw tych, którzy ryzykowali. Jakie cechy szczególne różniły ich od „milczącej większości”, której Primo Levi zarzucił współwinę z powodu zaniechania, współudział w szerzeniu się strachu, nienawiści i prześladowań wobec wszystkich wrogów Rzeszy? Trzeba przeczytać oskarżenia Leviego pod adresem milczącego wspólnika, oskarżenia niewygodne i dlatego często pomijane przez badaczy spuścizny pisarza.
Wyobraziłem sobie, że musiała to być rodzina szanująca podstawowe zasady demokracji, szlachetna, niezłomna i na tyle zaangażowana, aby podjąć ryzyko narażenia na niebezpieczeństwo nie tylko życia niemowlęcia, ale i swoich bliskich: żony, męża, własnych dzieci… Nie wiem, dlaczego też założyłem, że ci ludzie powinni być dobrze wykształceni. Jak to się ma do Ślązaków, których Irena Sendlerowa wybrała na opiekunów ciężko chorej małej Gizy? Otóż zgadzały się niemal wszystkie cechy. Ślązakowie wyznawali wartości demokratyczne przejęte od rodziców, a ich najstarsza córka nasiąkła nimi w domu. Byli skromni, życzliwi i zawsze pomocni, lecz przede wszystkim bardzo skromni. Mieli sześcioro własnych dzieci, ale oprócz nich wychowywali też kuzynkę Celinę, osieroconą przez matkę. Siedem gąb do wykarmienia, a pracował tylko Józef, głowa rodziny, konduktor. Jego żona Agnieszka, z domu Starzyńska, zajmowała się domem. Siedmioro dzieci plus Giza, razem ósemka. I tramwajarz, który miał ich wszystkich wykarmić!
Ulica Świętego Wincentego 47… Obecnie to pusty plac przecięty drogą, pełen kałuż. Miejsce bez duszy, gdzie nic nie przypomina o wydarzeniach tętniącej życiem przeszłości. Przestrzeń otoczona drzewami, ze skrawkiem trawnika. Gdzieś na tym placu stał budynek, w którym na pierwszym piętrze, w lokalu pod numerem 19, mieszkali Ślązakowie. Na parterze mieścił się XXIV warszawski komisariat policji. Chodzę po okolicy, najprawdopodobniej zniszczonej przez wojnę i nigdy nieodbudowanej, i czuję kompletną pustkę. Wykrzywiona niebiesko-czerwona tabliczka na metalowym drągu potwierdza: „Ul. Św. Wincentego”. Tylko tyle. A po lewej wielki baner: „Plac na sprzedaż”. Nad wszystkim kołyszą się druty wysokiego napięcia. Żadnego ładu. Trawa porasta fragmenty chodnika, ginie w ogromnych kałużach i przeplata się ze śladami opon prowadzącymi w stronę niedużego, pomalowanego na pomarańczowo dwupiętrowego budynku na skraju placu. Otacza mnie namacalnie gęsta cisza. Cisza, w której nikną słowa dawnych mieszkańców. Słowa niegdyś pełne życia, wypowiadane przez ludzi, którzy odwiedzali XXIV komisariat. Donosicieli i zwykłych przyzwoitych obywateli: tych, którzy zostali wezwani, przychodzili złożyć zeznanie, składali podania, odbierali dokumenty… Tu rozbrzmiewały głosy dzieci Ślązaków, bawiących się w niewielkim mieszkanku w chowanego. Nie zostało nic. Chyba nawet drzewa nie były świadkami wydarzeń związanych z Gizą i jej nową rodziną. Są zbyt młode, rachityczne. Pozostała jedynie pusta przestrzeń.
Nie chciałem mówić Gizie, że odwiedziłem miejsce, gdzie mieszkała z sześciorgiem rodzeństwa i osieroconą kuzynką. Nie chciałem jej mówić, że nie zostały żadne ślady, nawet cień tego, co widywała każdego dnia przez kilka lat, gdy przybrana rodzina uczyła ją chodzić i mówić; że uliczki, na których stawiała pierwsze kroki, zamieniły się w plac bez duszy. Wyznała mi bowiem coś, co musiało ją dużo kosztować, i dlatego właśnie nie mogłem jej powiedzieć, że tam zewsząd wyziera pustka.
– Nie pamiętam niczego z tamtych lat. Nie chciałam zapomnieć, ale niczego nie mogę sobie przypomnieć.
Podkreśliła: ni-cze-go! W jej głosie brzmiała rezygnacja, a nawet tłumiona złość. I od razu przypomniałem sobie słowa narratora z Dory Bruder, które z zachwytem pochłaniałem 11 tysięcy metrów nad Atlantykiem: „Trzeba czasu, by wydobyć na światło dzienne to, co zostało wymazane”.
Co musiało się stać w ciągu tych pięciu lat, że Giza wszystko zapomniała? W małym mieszkanku przy ulicy Świętego Wincentego 47 kształtował się jej charakter zgodnie z zasadami obowiązującymi każdego z dziesięciorga członków rodziny. Zasadami jasnymi, spójnymi i dokładnie określonymi. W każdym razie wszystko na to wskazywało. Nie znałem życia tej rodziny, nie mogłem zbadać jej dziejów. Zakładałem i wierzyłem w to, że Ślązakowie byli rodziną wzajemnie się wspierającą, zaangażowaną w sprawy swego kraju i narodu. Niektórzy ludzie przechowywali dzieci za pieniądze, ale nie oni. Nic też nie wskazywało na to, że Giza żyła w ukryciu. Długotrwałe zamknięcie – o czym przekonałem się, badając przypadki represji w czasach frankistowskich, na przykład w Gando na Wyspach Kanaryjskich czy w Tetuanie w Maroku – pozostawia trwały ślad, zmienia charakter, rodzi strach przed ciemnymi miejscami, powoduje koszmary. Ale Gizy zdawało się to nie dotyczyć. Zastanawiające! Przez blisko pięć lat mieszkała u przybranej katolickiej rodziny, a niczego nie może sobie przypomnieć! Nie pamięta też własnych rodziców ani getta.
– Nie pamiętam niczego z tamtych lat. Niczego.
Prześladowało mnie to zdanie Modiano: „Trzeba czasu, by wydobyć na światło dzienne to, co zostało wymazane”.
Dlaczego czas pozwala, by wyszło na jaw to, co – świadomie lub nie – zostało wyparte z pamięci? W przypadku Dory, zaginionej dziewczynki, maksyma ta może okazać się trafna, ale sam Modiano jedynie sygnalizuje taką możliwość. Kreśli portret żydowskiej dziewczynki ukrywanej w internacie w czasach, gdy Trzecia Rzesza morduje naród żydowski. Wydobywa Dorę z zapomnienia. Wyraźnie pisze wymazane imię; tak wyraźnie, że dziewczynka, która zniknęła, stała się częścią mojego życia. Dora Bruder.
Ten tekst jest fragmentem książki Davida Serrano Blanquera „Dziewczynka z walizki. Historia dwóch sióstr rozdzielonych przez wojnę”:
Może czas pozwoli Gizie odzyskać te lata, które zatarły się w jej pamięci? Nie rozumiem jednak, czy owo zatarcie nastąpiło niezależnie od niej, czy też było wynikiem zamierzonego działania. A jeśli prawdą jest to drugie, czemu miało służyć? Co mogło się przyczynić do powstania tej próżni, wymazania z pamięci okresu, który tak bardzo zaważył na przyszłości małej dziewczynki?
Giza ciągnie opowieść, a ja staram się znaleźć odpowiedzi na prześladujące mnie pytania. Mówi, że w 1945 roku, kiedy skończyła się wojna, u Ślązaków zjawili się jej krewni. Przetrwali okupację w specjalnie zrobionym schowku za lodówką. Ukrywali się tam przez cztery lata. Potwierdzają to daty: getto zamknięto w listopadzie 1940 roku, a Żydów ocalałych z powstania w getcie w 1943 roku likwidowano do 17 stycznia 1945 roku, kiedy do Warszawy wkroczyły wojska sowieckie. W 1944 roku Niemcy systematycznie niszczyli miasto, karząc w ten sposób mieszkańców za powstanie warszawskie.
Schowek, w którym krewni Gizy ukrywali się podczas okupacji, od razu przysporzył mi zmartwień. Przeistoczył się w metaforę losów rodzin rozdzielonych przez wojnę. Wiele takich rodzin nigdy się nie połączy. Pozostaną rozdarte na tych, którzy będą zamknięci w zatłoczonych gettach, i tych, którym szczęście dopisze na tyle, że przetrwają poza murami, w kryjówkach za szafą lub lodówką. Te rodziny widzą, jak naznaczył je los, gdy zamknięto bramy getta: od tego momentu poszły innymi drogami, nierzadko przeciwnymi. Henryk i Edwarda należeli do tych, którzy pozostali za murem getta. W mroku, głodzie, niewyobrażalnej ciasnocie codziennie przeżywali horror wywózek i śmierci.
Po upadku powstania w Warszawie miasto musiało opuścić 350-550 tysięcy mieszkańców. Jedna czwarta z nich, około 90 tysięcy, trafiła do obozów koncentracyjnych na terenie Rzeszy. Giza, u boku przybranych rodziców i sześciorga rodzeństwa, na własnej skórze doświadczyła prześladowań, które dotknęły ludność stolicy, na własne oczy widziała unicestwianie miasta. Nie mogła oszacować ogromu zniszczeń (przerażające dane: Niemcy podpalili i wysadzili 85% domów mieszkalnych, 94% zabytkowych budowli, 25 kościołów, 14 bibliotek, 81 szkół podstawowych, 64 szkoły średnie, warszawskie uczelnie), ale podczas spacerów na pewno zauważała postępującą zagładę miasta. Na ile świadomie? Była za mała, aby wiedzieć o rewizjach, łapankach, deportacjach Żydów wyciąganych z ukrycia, ładowanych na ciężarówki, bitych, kopanych, poniżanych, upychanych do bydlęcych wagonów i wywożonych do najbliższych obozów zagłady. O wywlekaniu całych rodzin z kryjówek gorzej zabezpieczonych niż ta, w której przetrwali jej krewni. O torturowaniu i rozstrzeliwaniu na ulicach członków ruchu oporu, walczących o odzyskanie z rąk Niemców poszczególnych budynków.
Wszystko wskazuje na to, że w mieszkaniu Ślązaków nie przebywała w żadnej kryjówce, lecz żyła jak członek rodziny, pod fałszywym nazwiskiem, ze spreparowanymi dokumentami zdobytymi dzięki łapówce lub odpowiednim kontaktom. Zanim miasto zostało obrócone w gruzy, ciemnowłosa żydowska dziewczynka o jasnej cerze mieszkała przy ulicy Świętego Wincentego 47 w lokalu pod numerem 19, w budynku gdzie na parterze mieścił się XXIV komisariat policji. Rodzina Ślązaków żyła w ciągłym zagrożeniu, niebezpieczeństwo czaiło się raptem pięć metrów niżej. Dzisiaj pozostał tam pusty plac, przywołujący uczucie dojmującej straty.
Niemcy metodycznie i z pełnym wyrachowaniem niemal doszczętnie zniszczyli miasto. Zamienili je w morze ruin i zgliszczy. Zastanawiam się, jakim cudem krewni Gizy zdołali ją odszukać na tym cmentarzysku. Stąd ten pusty plac przy ulicy Świętego Wincentego, symbol nazistowskiego odwetu na stawiających opór Polakach.
Dociera do mnie znaczenie tego pustego miejsca: z historią, ale pozbawionego pamięci. Ulica Świętego Wincentego 47 świadczy o podejmowanych przez nazistów i Sowietów próbach odczłowieczenia, narzucenia innym władzy totalitarnej.
Pewne jest jedno: niezależnie od moich spekulacji i domysłów, krewni Gizy zdołali ją po wojnie odszukać u rodziny Ślązaków. Równie dobrze mogli ją znaleźć gdzieś poza zrujnowanym miastem, które stało się duchem. Przychodzi mi na myśl film Andrzeja Wajdy Kanał. Początek. Napisy. A w ich tle ostatni etap systematycznego niszczenia Warszawy miotaczami ognia i ładunkami wybuchowymi. Wryła mi się w pamięć zwłaszcza ta poruszająca scena, gdy porucznik „Zadra” stara się wyprowadzić z ruin 43 członków swojej kompanii. Wokół przerażony tłum. Setki osób biegają w różnych kierunkach jak w labiryncie bez wyjścia. Bomby i czołgi zamykają ich w pułapce. Miotający się bezładnie ludzie i potworność poranionych, skrwawionych, rozczłonkowanych ciał.
Mogę sobie wyobrazić uciekających Ślązaków. Musieli uciec, skoro nie zostali zesłani do obozu i nie zginęli pod gruzami. A zatem albo krewni z własnej inicjatywy odnaleźli Gizę, albo – co wydaje mi się bardziej prawdopodobne – umożliwiły im to zapiski Ireny Sendlerowej. Niewykluczone, że kiedy już ucichła wojna, sami Ślązakowie – dając kolejny dowód wielkiego serca – zajęli się szukaniem rodziny dziecka.