Dzień z życia Hitlera
Adolf Hitler zajmuje w Berlinie górne piętro aneksu Kancelarii, nowego budynku dodanego do starej, historycznej rezydencji z czasów Hermanna Müllera. Pokoje tego dość surowego apartamentu długo zamieszkiwał sekretarz generalny i było to typowe, wręcz idealne miejsce dla wysokiego funkcjonariusza, który nie musi podejmować gości. W przededniu rewolucji poprzednik obecnego kanclerza kończył tapetowanie rezydencji, kierując się rażąco złym gustem, lecz musiał odejść z urzędu. Wierny zasadom oszczędności i prostoty, Hitler nie zmienił ani umeblowania, ani dekoracji tego locum, które traktuje jako tymczasowe i do którego zaglądają tylko jego najbliżsi współpracownicy. Jego prawdziwy dom jest w Monachium i właśnie w Monachium zostawił osobistego sekretarza, powierzając mu otwieranie korespondencji prywatnej, porządkowanie zdjęć, próśb o dedykacje czy wreszcie pocztówek od znajomych.
Hitler dzieli berlińskie mieszkanie z szoferem, starym towarzyszem z okopów, stojącym przy nim od początku. Żona tego kierowcy dba o dom i zajmuje się kuchnią i sprzątaniem z pomocą służącej pochodzącej z Monachium. Ona też zajmuje się praniem i naprawą ubrań, jej pan nie należy bowiem do tych, którzy chcieliby znosić obecność lokaja czy jakiegokolwiek innego sługi. Drzwi prowadzące do tego mieszczańskiego apartamentu, strzeżone dniem i nocą przez olbrzyma z gwardii przybocznej esesmana w nienagannym mundurze, otwierają się bezpośrednio na pokój szofera, rodzaj poczekalni urządzonej jak salon, którego przedłużeniem jest dość wąski korytarz wiodący do właściwego apartamentu przywódcy narodowych socjalistów: jego gabinetu oraz sypialni.
Adolf Hitler zawsze wstawał rano. Budzą go o szóstej. O szóstej trzydzieści je śniadanie i już rozdzwania się telefon, a jego sekretarz i powiernik Rudolf Hess, który zajął jego miejsce przywódcy Partii, przekazuje mu informacje o sprawach, które wymagają rozważenia bez świadków. O siódmej, najpóźniej o ósmej, gdy [Hitler] wchodzi do gabinetu znajdującego się na pierwszym piętrze, zaczyna się publiczne życie nowego kanclerza. Stos gazet z adnotacjami czeka przygotowany na jego biurku. Według współpracowników szef ma dar oddzielania w tej masie rzeczy ważnych od błahostek. Kiedy tak przegląda prasę Rzeszy, pojawiają się pierwsi sekretarze z ministerstw, niosąc dokumenty. Jednak, wbrew zwyczajowi, nie pozostawiają papierów. Decyzje zapadają przy nich, muszą bowiem osobiście składać raporty. Narodowosocjalistyczny rząd, sprawny i wysportowany, zniósł system instancji. Toteż biurko kanclerza na ogół jest puste, jak biurko wytrawnego człowieka interesu, ozdobione jedynie kałamarzem. O dziewiątej zaczynają się spotkania, zgodnie z dość elastycznym planem, nad którym czuwa sekretarz stanu Walther Funk, nadzorujący także narodową prasę. Interesanci pochodzą przeważnie z prowincji, a o spotkaniu informuje się ich telefonicznie dzień wcześniej, aby nie narażać ich na stratę czasu w Berlinie. Niemal zawsze przybywają licznie i już z góry są zadowoleni: szefowie dystryktów, dowódcy sekcji, przewodniczący związków zawodowych, przedstawiciele Frontu Pracy [Niemiecki Front Pracy], przemysłowcy. Dominują narodowosocjalistyczne mundury, ale po akcencie, manierach, rysach twarzy rozpoznaje się jeszcze równiny Prus Wschodnich, bagna Meklemburgii, czar Bawarii, Śląska, Nadrenii. Ta różnorodność musi podsuwać co rano ważne przemyślenia wątki temu, kto marzy o pełnej unifikacji narodu.
Wchodząc do gabinetu kanclerza, poranny gość unosi prawą rękę i staje. Hitler odpowiada na pozdrowienie, zbliża się do przybysza, podaje mu dłoń i wskazuje krzesło. Wypleniono z oficjalnego języka tradycyjne tytuły. Zwracając się do kanclerza, rozmówca mówi «Mein Führer», jak mówi się «panie generale», a nie jak «panie kanclerzu» czy też «Ekscelencjo». Słowo Führer zastąpiło zresztą w narodowej mowie słowo «kanclerz», które uznano za bezosobowe i puste. Druga grupa osób przyjmowanych to kupcy, towarzysze z regimentu, starzy przyjaciele, dziennikarze, nieznani hitlerowcy, wielbiciele, biedacy i natręci, którzy przybywają na ogół pieszo albo na rowerze z głębokiej prowincji. Jednak od objęcia władzy kanclerz opanował trudną sztukę nieobiecywania niczego. Kategorycznie odmawia wszelkich względów i zręcznie wyrzuca natrętów za drzwi. Kiedy pojawia się zagraniczny dziennikarz, co nadal jest tu ewenementem, Hitlerowi, który rozumie tylko po niemiecku, towarzyszy stenografujący tłumacz, dbający, by gość na wszelki wypadek podpisał protokół rozmowy. I wreszcie w południe wprowadzani są dyplomaci. Przedtem kanclerz wpada na chwilę do siebie, by założyć sztywny kołnierzyk i surdut, który zresztą zdejmuje tuż po wyjściu ostatniego konsula. Nie ukrywa przed żoną szofera, że nie jest w stanie długo wytrwać w tym śmiesznym przebraniu. Woli swój garnitur, białą koszulę z miękkim kołnierzykiem i gładki, na ogół ciemny krawat. Jedynym szczegółem przyciągającym wzrok w tym ciemnym ubiorze jest partyjny znaczek przy kołnierzu marynarki: swastyka, a nad nią orzeł.
Hitler prawie zawsze jada w pokoju sąsiadującym z oficjalnym gabinetem kanclerza. Tam spotyka się z dziesięcioma, czasem piętnastoma osobami, które wybrał tego ranka spośród armii interesantów i gości. Nie należy jednak do rzadkości obecność w tym gronie robotnika z Saary albo milicjanta o ospowatej twarzy, czarnych paznokciach i w lśniących butach. Rozmowa jest ogólna, ożywiona, hałaśliwa: można poruszać wszelkie tematy z wyjątkiem polityki wewnętrznej. Jeśli jednak chce się sprawić Führerowi przyjemność i zyskać jego przychylność, wystarczy zapytać go o architekturę, automobile, muzykę. Kilku jego bliskich zapewniało mnie, że posiada rozległą wiedzę i jest tak oczytany, że czyni to z niego błyskotliwego i czarującego erudytę. Szczególnie upodobał sobie ludową mowę, gwary, i wyraża się w sposób kordialny i prosty, często dość pieprznie, pod warunkiem, że w kręgu bojowników i przyjaciół nie znajdzie się przypadkiem jakiś pedant, jakiś szlachcic. Hitler nie jada mięsa, nie pije alkoholu, nie pali. Uwielbia jarzyny, soki owocowe, suflety, bawarskie potrawy z mleka i mąki. Rzecz jasna, inni biesiadnicy nie są zobowiązani do zachowania takiej diety, by przypodobać się przywódcy. Serwuje się im, wedle życzenia, ryby, pieczyste i wino. Jednak Hitler nie wydaje wielkich uczt i jest nieprzychylny wobec obżarstwa, zarówno przez wrodzoną skłonność do ascezy, jak i z oszczędności. Nie dotyka kanclerskiego wynagrodzenia, przeznaczając je na dobroczynność, żyje zaś tylko z praw autorskich, które przynoszą mu sporo.
Ten tekst jest fragmentem książki Paula Villatoux i Xaviera Aiolfiego „Berlin 1945. Ostatnie archiwa z bunkra”:
Po dojściu do władzy jako pisarz doczekał się ogromnych nakładów. Jego książka Mein Kampf jest dziś w każdej bibliotece: na początku roku dosłownie wyrywano ją sobie z rąk. Wydawca sprzedawał aż po dwa tysiące egzemplarzy dziennie i pojawiło się nawet wydanie w twardej oprawie, które kosztuje 43 franki! Już jako właściciel «Völkischer Beobachter», dużej niemieckiej gazety, Hitler jest o krok od zrobienia fortuny na literaturze. Po obiedzie kanclerz pozwala sobie na małą sjestę, o ile znajduje na to czas. Popołudnie poświęca na ogół analizie sytuacji politycznej i faktycznej działalności. Niekończące się narady odbywają się codziennie w jego sypialni. Te rozmowy członków rządu toczą się w serdecznej atmosferze, są wolne od ceremonialnych form. Każdy przedstawia swój punkt widzenia swobodnie i z lekkością przechodzi się od teorii do czynu. Często zdarza się, że Hitler musi złożyć wizytę w Prusach Wschodnich albo w Bawarii, swoich ulubionych regionach. Samolot, który zabiera go z Berlina, by dowieźć do Königsbergu albo Monachium, zawsze czeka w gotowości do lotu. Te podróże stanowią odmianę w monotonii dni, ale nie przerywają pracy rządu: Hitler wydaje rozkazy i przekazuje swoje opinie, nawet gdy wchodzi już po schodkach do kabiny.
Mało wychodzi, kładzie się spać o północy, nigdy nie bywa na balach czy przyjęciach. Jeśli nie jest w teatrze albo w kinie, można go zastać w sypialni, gdzie w samotności oddaje się lekturze. Od lat wakacje spędza w Bawarii, w domu w Wachenfeld na Obersalzbergu, który od dnia zwycięstwa uchodzi za bardzo gustowny. Rustykalne domostwo, odwiedzane przez ministrów i partyjnych dygnitarzy, wieśniaków i fotografów, jest oblegane od rana do wieczora przez gromadę dzieci, dosłownie łażących po sobie, ruchliwych, krzykliwych, niezmordowanych. Jasne czupryny, szelki w kolorze rezedy, czerwone skarpety, niebieskie koszule: z daleka można by pomyśleć, że posiadłość kanclerza zalało morze pszenicy, maków i chabrów. Władca Niemiec spędza tam dni chwały w atmosferze miłości: fotografowanie, korowody ludzi, pieśni.
Obecnie rozsiewa się o nim najdziwniejsze, sprzeczne pogłoski. Jedni mówią, że Hitler nie jest już Hitlerem, ale szefem rządu, jakich wielu. Według innych ten zbuntowany drobnomieszczanin, który zbierał najpierw po jednym, potem tysiącami, wszystkich zbuntowanych niemieckich mieszczan, jest potężniejszy, niż można sobie wyobrazić: to on ze swojego pokoiku, rządzi kontynentem. Bardziej «postępowa» burżuazja uważa, że Hitler, więzień swojej partii, nie ma żadnej władzy. Dzień w dzień ze łzami w oczach mierzy się ze swoimi pomocnikami. Jego mowy są korygowane. Ustępuje marszałkowi Hindenburgowi w kwestii wywłaszczeń; chyli głowę przed Göringiem, który w razie potrzeby byłby gotów poprowadzić wojsko przeciwko brunatnym koszulom. Być może kieruje się szczerą chęcią ocalenia narodu, ale poza tyradami o chwale niczego nie potrafi stworzyć i może tylko krzyczeć.
– Błąd! – protestują fanatycy. – Niech tylko ruszy w drogę, choćby uzbrojony w zwykły kij, a natychmiast podążą za nim nieprzebrane miliony Niemców – nie myśląc nawet, że trzeba jeść, by iść.
– Hitler urodził się w Austrii, ma czeski akcent – ironizują inni – francuskie włosy i angielski wąsik. Kazano mu stanąć na czele kraju, który zna tylko z ducha: niespokojnego i niezadowolonego. Chyba powinien najpierw oswoić się z podstawowymi metodami działania tego kraju, zanim złoży podpis pod najprostszym dekretem!
– Znałem Hitlera – powiedział stary konfident. – Poznałem go w kawiarni w Monachium. To gigant. Wie, do czego zmierza. Jest jak armia przed ofensywą! Gdyby zaszła potrzeba, zadbałby o każde ziarnko piasku na plaży na Pomorzu.
Natomiast sekretarz stanu odpowiedzialny za kontakty z dziennikarzami oświadczył, że Führer, który dąży głównie do zaprowadzenia ładu, jest zdecydowany za wszelką cenę postawić dobro ogółu ponad dobrem jednostki. Każdego dnia, który Bóg daje Niemcom, Hitler czerpie z zaufania ludu pokłady energii i pasji. Cokolwiek robi, robi to dobrze. A niemieckie gazety szerzą tę legendę w kraju. Toteż przechodnie zwalniają kroku przed Kancelarią i z uwielbieniem zwracają oczy na rezydencję strzeżoną przez ekstatycznie przedstawionych milicjantów, gdzie pracuje człowiek, który od dziewięciu lat pobudza naród, Francję nazywa skundloną rasą i zagraża pokojowi w Europie”.
[cyt. za: Une journée d’Hitler par André Beucler, „Le Petit Parisien”, czwartek 5 października 1993.]