Dzieci III Rzeszy
Drzwi Lebensbornu nie stały bynajmniej otworem przed każdą kobietą, która chciałaby urodzić tam swoje dziecko. Wręcz przeciwnie: centralny zarząd tej organizacji działającej w strukturach SS rozpatrywał pozytywnie tylko około połowy podań o przyjęcie. Kryteria społeczne nie grały przy tym roli. Lebensbornu nie interesowało, czy kobieta znalazła się w trudnej sytuacji, bo rodzice nie mogli dowiedzieć się o ciąży, bo zostawił ją ojciec dziecka albo dopiero teraz się przyznał, że jest żonaty. Interesowało go wyłącznie, czy kandydatka jest zdrowa, nieobciążona dziedzicznie i „aryjska”, a więc czy na podstawie kościelnych ksiąg metrykalnych potrafi dowieść, że w jej rodzinie nie było „żydowskiej krwi”. Poza tym organizacja interesowała się ojcem dziecka, który musiał spełniać te same kryteria.
Panowało przekonanie, że zdrowym, nieobciążonym dziedzicznie i „aryjskim” rodzicom rodzą się zdrowe, nieobciążone dziedzicznie i „aryjskie” dzieci, które kiedyś obejmą przywództwo kraju i zagwarantują mu dalsze istnienie. A jeśli w dodatku kobieta była wysoka i miała jasne włosy i niebieskie oczy, odpowiadała w pełni nazistowskiemu ideałowi piękna i była tym chętniej widziana. Ale większość kobiet – ukazują to stare fotografie, donoszą o tym matki i pracownice Lebensbornu – miała ciemne włosy, a wzrostem również nie odbiegała od przeciętnej w niemieckim społeczeństwie. I tak w przypadku kandydatki Rosy S., która mierzyła sobie 148 centymetrów, zarząd organizacji długo dyskutował o tym, czy „pod względem powierzchowności” mieści się w ramach Lebensbornu. Ale ponieważ Rosa S. była „gorliwą nazistką”, została przyjęta. Zatem także poglądy polityczne mogły stanowić kryterium przyjęcia do ośrodka.
Na tym nie kończyło się ocenianie kobiet. Również w ośrodkach stale je obserwowano i kontrolowano. Najwyraźniej samozwańczy specjaliści od rasy nie dowierzali własnym założeniom biologistycznym, gdyż brali pod lupę także za-chowanie i nastawienie kobiet. Jak dostosowywały się do funkcjonowania domu? Jak zachowywały się podczas po-rodu? Czy mogły karmić piersią? Czy razem z dzieckiem brały udział w uroczystości nadania imienia? Czy angażowały się w szkolenia, mające zrobić z nich „dobre nazistki”? Przy opuszczaniu domu obserwacje te zapisywano w „kwestionariuszu RF”, czymś w rodzaju opinii, która była przeznaczona dla Reichsführera SS Heinricha Himmlera i z którą zapoznawał się osobiście. W końcu chodziło o odpowiedź na pytanie: „Czy pożądane jest, aby ta kobieta miała więcej dzieci?”.
Z ojcami Lebensbornu obchodzono się bardziej wspaniałomyślnie. Musieli tylko dostarczyć żądane zaświadczenia, a po narodzeniu nieślubnego dziecka uznać ojcostwo i płacić. I na tym kończyła się ich rola w „produkcji” idealnego dziecka. Naturalnie kierujący Lebensbornem przyjmowali z zadowoleniem fakt, że mężczyzna należał do jakiejś organizacji nazistowskiej lub SS, ale nie było takiego wymogu.
Mimo poświadczonego zdrowia i braku obciążeń dziedzicznych zdarzało się, że kobiety miały problemy podczas ciąży lub rozwiązania. Umierały w trakcie porodu, niektóre z nich wydawały na świat martwe dziecko, inne zaś rodziły dzieci chore lub niepełnosprawne. Wprawdzie Lebensborn chełpił się tym, że odsetek śmiertelności i chorób jest niższy niż w całej populacji, ale nie da się już tego sprawdzić. Jedno jest pewne: także idealnym rodzicom rodziły się nieidealne dzieci. A te natychmiast były „poddawane selekcji” – Lebensborn zrzekał się odpowiedzialności prawnej, wydalał je z ośrodków i przekazywał instytucjom, które w najgorszym przypadku je zabijały. Zatem od pierwszej chwili dzieci Lebensbornu podlegały procesowi selekcji.
Idealne dzieci nie tylko musiały posiadać „dobre geny”, ale – przy całej wierze w biologię, prezentowanej przez kierownictwo Lebensbornu – powinny otrzymać również odpowiednie wychowanie. Ideologiczne ramy wyznaczała tu uroczystość nadania imienia, rytuał naśladujący chrzest, powszechny w kręgach SS i celebrowany również w domach Lebensbornu. Wprawdzie udział w nim był dobrowolny, ale zalecano go kobietom w sposób niezwykle zdecydowany. Nadanie imienia zobowiązywało bowiem matki do wychowywania dzieci w duchu narodowosocjalistycznym; dawano im do pomocy ojca chrzestnego z SS, który to wychowanie wspierał i nadzorował. Taką samą funkcję kontrolną i sterującą miało odbywające się równocześnie przyjęcie dziecka w poczet „rodu SS”, przypieczętowane znakiem esesmańskiego sztyletu.
Praktyczne ramy wychowania domy Lebensbornu definiowały swoją maksymą: porządek, regularność i surowość. Dzieci mieszkały w sali niemowląt, pięć razy dziennie były karmione i przewijane, a raz dziennie kąpane. Więcej kontaktu fizycznego z matką nie przewidziano, gdyż wydelikacałby dzieci. Karmienie odbywało się według zegara, a nie według potrzeb dzieci. Mogło to być dla nich udręką, ale przeprowadzane było z żelazną konsekwencją. Jeśli dziecko zaczynało ssać palce, wiązano mu rączki. I naturalnie pozwalano dzieciom płakać, to było wtedy normą. „Niemowlę stara się ujarzmić matkę – wyjaśniała później matka Guntrama W. (s. xxx). – Jeśli matka raz ustąpi i podejdzie do płaczącego dziecka, przez całe życie będzie zniewolona”. To „wyjaśnienie” mogłoby pochodzić wprost z rozpowszechnionego w owych czasach poradnika wychowawczego Die deutsche Mutter und ihr erstes Kind (Niemiecka matka i jej pierwsze dziecko) Johanny Haarer.
Dzieci od początku miały się nauczyć, że istnieją reguły, którym muszą się podporządkować. Były więc sadzane na nocnik o stałych porach i siedziały tak długo, aż pojawił się rezultat. Reguła dla większych dzieci brzmiała: wyjeść z talerza do czysta. Nie zważano na to, co dziecko lubi albo co budzi w nim wstręt, a kto nie jadł, musiał siedzieć przy stole, dopóki wszystko nie znikło z talerza. Nie stosowano jednak kar cielesnych; pielęgniarka, która tak mocno zbiła dziecko, że jeszcze przez wiele dni miało sińce, została zwolniona.
Biografie dwojga najstarszych dzieci, urodzonych w 1936 roku, pokazują los, który czekałby też wiele młodszych, gdyby system nazistowski nie upadł. Parę bliźniąt po latach spędzonych w domu Lebensbornu umieszczono w państwowej szkole z internatem, w której obydwoje sześciolatków poddano przysposobieniu wojskowemu. Nauczyli się maszerować i stawać do apelu, a za pomocą drewnianych karabinów i granatów zostali wprowadzeni w podstawy posługiwania się bronią. Także i tutaj surowość i nieczułość były zasadniczymi strategiami wychowawczymi, a za przewinienia czekały drakońskie kary. Do tego dochodziła konsekwentna depersonalizacja: dzieci nosiły mundurki, zamiast po imieniu zwracano się do nich po numerze, nie mogły też posiadać żadnych rzeczy osobistych. Poza tym odebrano im zażyłą bliskość, łączącą bliźnięta – mogłaby doprowadzić do zniewieścienia!
Olaf S., syn kobiety, która do śmierci została zaprzysięgłą nazistką, jako podrostek nieustannie słyszał od matki, jak przebiegałaby jego „droga kształcenia”, gdyby… Mając lat dziesięć, poszedłby do Napoli, gdzie zrobiono by z niego wojownika i stuprocentowego nazistę. Potem w celu dalszego „wychowania” i nauki zostałby posłany do Ordensburga, zamku zakonnego. A w którymś momencie wylądowałby na stanowisku przywódczym gdzieś w Europie Wschodniej (s. 11). Taka była perspektywa dla dzieci Lebensbornu płci męskiej. Dla dziewczynek zaś przewidywano macierzyństwo, wielokrotne macierzyństwo.