Droga do stanu wojennego - wspomina Karol Modzelewski

opublikowano: 2015-09-03, 16:30
wszelkie prawa zastrzeżone
W marcu 1981 roku napięcie w Polsce sięgnęło zenitu. Na skutek poważnego konfliktu pomiędzy PZPR a „Solidarnością” cała Polska szykowała się do strajku generalnego. W ostatniej chwili, 30 marca 1981 r. zostało zawarte porozumienie, które odsunęło konfrontację. Jak się okazało - tylko na pewien czas.
reklama

Zobacz też: Stan wojenny w Polsce 1981–1983

Po odjeździe czołgów, które przybyły do nas pod pretekstem manewrów „Sojuz-81”,moskiewski nacisk na Polskę nie przybierał już formy militarnych demonstracji siły, ale to nie znaczy, że w ogóle ustał. Każdy dzień istnienia „Solidarności” był traktowany na Kremlu jak zagrożenie. Wielki niepokój budził ponadto w ekipie Breżniewa (a także w otoczeniu Husaka i Honeckera) zbliżający się termin IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR (lipiec 1981 r.).W świetle przebiegu i wyników tego zjazdu kremlowskie obawy mogą się wydać śmieszną obsesją, ale przywódcy radzieckiej partii byli ludźmi na tyle starymi, że dobrze pamiętali własny strach w obliczu zjazdu Komunistycznej Partii Czechosłowacji w sierpniu 1968 r. Skłonny jestem przypuszczać, że ten strach prześladował ich w czerwcu 1981 r., gdy rozważali, co uczynić w „kwestii polskiej”. Tym razem zamiast czołgów postanowili rzucić do ataku swoich wiernych sprzymierzeńców w KC PZPR.

5 czerwca 1981 r. Komitet Centralny komunistycznej Partii Związku Radzieckiego wystosował list do Komitetu Centralnego PZPR. Autorzy listu alarmowali, że trwająca w Polsce ofensywa kontrrewolucji jest już bliska obalenia ustroju socjalistycznego, ponieważ kierownictwo PZPR i polski rząd, zamiast wydać wrogowi walkę, ciągle ustępują przed naciskiem sił kontrrewolucyjnych. „Stanisław Kania i Wojciech Jaruzelski – pisali przywódcy Kremla do członków polskiego KC – zgadzali się w rozmowach z naszym zdaniem (…) lecz wszystko pozostaje po staremu”, bo nie podejmuje się walki z kontrrewolucją. W tej sytuacji ton kampanii przedzjazdowej „nadają siły wrogie socjalizmowi”. Nie można więc wykluczyć, że na IX Zjeździe dojdzie do „porażki marksistowsko--leninowskich sił partii”, a nawet do jej likwidacji. To, czy uda się zapobiec katastrofie, zależy od aktywu PZPR i od jej kierownictwa. „Tak, kierownictwa” – powtarzali retorycznie kremlowscy autorzy, jakby w obawie, że nie wszyscy członkowie polskiego KC zrozumieją aluzję. „Partia może i powinna znaleźć w sobie dość sił, aby przełamać bieg wydarzeń i jeszcze przed IX Zjazdem PZPR skierować je we właściwy nurt”.

Flaga zwiazku zawodowego "Solidarność" (fot. Ludek/wikipedia; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Po latach, w obszernym wywiadzie udzielonym Andrzejowi Urbańczykowi (Zatrzymać konfrontację, Warszawa 1991, s. 155), Stanisław Kania wyraził pogląd, że list KC KPZR nie miał na celu zmiany polskiego kierownictwa, lecz tylko nastraszenie jego samego i Jaruzelskiego, by wymusić na nich zmianę linii politycznej. Nie podzielam tej łagodnej interpretacji. Reprymendy, i to bardzo surowej, udzielano obu polskim przywódcom wcześniej. Tym razem list skierowany był nie do nich, lecz do wszystkich członków KC, czyli do gremium, które między zjazdami partii uprawnione było do zmiany kierownictwa. Kania i Jaruzelski nie występowali tu faktycznie w roli adresatów, lecz w roli oskarżonych. W dodatku obaj zostali nazwani tylko z imienia i nazwiska, bez obowiązującego między komunistami tytułu „towarzysz”. Oznaczało to, że w oczach Moskwy już nie są oni godni tego tytułu. Dla aparatczyków, którzy rozumieli wewnętrzny kod partyjnej nowomowy, był to czytelny sygnał, że Moskwa sugeruje usunięcie Kani i Jaruzelskiego ze stanowisk oraz wybór nowego kierownictwa partii i rządu, które zapewni zasadniczą zmianę kursu przed rozpoczęciem IX Zjazdu. Polski „beton” sugestię tę zrozumiał i rzeczywiście podjął na XI Plenum KC (w dniach 9–10 czerwca 1981 r.) próbę obalenia I sekretarza i premiera oraz wyboru nowego Biura Politycznego. Ale się nie udało. Znaczną większością głosów udzielono votum zaufania dotychczasowemu kierownictwu. Wśród większości, która udzieliła I sekretarzowi i premierowi poparcia, znalazła się przeważna część wyższych oficerów Wojska Polskiego zasiadających w komitecie Centralnym. Dla Kremla był to znak, że dobrzy i lojalni towarzysze z „betonu” nie mają w PZPR siły sprawczej, a Jaruzelski mą silną pozycję w wojsku, więc to na nim trzeba starać się wymusić stan wojenny. To, co w zamyśle miało być przewrotem pałacowym, okazało się w efekcie środkiem nacisku. Nie był to jednak nacisk pozbawiony skuteczności.

reklama

W toku gorących dyskusji nad moskiewskim listem Kazimierz Barcikowski zasugerował na posiedzeniu Biura Politycznego, by pozyskać teraz zrozumienie w przywódczych kręgach „Solidarności”. Kania replikował, że „Solidarność” i tak nie zmieni swego konfrontacyjnego nastawienia. Tamtych dniach miałem okazję przekonać się, że było inaczej, niż sądził I sekretarz. Kierownik Wydziału Prasy KC Józef Klasa kazał rozesłać list KC KPZR teleksem do wiadomości Podstawowych Organizacji Partyjnych. Równało się to niezwłocznemu przekazaniu tego tekstu regionalnym ogniwom „Solidarności”, z którymi liczne Komitety Zakładowe PZPR pozostawały w dobrych stosunkach. Zarząd regionu wrocławskiego otrzymał moskiewski list od Komitetu Zakładowego „Dolmelu” i omawiał go na zebraniu w gronie kilkudziesięciu działaczy. Bezceremonialna ingerencja Kremla w politykę i sprawy kadrowe PZPR wywarła na tym gronie piorunujące wrażenie. Takiej atmosfery nie widziałem od października 1956 r., gdy naród fetował Gomułkę w obliczu ataków Chruszczowa.

Pomnik stoczniowców zabitych w grudniu 1970 (fot. DerHexer; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Na tym samym zebraniu Zarządu Regionu omawialiśmy buńczuczną wypowiedź Rulewskiego, że w sprawie bydgoskiej gotów jest proklamować strajk choćby w dniu otwarcia IX Zjazdu partii. Wypowiedź ta wprawiła naszych działaczy z Frasyniukiem na czele w taką furię, że chcieli natychmiast uchwalić i opublikować rezolucję potępiającą nieodpowiedzialny wyskok Rulewskiego. Z trudem zdołałem im wyperswadować, że nie powinniśmy awanturować się między sobą, lecz raczej przyjąć uchwalone przez uczestników przedzjazdowej konferencji wojewódzkiej PZPR zaproszenie przedstawiciela wrocławskiej „Solidarności” do pojawienia się na ich obradach. Powierzyliśmy tę misję Januszowi Bałenkowskiemu z „Hydralu” i osobiście napisałem tekst mowy powitalnej, którą odczytał on najwyższemu gremium partyjnemu naszego województwa, jakby przynosił gałązkę oliwną. Został przyjęty owacyjnie, a lokalna telewizja i radio transmitowały to na żywo. Na tym jednak skończyło się nasze zbliżenie z „przewodnią siła narodu”.

reklama

Gdyby nawet Barcikowski miał bodaj przez chwilę na myśli, żeby partia z „Solidarnością” stworzyły wspólny front w obronie zagrożonej suwerenności, to myśl taka nie mieściła się w głowach Kani, Jaruzelskiego ani innych działaczy rządzącej partii. Nic dziwnego. To już nie był rok 1956 i polscy przywódcy nie mieli w kraju wystarczającej siły, by otwarcie przeciwstawić się Moskwie. musieli kluczyć, potakiwać i bodaj częściowo ulegać naciskom. Tenże Barcikowski został wysłany na spotkanie działaczy „struktur poziomych”, by spacyfikować wewnątrzpartyjną frondę. Po tym spotkaniu przywódca „poziomek” Zbigniew Iwanow złożył rezygnację z pełnionej funkcji. W kampanii przedzjazdowej przyjęto reguły dyskryminujące organizacje partyjne dużych zakładów przemysłowych, skąd delegatów na zjazd wybierano bezpośrednio. Nadreprezentację uzyskali w rezultacie delegaci wyłaniani w wyborach pośrednich, na kontrolowanych przez wojewódzki aparat konferencjach. Na IX Zjeździe PZPR zwolennicy porozumienia z „Solidarnością” ponieśli klęskę. Partia konsolidowała się na starych zasadach; stawała na własnych nogach, a były to nogi aparatu. Latem 1981 r., równolegle ze zjazdem PZPR, ale niezależnie od niego, pojawiły się zresztą nowe źródła konfliktów między „Solidarnością” a partią i rządem.

Podpisanie porozumień sierpniowych w Szczecinie (fot. Stefan Cieślak; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”:

Karol Modzelewski
„Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
400
Format:
170 x 240 mm
ISBN:
978-83-244-0335-6

Między czerwcem a sierpniem 1981 r. narosła sytuacja konfliktowa we wrocławskiej Fabryce maszyn drogowych „Farma”. Nie pamiętam już, czy dotychczasowy dyrektor tego zakładu zmarł, czy odszedł z pracy – w każdym razie trzeba było obsadzić to stanowisko. Zgodnie z obowiązującymi regułami gospodarki nakazowo-rozdzielczej, decyzja o mianowaniu dyrektora należała formalnie do nadrzędnego organu państwowej administracji gospodarczej. W tym wypadku organem takim było zjednoczenie „Bumar”. O tym, kto zostanie mianowany na stanowisko dyrektorskie, decydowała jednak faktycznie rekomendacja ze strony partii. „Fadroma” zaliczała się do zakładów o kluczowym znaczeniu dla gospodarki narodowej, wobec czego należała do tzw. nomenklatury KC. Oznaczało to, że rekomendację decydującą o mianowaniu dawał kandydatowi na stanowisko dyrektora tej fabryki Wydział Ekonomiczny Komitetu Centralnego PZPR. Przedsiębiorstwa o znaczeniu regionalnym, a nie ogólnopolskim, należały do nomenklatury Komitetu Wojewódzkiego. Od tej reguły nie było wyjątku. W istocie miała ona ustrojowy charakter – kandydat na brygadzistę lub majstra w fabryce musiał mieć rekomendację Komitetu Zakładowego partii, a kandydat na premiera lub ministra – rekomendację Biura Politycznego.

reklama

Przewodniczący komisji Zakładowej „Solidarności” w „Fadromie” Jurek Trociński wystąpił z inicjatywą, by zmienić ten obyczaj. Zaproponował wyłonienie komisji konkursowej i powołanie dyrektora z konkursu. Miarą rozprzężenia, jakie panowało wówczas w kraju, była zgoda Komitetu Zakładowego PZPR i Rady Zakładowej Związku Zawodowego Metalowców na propozycję „Solidarności”. Komisja konkursowa utworzona została wspólnymi siłami. Wytypowała kandydata, ale partia nie dała mu swojej rekomendacji – nie dlatego, że kwestionowała jego kompetencje fachowe, lecz dlatego, że w jej oczach cały ten konkurs był akcją samozwańczą, wymierzoną w nomenklaturowy przywilej aparatu PZPR. Tak rzeczywiście było. Przez fakt dokonany rozpoczynaliśmy budowę samorządu pracowniczego. Zjednoczenie znało swoje miejsce w szeregu i nie ważyło się mianować laureata konkursu bez rekomendacji z KC. Komisja Zakładowa zareagowała na tę obstrukcję ogłoszeniem gotowości strajkowej i wyznaczeniem terminu rozpoczęcia strajku. Z punktu widzenia ogólnopolskiej strategii związku sprawa była śmiertelnie poważna, więc MKZ poparł akcję kolegów z „Fadromy” gotowością strajkową regionu. Władze ugięły się – w dniu rozpoczęcia zakładowego strajku przybył do „Fadromy” dyrektor zjednoczenia „Bumar” z nominacją dyrektorską dla zwycięzcy konkursu. Byłem tam obecny jako reprezentant regionalnego kierownictwa związku. Właściwie była to uroczystość, a dyrektor zjednoczenia wygłosił okolicznościowe przemówienie. Znalazło się w nim zdanie, które zapamiętałem dosłownie: „W naszym kraju wytworzyła się dziwna i niebezpieczna sytuacja – stary system zarządzania gospodarką w praktyce przestał istnieć, a żaden nowy nie powstał”. Można było z powodzeniem odnieść tę celną formułę nie tylko do zarządzania gospodarką, ale do całego systemu rządzenia państwem.

Tablica na pamiątkę utworzenia we wrocławskiej zajezdni autobusowej przy Grabiszyńskiej regionalnej Solidarności (fot. Julo, domena publiczna)

Latem 1981 r. kryzys gospodarczy stał się politycznym zagrożeniem nie tylko dla rządu, ale i dla związku „Solidarność”. W kwietniu wprowadzono – zgodnie zresztą z Porozumieniem Gdańskim – kartki na mięso, masło, ryż i kaszę. Wkrótce jednak zabrakło żywności na pokrycie kartek i tuż przed zjazdem partii zmniejszono i tak skąpe przydziały o 1/5. W kraju zawrzało. Nie byliśmy w stanie opanować narastających protestów. W Łodzi „Solidarność” zorganizowała masowy pochód uliczny nazwany marszem głodowym. Także w innych miastach związek próbował kanalizować w ten sposób społeczne protesty. Była to jednak ślepa uliczka. Nie miało sensu żądać, żeby władze PRL dały narodowi jeść z pustego talerza. Dotychczas głosiliśmy, że naprawa gospodarki to sprawa rządu. Rzeczywistość zmusiła nas do uznania, że jest to także nasza sprawa.

reklama

Załamanie na rynku miało kilka przyczyn. Należały do nich podwyżki płac w wyniku strajków lipcowych i sierpniowych 1981 r. Podwyżki te nie miały pokrycia w masie towarowej, ale zostały uznane za konieczność. W lipcu rząd gasił strajki pustymi pieniędzmi, żeby uniknąć ustępstw politycznych. Strajk sierpniowy powstrzymano ustępstwami politycznymi, ale towarzyszyła im kolejna podwyżka zarobków (tzw. wałęsówka), na którą rzecz jasna też nie było pokrycia. Ani rząd, ani związek nie mógł wycofać się z tych ustaleń, mimo że przy stałych cenach powodowały one dramatyczne niedobory na rynku.

Poza tym gospodarka polska dusiła się w pętli zadłużenia. Był to wygórowany rachunek za lata gierkowskiego dobrobytu. Obsługa długu zagranicznego pochłaniała niemal całkowicie wpływy z eksportu (głównie węgla), a rosnąca liczba przedsiębiorstw ograniczała produkcję z powodu braku zaopatrzenia z importu.

Na domiar wszystkiego nastąpił paraliż organizatorskich funkcji państwa w gospodarce. W „realnym socjalizmie” gospodarka działała nie według rynku, lecz według rozkazu. Nie był to system efektywny, ale jakoś funkcjonował. Gdy jednak na szczeblach wykonawczych przestawano wykonywać rozkazy, a na szczeblach pośrednich często nie ważono się nawet ich przekazywać do wykonania, zaczynał się chaos. Gospodarka działała do tej pory jako przedłużenie politycznej dyktatury. Teraz głębokie zachwianie dyktatury powodowało paraliż gospodarczy. Gdy do tego systemu wprowadzono element sprzeczny z jego wewnętrzną logiką, czyli potężny niezależny ruch społeczny, zdolny do skutecznego blokowania decyzji władz – a poza tym w regułach funkcjonowania systemu nie zmieniono niczego, kryzys był nie do uniknięcia. Niestety poszukiwanie wyjścia z pułapki nieuchronnie godziło w podstawy dyktatury.

Od wiosny 1981 r. funkcjonowało w „Solidarności” poziome porozumienie zwane siecią komisji Zakładowych wiodących przedsiębiorstw przemysłowych. Gremium to zajęło się wypracowaniem koncepcji programowych. Ton nadawali tam czynni w ruchu związkowym pracownicy naukowi, wśród których istotną rolę odegrali filozof z Uniwersytetu Poznańskiego Leszek Nowak oraz ekonomista-teoretyk, badacz systemów gospodarczych zatrudniony w Instytucie Marksizmu-Leninizmu, a potem w SGH, Leszek Balcerowicz. W środowisku tym zrodził się pomysł, by „Solidarność „nie czekała na inicjatywy rządowe, lecz sama wystąpiła z własnym projektem reformy gospodarczej opartej na usamodzielnieniu przedsiębiorstw. Miałyby one działać nie według centralnego nakazu i rozdzielnika, lecz zgodnie z wymogami rynku i na zasadach robotniczej samorządności.

reklama

Opracowania „Sieci” pozostałyby zapewne na papierze i nie wzbudziły wielkich emocji, gdyby związek „Solidarność” nie poczuł się zmuszony przez dramatyczne zaostrzenie kryzysu i radykalizację nastrojów społecznych do wpisania reformy gospodarczej na swoje sztandary. Groźne dla systemu, ale i dla nas, mogły być zarówno bunty głodowe, jak i radykalizacja politycznych żądań zmierzających w kierunku odebrania komunistom władzy państwowej. Teraz już nie wystarczyło tłumaczyć, jak dotychczas, że prowadziłoby to nas krótką drogą do konfliktu z radziecką potęgą. Odrzucając radykalne hasła zrodzone z desperacji, trzeba było dać głodnym ludziom coś w zamian. Hasła samodzielności przedsiębiorstw, utworzenia w nich całkowicie samorządnych rad pracowniczych i powoływania przez te rady dyrektorów z konkursu odpowiadały potrzebom chwili. Dla wzburzonych i radykalizujących się załóg. Oznaczały one przejmowanie władzy w zakładach i przekreślenie nomenklaturowej zasady obsadzania stanowisk. Zarazem, wobec dość powszechnego przekonania o niekompetencji dyrektorów z partyjnej nominacji, projekt samorządowej reformy budził nadzieje na skuteczną walkę z kryzysem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”:

Karol Modzelewski
„Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
400
Format:
170 x 240 mm
ISBN:
978-83-244-0335-6

Nie wmawialiśmy ludziom iluzji. Sami wierzyliśmy w to, cośmy głosili. W świetle późniejszych doświadczeń łatwo dworować sobie z naszych nadziei, zapewne wygórowanych, może nawet złudnych. Wtedy jednak pozwalały one związkowi uspokoić społeczne wzburzenie i utrzymać kontrolę nad sytuacją. Do dziś uważam, że program reformy gospodarczej opartej na samorządzie pracowniczym podjęliśmy nie z jakichkolwiek pobudek ideologicznych, lecz w stanie wyższej konieczności. Dodać trzeba, że w systemie gospodarki znacjonalizowanej usamodzielnienie przedsiębiorstw wymagało zerwania z mianowaniem dyrektorów przez centralne organy administracji gospodarczej. Tylko samorząd robotniczy mógł to uczynić.

Wziąłem czynny udział w kształtowaniu nowej strategii „Solidarności”, nastawionej na reformę gospodarczą i samorząd pracowniczy. Nie byłem już wprawdzie rzecznikiem prasowym KKP, ale pozostawałem członkiem Prezydium wrocławskiego MKZ, a na zjeździe regionalnym, który odbył się w lipcu 1981 r., zostałem wybrany do Prezydium Zarządu Regionu Dolny Śląsk. Ponieważ członkami Krajowej Komisji Porozumiewawczej nie były osoby, lecz Międzyzakładowe Komitety Założycielskie, a następnie Zarządy Regionów, od lipca znowu jeździłem na posiedzenia KKP w składzie delegacji dolnośląskiej. lipca po raz pierwszy zabrałem tam głos w sprawie konieczności podjęcia przez związek walki o samorząd pracowniczy, a na przedzjazdowym posiedzeniu KKP 12 sierpnia wygłosiłem poświęcony tej sprawie referat wprowadzający do dyskusji o strategii związku. Minister Stanisław Ciosek,który przybył na nasze obrady, zabrał na tym posiedzeniu głos i przyznał: „może rzeczywiście trzeba wziąć byka za rogi i w związku z reformą gospodarczą zastanowić się nad problemem nomenklatury”. Ciosek był poprzednio I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego w Jeleniej Górze, ale jego zdolność do otwartego myślenia o tych sprawach była wtedy wśród sekretarzy wojewódzkich i w szeroko pojętym aparacie PZPR czymś zgoła wyjątkowym. Dominował odruch obronny, ponieważ nasz nowy program godził w to, co było dla aparatu szczególnie cenne – w nomenklaturowy przywilej obsadzania stanowisk dyrektorskich swoimi ludźmi. Musieliśmy jednak podjąć ten program, choć otwierał on dodatkową płaszczyznę konfliktu między „Solidarnością” a partią i konsolidował obóz naszych przeciwników. Oferowaliśmy rządowi, w zamian za porozumienie w sprawach związanych z reformą i samorządem pracowniczym, przyzwolenie związku na niezbędne skądinąd podwyżki cen. Nie doczekaliśmy się jednak pozytywnej reakcji. Trzeba było uruchomić jakieś środki nacisku, przy czym w tej sprawie i w tym czasie nie mógł to już być nacisk strajkowy. We wrześniu i październiku, podczas odbywanego w dwóch turach I krajowego zjazdu „Solidarności”, udało nam się uruchomić w sprawie samorządu pracowniczego polityczne instrumenty nacisku. Dzięki temu konflikt o kształt samorządu załóg fabrycznych i o zasady mianowania dyrektorów przedsiębiorstw został rozstrzygnięty w trybie absolutnie niezwykłym: między związkiem „Solidarność” odbywającym swój krajowy zjazd, najwyższymi władzami partii oraz sejmem. Zaskakujące było to, że nie tylko partia i „Solidarność”, ale również sejm zachował się przy tym jak podmiot zdolny do samodzielnych decyzji.

reklama

A zaczęło się rutynowo. Od kilku tygodni władze PRL zachowywały się tak, jakby chciały samym sobie i wszystkim dookoła zademonstrować swoją stanowczość, czyli arogancko. W przeddzień naszego zjazdu rząd wniósł do sejmu gotowe projekty ustaw o przedsiębiorstwie państwowym i o samorządzie załogi. Zamykały one drogę do realizacji – choćby częściowej – naszych postulatów. dyrektora zakładu miał mianować „naczelny lub terenowy organ administracji państwowej za zgodą rady załogi”. kandydatów wyłaniać miała komisja konkursowa „powołana przez właściwy organ administracji państwowej”. Obok przedstawiciela Rady Załogi w komisji tej mieli zasiadać przedstawiciele organizacji partyjnej, związków zawodowych, socjalistycznych związków młodzieży, stowarzyszeń społecznych działających w zakładzie oraz organu założycielskiego (czyli ministerstwa lub zjednoczenia). „Żadnych marzeń [o samorządzie], panowie, żadnych marzeń…”.

Brama Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku

Trzeba było zareagować szybko i na tyle mocno, żeby wstrzymać machinę legislacyjną. Wymogi te spełniał projekt uchwały przedstawiony Zjazdowi przez Mieczysława Gila z Nowej Huty, Grzegorza Palkę z Łodzi, Bogdana Lisa z Gdańska i Ryszarda Bugaja z Warszawy. Kluczowym jego punktem było wezwanie sejmu do rozpisania w tej kwestii referendum narodowego. Nie spełniał natomiast wymogu szybkiej i skutecznej reakcji projekt Ośrodka Badań Społecznych Regionu Mazowsze, który sugerował rozeznanie opinii związkowców przez referenda zakładowe. W gorącej sytuacji, jaką wytworzył ewidentny zamiar KC PZPR stworzenia faktów dokonanych, byłaby to obstrukcja wstrzymująca działanie związku i zapalająca zielone światło dla strony przeciwnej. Nie byłem członkiem komisji wnioskowej, tylko delegatem, ale poprosiłem o głos w trybie nagłym, żeby zwrócić uwagę na pilność i wagę decyzji, jaką mieliśmy podjąć. Zacząłem od stwierdzenia, że „jest to najważniejsza uchwała, jaką ma do podjęcia obecna tura zjazdu”. W sprawie samorządu załóg i nomenklaturowej zasady doboru dyrektorów „na III Plenum odsłonięto przyłbicę. Dlaczego to otwarcie powiedzieli?”.bo im się spieszy. „Chodzi [im] o to, aby stworzyć warunki dla przeforsowania faktów dokonanych w połowie września”. Przez uchwałę zjazdu powinniśmy osiągnąć „przekreślenie możliwości stworzenia faktów dokonanych, zablokowanie rządowego projektu ustawy (…) a tym, co najskuteczniej powstrzyma ustawę, nie jest referendum zakładowe, które i tak możemy zrobić, tylko żądanie dziesięciomilionowego związku zastosowania konstytucyjnej procedury referendum narodowego (oklaski). Oczywiście władze tego żądania nie spełnią i nie przeprowadzą referendum narodowego. Przecież nie są samobójcami. ale w obliczu takiego żądania nie mogą uchwalić tego projektu ustawy, bo to by oznaczało, że mianowańcy nie dopuszczają narodu do głosu. To by postawiło dopiero przed całym narodem sprawę sejmu. Sądzę, że tego oni się obawiają troszeczkę (oklaski).W ten sposób osiągniemy albo zablokowanie rządowych planów (…) albo, jeżeli mimo wszystko przeprowadzą to w sejmie (…) naród stanie po naszej stronie i przeciwko nim. Wtedy, owszem, możemy wyjść na udeptaną ziemię, dlatego że mamy z góry wygraną walkę. I tak powinniśmy grać (oklaski)”.

reklama

Uchwałę przyjęto przy jednym głosie sprzeciwu i jednym wstrzymującym się. Głosiła ona m.in., że podjęta w rządowym projekcie ustawy „(…) obrona tzw. nomenklatury jest próbą utrzymania tego samego systemu doboru kadr, w którym mianowani według kryteriów politycznych kierownicy gospodarki doprowadzili ją do obecnej katastrofy. Oficjalna propaganda utrzymuje, że projekt rządowy jest ze zrozumieniem przyjmowany przez większość społeczeństwa. W tej sytuacji Zjazd, działając zgodnie z punktem 1 art. 8 konstytucji PRL (…) zwraca się do Sejmu PRL o podjęcie decyzji o jak najszybszym przeprowadzeniu ogólnonarodowego referendum w sprawie kompetencji samorządów. (…) Zjazd postanawia równocześnie, że w przypadku odmowy przeprowadzenia referendum przez organy państwowe związek przeprowadzi referendum wśród załóg własnymi siłami. delegaci na I Zjazd wyrażają nadzieję, że posłowie uszanują wolę załóg i podejmą decyzję uwzględniającą ich aspiracje. dlatego delegaci na I Zjazd zwracają się do Sejmu PRL, aby nie uchwalał ustaw w brzmieniu, jakie narzucić usiłuje rząd”.

reklama
Dla upamietnienia walki "Solidarnosci" o wolnosc i demokracje oraz wkladu Polski w ponowe zjednoczenie Niemiec i polityczna jednosc Europy" (fot. Superbass; Creative Commons Uznanie autorstwa–na tych samych warunkach 3.0 niezlokalizowana)

Poskutkowało. 15 września komisje sejmowe zaakceptowały wprawdzie rządowe projekty obu ustaw, ale wśród posłów pojawił się ferment. W klubach ZSL i SD, w kole posłów bezpartyjnych, któremu przewodził Karol Małcużyński, a nawet wśród posłów PZPR, zarysowała się w tej sprawie tendencja kontestatorska i ostateczny wynik głosowania na sesji plenarnej mógł budzić obawy kierownictwa PZPR. Niczego podobnego nie widziano w gmachu na Wiejskiej od lat czterdziestych, ale sytuacja polityczna i nastroje społeczne w 1981 r. były tak niezwykłe, że można się było spodziewać nawet samodzielności posłów. Przed wyznaczonym na 24 września posiedzeniem plenarnym grupa posłów PZPR (Adam Łopatka, Zbigniew Giertych i Zdzisław Czeszejko-Sochacki) zaproponowała naszym negocjatorom – Mieczysławowi Gilowi i Szymonowi Jakubowiczowi – dodatkowe spotkanie dla poszukiwania kompromisu. Partyjni inicjatorzy tego spotkania mieli opinię ludzi obliczalnych, można więc spekulować, czy za ich propozycją nie kryła się jakaś gra w kierownictwie PZPR. Tak przypuszczał wtedy Jacek Kuroń, ale nie sposób tego sprawdzić. W każdym razie udało się uzgodnić propozycję kompromisu. Najprościej ujmując, polegała ona na przyjęciu generalnej zasady, że dyrektora przedsiębiorstwa powołuje na podstawie konkursu Rada Pracownicza, z wyłączeniem pewnej liczby przedsiębiorstw o znaczeniu strategicznym, w których powołuje go zwierzchni organ administracji państwowej za zgodą rady pracowniczej. Lista „wyłączonych” przedsiębiorstw miała być przedmiotem uzgodnień między rządem a związkami zawodowymi. Niejeden diabeł krył się zapewne w tych szczegółach, ale każda ze stron mogła liczyć, że diabła oszuka lub pozyska.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”:

Karol Modzelewski
„Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
400
Format:
170 x 240 mm
ISBN:
978-83-244-0335-6

Znacznie groźniejsza od ukrytego w szczegółach diabła była jednak presja czasu. Trzeba było zdecydować się na przyjęcie lub odrzucenie kompromisu w ciągu dnia czy dwóch, jakie pozostały do ostatecznego głosowania w sejmie. Związkowi negocjatorzy działali na podstawie uchwały zjazdu. Do zjazdu jednak nie mogli się teraz w żaden żywy sposób zwrócić o rozstrzygnięcie dylematu, bo rzecz działa się między pierwszą a drugą turą zjazdu. Najwyższe gremium związku „Solidarność” było po prostu w Gdańsku nieobecne. Nie dało się nawet zwołać Krajowej Komisji Porozumiewawczej, której mandat zresztą niebawem wygasał. Jacek Kuroń uważał, że ciche przyzwolenie kierownictwa partii na ofertę kompromisu było pułapką obliczoną na to, że tę ofertę odrzucimy, i będzie można obarczyć „Solidarność” winą za zmarnowanie ostatniej szansy porozumienia. Zdaniem Jacka powinniśmy zastawioną na nas pułapkę odwrócić, przyjmując ofertę kompromisu decyzją Prezydium KKP. Udało mu się przekonać pozostałych, mimo że nawet Prezydium zebrało się w niepełnym składzie. kompromis zaakceptowano głosami Lecha Wałęsy, Stanisława Wądołowskiego (Szczecin) i Tadeusza Jedynaka (Górny Śląsk) przy sprzeciwie Rulewskiego (Bydgoszcz). Kuroń, Gil i Jakubowicz namawiali do głosowania „za”, lecz sami głosować nie mogli, gdyż nie byli członkami Prezydium. Po podjęciu decyzji nasi negocjatorzy wrócili natychmiast do Warszawy, gdzie kierownictwo partii raz jeszcze próbowało narzucić zmianę kompromisowych ustaleń, ale – rzecz niesłychana – nie uzyskało na to przyzwolenia większości członków komisji sejmowej. W tej sytuacji Kazimierz Barcikowski i Andrzej Werblan w ostatniej chwili przekonali podobno Kanię, by nie ryzykować porażki na posiedzeniu plenarnym i dać za wygraną. Ostatecznie sejm przyjął kompromisową wersję ustawy.

reklama

Burza, jak należało się spodziewać, wybuchła natomiast w gdańskiej hali Oliwii podczas obrad drugiej tury naszego zjazdu. Nawet Jackowi Kuroniowi, jak przyznał we wspomnieniowym „Gwiezdnym czasie”, narzucała się analogia z Porozumieniem Warszawskim z 30 marca. Decyzja zapadła w gronie kilku osób za plecami Zjazdu, jak wtedy za plecami KKP. Tyle, że teraz w roli głównego oskarżonego (wraz z Wałęsą) o uzurpację uprawnień decyzyjnych najwyższego gremium związkowego nie występowali Mazowiecki z Geremkiem, lecz Kuroń. dyskutanci jeden po drugim miażdżyli negocjatorów i decydentów za to, że samowolnie okroili program maksimum zawarty w uchwale, którą Zjazd przyjął niemal jednomyślnie. Próbowałem bronić wartości uzyskanego kompromisu i nawet udało mi się nieco uspokoić nastroje, ale grzmoty odzywały się jeszcze przez jakiś czas. Wśród krytyków porozumienia tylko Grzegorz Palka zauważył przytomnie, że nie możemy go odrzucić, bo zostaniemy z niczym, a w dodatku znajdziemy się na przegranej pozycji polityczno-propagandowej. W końcu Zjazd zaakceptował kompromis, dając jednocześnie wyraz swemu nieukontentowaniu.

Po latach nie zmieniam zdania w tej sprawie. Przeciwnie, oceniam dziś, że kompromis w sprawie ustaw o samorządzie załogi i przedsiębiorstwie państwowym był ostatnim zwycięstwem pierwszej „Solidarności”. W dodatku owoce tego zwycięstwa okazały się wyjątkowo długotrwałe. Rady pracownicze działające na ustalonych wówczas zasadach funkcjonowały w stanie wojennym i po jego formalnym odwołaniu, dając legalne przytulisko wielu działaczom zdelegalizowanego związku „Solidarność”. były one zaledwie forpocztą samorządowej reformy, o którą walczyliśmy, ale „komuna” nie dała im rady. Uporał się z nimi dopiero Leszek Balcerowicz jako wicepremier pierwszego niekomunistycznego rządu RP i architekt transformacji ustrojowej. jest szczególną ironią losu, że właśnie on jako doradca „Sieci” był przed laty pomysłodawcą projektu reformy gospodarczej opartej na pracowniczej samorządności.

W dyskusji na posiedzeniu Biura Politycznego 8 września 1981 r. Kazimierz Barcikowski przewidywał, że ataki „Solidarności” na nomenklaturowe zasady obsadzania stanowisk dyrektorskich „powinny spowodować poderwanie kadry do obrony własnych interesów”. była to trafna ocena. Centralny i wojewódzki aparat partyjny – główny beneficjent nomenklatury – poczuł się zagrożony i zwierał szeregi. Po klęsce „struktur poziomych” na IX Zjeździe PZPR i po wyborze we wszystkich województwach nowych władz partyjnych partia usztywniała swoje stanowisko wobec ruchu społecznego, który teraz już otwarcie i powszechnie traktowała jako siłę wrogą. Nie tylko nacisk radziecki, ale i ewolucja polityczna aparatu rządzącego w Polsce zmierzała w kierunku rozprawienia się z „Solidarnością” przy użyciu siły. Nastawienie takie dominowało od dłuższego czasu w MSW, a w sierpniu i wrześniu okazało się, że także w wojsku. Kania też płynął z prądem – podejmował konfrontacyjne decyzje, zaostrzał retorykę, klepał jak pacierz leninowską formułkę „kto kogo?”, przyznawał, że potrzebne są selektywne represje, ciągle jednak nie godził się na wielką operację militarną przeciwko „Solidarności”. Stał się przez to przeszkodą na drodze swojego obozu politycznego ku stanowi wojennemu.

Sala BHP na terenie Stoczni Gdańskiej (fot. Artur Andrzej, domena publiczna)

13 września 1981 r. zebrał się w Warszawie Komitet Obrony Kraju. W komitecie tym uczestniczyli „z klucza” premier, ministrowie obrony narodowej i spraw wewnętrznych oraz wyżsi oficerowie obu siłowych resortów, a także I sekretarz KC PZPR. Miałem okazję wysłuchać relacji o tym posiedzeniu z ust Stanisława Kani na wspomnianej już konferencji historyków w Jachrance. Według Kani generałowie i pułkownicy wojska, bezpieki i milicji zwracali się do niego jeden po drugim z gorącym apelem: „Towarzyszu sekretarzu, tak dłużej nie może być! kontrrewolucja chwyta nas za gardło. Najwyższy czas to zmienić i wprowadzić stan wojenny”. Kania odpowiadał na to niezmiennie: „Nie wyczerpaliśmy jeszcze politycznych środków, nie musimy posuwać się do takiej ostateczności”. Po dwóch tygodniach podczas telekonferencji z sekretarzami wojewódzkimi partii (a byli to nowi sekretarze, wybrani już po IX Zjeździe) spotkało go to samo: „Tak dłużej nie można, towarzyszu sekretarzu, trzeba wprowadzić stan wojenny”. W odpowiedzi I sekretarz powtarzał to, co przedtem mówił wyższym szarżom wojska i policji: „musimy najpierw wyczerpać środki polityczne”. był jednak osamotniony.

Na konferencji w Jachrance nie zaprzeczyli tej relacji ani generał Florian Siwicki, ani generał Wojciech Jaruzelski, choć ten ostatni w kuluarach objawiał wyraźne niezadowolenie. Miał powody do niezadowolenia. Z tego, co opowiedział Kania, wynikało, że – obecny przecież na posiedzeniu KOK jako premier i minister obrony narodowej – Wojciech Jaruzelski nie wziął I sekretarza w obronę przed atakami swoich podkomendnych. Wersja Kani znajduje zresztą potwierdzenie w meldunku wywiadowczym na temat wrześniowego posiedzenia Komitetu Obrony Kraju, przesłanym przez pułkownika Kuklińskiego do CIA – według niego członkowie KOK opowiadali się za stanem wojennym i tylko Kania był temu przeciwny. W kwestii stanu wojennego przywódca PZPR miał przeciw sobie nie tylko Moskwę, ale także kierownicze kadry wojska, milicji i SB oraz własnej partii. Na dobrą sprawę niczym już nie rządził. Nic dziwnego, że na IV Plenum KC (16 –18 października 1981 r.) Kania złożył rezygnację. Na I sekretarza wybrano generała Jaruzelskiego, a w końcowej uchwale Komitet Centralny uznał za konieczne „sięgnięcie przez najwyższe władze PRL, w razie wyższej konieczności – do konstytucyjnych uprawnień w celu obrony najżywotniejszych interesów narodu i państwa”.

Tablice z 21 postulatami strajkujących stoczniowców (fot. Borsen; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

O decyzjach Plenum KC dowiedziałem się z prasy francuskiej. Na zjeździe „Solidarności” zostałem wybrany do komisji krajowej związku, ale nie kandydowałem do ścisłego kierownictwa. Po pierwsze, ustalono, że trzeba było samemu zgłosić własną kandydaturę, a zgłaszanie się do władzy na ochotnika wydawało mi się niepoważne. Po drugie, członkowie Prezydium KK, z wyjątkiem tych, którzy byli zarazem przewodniczącymi regionów, mieli być zobowiązani do stałego rezydowania w Gdańsku. Miało to nawet praktyczny sens, ale moim związkowym matecznikiem był Wrocław i nie zamierzałem się stamtąd wyprowadzać. Po trzecie, uważałem za prawdopodobne, że teraz zostaną podjęte próby wmontowania „Solidarności „w system. Mówiło się o Komitecie Ocalenia Narodowego lub nawet o koalicji rządowej. Nie chciałem rozdzierać z tego powodu szat niczym Rejtan, ale nie zamierzałem też w tym uczestniczyć. Tęskniłem do pracy zawodowej, na którą od sierpnia 1980 r. nie miałem chwili czasu, choć formalnie nadal byłem docentem w IKHM PAN, bo nie wziąłem tzw. oddelegowania do działalności związkowej.

Dostałem akurat zaproszenie na sześciotygodniowe stypendium naukowe do École des hautes Études en Sciences Sociales w Paryżu. Postanowiłem tam pojechać. Na trzeci dzień po przyjeździe do Francji przeczytałem w „Le monde” o plenum KC, odejściu Kani i skupieniu w rękach generała Jaruzelskiego potrójnej władzy nad partią, rządem i wojskiem. Od razu zrozumiałem, jak niedorzeczne były moje przewidywania i obawy. Było jasne, że rysuje się całkiem inny scenariusz. W najlepszych paryskich bibliotekach, wśród niedostępnych w kraju książek, siedziałem jak na szpilkach z ciągłą obawą, czy aby zdążę wrócić na czas. Na szczęście zdążyłem. Wylądowałem na Okęciu 27 listopada 1981 r.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”:

Karol Modzelewski
„Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
400
Format:
170 x 240 mm
ISBN:
978-83-244-0335-6
reklama
Komentarze
o autorze
Karol Modzelewski
Wybitny historyk, działacz opozycji politycznej w okresie PRL, wieloletni więzień polityczny. Współautor (wraz z Jackiem Kuroniem) Listu do partii, a także ważna postać pierwszej „Solidarności” (m.in. do marca 1981 r. rzecznik prasowy KKP); w latach 1989-1991 senator. Autor m.in. książek Organizacja gospodarcza państwa piastowskiego X-XIII wiek (1975), Chłopi w monarchii wczesnopiastowskiej (1987) i Barbarzyńska Europa (2004). Ostatnio opublikował swoje wspomnienia pt. Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca (2013).

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone