Diabolus ex machina: czy technologia zmienia nas w automaty?
Ten tekst jest fragmentem książki Roberta Peckhama „Strach. Inna historia świata”.
Już w 1829 r. historyk i filozof Thomas Carlyle scharakteryzował XIX w. jako „epokę mechaniczną”. Jak napisał: „Ze względu na wszystkie ziemskie, i niektóre nieziemskie, cele mamy maszyny i ma szynowe wsparcie”. Carlyle zastanawiał się również, jaki będzie to miało wpływ na społeczeństwo, i stwierdził, że ta mechanizacja „zmieni całą naszą egzystencję” – i to nie na lepsze: „Ludzie zaczynają mieć mechaniczne głowy, serca i ręce”.
W 1844 r. Karol Marks uważał, że pracownicy w uprzemysłowionych społeczeństwach stali się towarami i zostali odseparowani od tego, co robią, i od siebie nawzajem. „Dewaluacja ludzkiego świata – napisał Marks – rośnie wprost proporcjonalnie do wzrostu wartości świata rzeczy”. W pierwszym tomie swojego opus magnum, Kapitał. Krytyka ekonomii politycznej (niem. Das Kapital. Kritik der politischen Ökonomie), opublikowanym w 1867 r., przy pomniał czytelnikom, że ludzka niechęć do maszyn ma za sobą już długą historię: w XVII w. pracownicy buntowali się przeciwko krosnu, urządzeniu „do tkania wstążek i koronek”, a kiedy pierwsza napędzana wodą maszyna do strzyżenia owiec została wprowadzona w Anglii w 1758 r., rozwścieczeni pracownicy, którzy stracili pracę ze względu na mechanizację, podpalili urządzenie. W czasie, gdy rolnictwo i rzemiosło zaczęły ustępować pracom fabrycznym, obawy te zaczęły się jeszcze zwiększać, zwłaszcza że wzrost potęgi maszyny oznaczał osłabienie potęgi człowieka. Przekonanie, że automatyzacja zagraża utrzymaniu się wykwalifikowanych robotników, doprowadziło do powstania luddyzmu, ruchu społeczne go, w którym pracownicy przemysłu tkackiego niszczyli maszyny w środkowej i północnej Anglii.
Oczywiście mechanizacja miała również zwolenników. Szkocki lekarz Andrew Ure uważał, że zautomatyzowany system fabryczny to „wspaniały symbol cywilizacji”. W swojej książce The Philosophy of Manufacturers (pol. Filozofia fabrykantów), opublikowanej w 1835 r., opowiedział się za produkcją mechaniczną jako modelem społecznego ładu – „ogromnej maszynie składającej się z różnych mechanicznych i intelektualnych organów, działających we wspólnym celu w nieprzerwanej harmonii i podporządkowanych samoregulującej się sile ruchu”. Była to ekstatyczna wizja mechanicznej koordynacji, która – jak zauważył Marks – krążyła między sprzecznymi interpretacjami relacji ludzi i maszyn. Ure wyobrażał sobie robotników zarządzających maszynami, lecz sugerował również samodzielne działanie „automatycznych maszyn”.
A jeżeli maszyny byłyby rzeczywiście tak fantastyczne, to dlaczego by całkowicie nie pozbyć się ludzi? Marks ostrzegł przed degradacją pracownika do nieświadomego trybiku w alienującym systemie przemysłowym. „Zorganizowany system maszyn, do których zadania przesyłane są ze zautomatyzowanego centrum poprzez mechanizm transmitujący, jest najbardziej rozwiniętą formą produkcji maszynowej” – uznał Marks. „Mamy tutaj, zamiast pojedynczej maszyny, mechanicznego potwora, którego cielsko wypełnia całe fabryki”.
To był właśnie diabolus ex machina, który wyłonił się ze zwiększającego się kompleksu upiornie zbiologizowanych maszyn i przekształcił ludzi w automaty. Czy jednak ten potwór poza swoją demoniczną siłą miał również świadomość? Dla niektórych zdecydowanie tak to wyglądało – a przynajmniej granica między człowiekiem a maszyną zatrważająco się zacierała. W satyrycznej powieści Samuela Butlera zatytułowanej Erewhon i opublikowanej w 1872 r. pewien pisarz zastanawia się nad niebezpieczeństwem, jakie rozwój inteligentnych, samopomnażających się maszyn stanowi dla ludzkości. „Zastanówcie się, w jak niezwykłym stopniu maszyny rozwinęły się w ciągu kilkuset lat, i porównajcie, jak wolno rozwijają się światy zwierząt i roślin” – proponuje narrator. „A kto może powiedzieć, że silnik parowy nie ma jakiejś formy świadomości? Gdzie świadomość się zaczyna, a gdzie kończy? Kto może zaznaczyć tę granicę? Kto może zaznaczyć jakąkolwiek granicę?”
Postępy maszynerii nie tylko skłoniły do pytań o to, co to zna czy być człowiekiem, lecz także podniosły etyczne kwestie dotyczące wykorzystywania tych urządzeń. Elektryczność, przykładowo, była już wykorzystywana do zbrodniczych celów: w ostatniej dekadzie XIX w., kiedy Henry Howard Holmes spalał ofiary w piwnicy swojego hotelu w Chicago, kremacja stawała się coraz popularniejszą metodą efektywnego i higienicznego pozbywania się ciał zmarłych. W tym czasie zachwalano zalety egzekucji poprzez śmiertelne porażenie prądem. W 1890 r. William Kemmler był pierwszą osobą, która zginęła na krześle elektrycznym w więzieniu w Auburn, w stanie Nowy Jork. Chociaż Thomas Edison zapewniał, że śmierć po przez porażenie prądem będzie humanitarna, świadkowie śmierci Kemmlera twierdzili, że miejsca, w których do jego głowy przypięto elektrody, były przypalone i krwawiły, a sala egzekucji wypełniła się koszmarnym odorem. Nie było to „natychmiastowe przerwanie życia” obiecywane przez lobby propagujące takie egzekucje. Jeden ze świadków sardonicznie stwierdził: „Byłoby lepiej, gdyby użyli siekiery”, co stanowiło nawiązanie do zbrodni popełnionej przez Kemmlera, który siekierą zabił swoją żonę.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Roberta Peckhama „Strach. Inna historia świata” bezpośrednio pod tym linkiem!
Kiedy zapytano Edisona o potencjalne nazwy śmierci poprzez porażenie prądem, Edison zaproponował „ampermort”, „dynamort” i „electromort”. Każde z nich byłoby świetnym podpisem pod namalowanym w 1893 r. obrazem Edvarda Muncha Krzyk (norw. Skrik), który obecnie może być kojarzony z niemal każdym współczesnym lękiem. Fantasmagoryczne ciało trzyma tam ręce przy swojej twarzy, na której maluje się wyraz przerażenia: okrągłe oczy, usta otwarte w egzystencjalnym jęku, który – jak się wyda je – emanuje z jakiegoś wewnętrznego mrocznego miejsca. Ekspresjonistyczne wiry kolorów są ogłuszającymi falami dźwiękowymi, które przekształcają ciało i krajobraz w długi, przemożny krzyk. To elektro magnetyczny przypływ, wszechświat torturowany pulsującymi prądami, przykład kosmicznej terapii szokowej.
W ostatniej dekadzie rozpoczęła się nowa era elektroterapii, którą zapoczątkował Jacques-Arsène d’Arsonval, francuski „elektro fizjolog”, oraz Nikola Tesla, serbsko-amerykański inżynier. Na ciało oddziaływano prądami przemiennymi o wysokiej częstotliwości, aby leczyć wszystko, począwszy od epilepsji i histerii, a skończywszy na migrenach i szumie w uszach – uwzględniano także nowotwory, zatwardzenie, nietrzymanie moczu, bezsenność i „chorobliwe skłonności seksualne”. Sam Munch korzystał z łagodnej elektroterapii przy leczeniu swoich problemów psychicznych.
Inspirację Krzyku można prześledzić aż do 1889 r., kiedy Munch wyjechał z Norwegii, aby studiować w Paryżu. Przebywał tam w czasie otwarcia światowej wystawy upamiętniającej setną rocznicę wybuchu rewolucji francuskiej, na której prezentowano to, co „prymitywne”, „egzotyczne” oraz supernowoczesne – odbywały się pokazy oszałamiających świateł, iluminowane fontanny oraz wysoka na 300 metrów wieża z kutego żelaza projektu Gustave’a Eiffela. „Wszystko lśni, iskrzy się i połyskuje w niekończącej się uczcie dla oczu” – wykrzyknął ekstatycznie jeden z odwiedzających.
Być może Munch odwiedził pałac Trocadéro, w którym znajdowało się Muzeum Etnograficzne, i zobaczył tam zmumifikowane szczątki wojownika Chachapoyas z Peru – między główną postacią słynnego obrazu Muncha a wyrazem twarzy tej mumii zdecydowanie można dostrzec pewne podobieństwo. Inną inspiracją mogła być „lampa żarowa”, czyli żarówka, która stanowiła na wystawie wielką atrakcję i znajdowała się zaraz obok innych opatentowanych wynalazków Edisona. Podobieństwo między kształtem lampy Edisona a jaśniejąca głową zelektryzowanego krzykacza Muncha jest uderzające. Jeśli natomiast połączymy te dwie inspiracje, otrzymamy spektakularne wskrzeszenie – ciało gwałtownie przywrócone do życia z meandrów mroku, próbujące złapać oddech.
Zdolności reanimacyjne elektryczności już znacznie wcześniej stały się obiektem zainteresowania. W powieści Mary Shelley Frankenstein w martwego potwora tchnięta jest „iskra życia”. „Być może zwłoki mogłyby być reanimowane” – napisała Shelley w przedmowie do edycji swojej książki z 1831 r.; „galwanizacja pokazała, że taka ewentualność może być rzeczywistością”. Odniosła się ona w tym zdaniu do sensacyjnych demonstracji włoskiego lekarza Luigiego Galvaniego, które sugerowały, że istnieje możliwość ożywienia zmarłego: wydawało się, że po porażeniu prądem ciała zwierząt lub skazańców, na których niedawno wykonano wyrok śmierci, powracały do życia, gdyż ich oczy otwierały się, a twarze wykrzywiały.
Ale to przemysłowa skala zastosowania elektryczności w XIX w. przekształciła naturę tych wcześniejszych nadziei i obaw, a im od ważniejsze były zapowiedzi transformacyjnej mocy elektryczności, tym więcej obaw wokół niej narastało. W 1895 r. Thomas Commerford Martin, amerykański inżynier elektryk, opiewał „cudowne wynalazki” Tesli, które umożliwiły dystrybucję prądu. Wszystkie innowacje, które udało się wprowadzić dzięki elektryczności, były niezwykłe, ale dopiero po opracowaniu przez Teslę oscylatora ta nowa technologia mogła zostać przekształcona w „przemożną, ujarzmioną moc pędzącą przez kontynenty” – moc, która oferowała „niewyobrażalne możliwości”.
Elektryczność stanowiła szansę podbicia przestrzeni i zakwestionowania przesądów. Innowacje w technologii komunikacyjnej przekształcały sposoby, w jakie ludzie podróżowali i porozumiewali się ze sobą. W 1893 r., gdy Munch namalował Krzyk, Tesla oświadczył, że potężne maszyny wkrótce będą w stanie zakłócać „elektrostatyczne warunki na ziemi” lub, jak stwierdził przy innej okazji, będzie można „podłączać nasze maszyny bezpośrednio do natury” – energia z wodospadu Niagara byłaby gromadzona i rozprowadzana przez elektryczność jako światło, ciepło i moc. To właśnie ten niekontrolowany pęd nauki i technologii oraz wpływ, jaki prawdopodobnie wywarłyby one na naturę, martwiły wielu ludzi. Munch, który zanim oddał się sztuce, przez krótki czas studio wał inżynierię, opisał swój ambiwalentny stosunek do tych innowacji w prywatnych dziennikach. W jednym ze swoich wpisów zagadkowo zanotował zatrważającą obecność kogoś, „kto kierował przewodami – i trzymał w dłoni maszynerię”; dodał również, że Chrystus jest „iskrą światła Ur”, elektrycznym szokiem, które wydziela ciepło i wytwarza „wibracje w falach radiowych”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Roberta Peckhama „Strach. Inna historia świata” bezpośrednio pod tym linkiem!
Gazety natomiast zarówno oklaskiwały cuda elektryczności, jak i informowały o ryzyku, jakie światło elektryczne i akumulatory stanowiły dla mieszkańców miast, opisując historie przypadkowych zgonów w wyniku porażenia prądem. Kłębowiska kabli z lamp łukowych, które porozwieszano po mieście, były szczególnym zagrożeniem, nie wspominając o niebezpieczeństwach czających się w masowej kulturze przekształcanej przez elektryczne wynalazki. Życie pędziło do przodu, a dzień pracy wydłużał się dzięki sztucznemu oświetleniu: wszystko to wywierało presję na ludzki układ nerwowy, prowadziło do zmęczenia, przedwczesnego starzenia, a w ekstremalnych sytuacjach nawet do śmierci. Pomijając kwestie zdrowia i bezpieczeństwa, elektryczność napędzała obawy o potencjalne zagrożenia wiążące się z jej niewłaściwym używaniem, propagowanie jej dla ukrytych prywatnych korzyści, nieprzewidziane konsekwencje jej wykorzystywania oraz jej alienujące i przytłaczające właściwości.
Edison twierdził, że ze wszystkich jego elektrycznych wynalazków żaden nie „cieszył się tak ogromną i żywą popularnością na przestrzeni cywilizowanego świata” co fonograf: po raz pierwszy w historii istniała możliwość uchwycenia ulotnego dźwięku. Techniczni cynicy natychmiast zaczęli się martwić o podsłuchiwanie i inwigilację oraz kwestie prywatności i własności intelektualnej, więc właśnie w celu złagodzenia tych obaw w 1908 r. kongres berliński dodał fotografię oraz nagrania filmowe i dźwiękowe do utworów literackich i artystycznych chronionych przez konwencję berneńską.
„The New York Times” szydził z urządzeń Edisona: „Pan Edison wynalazł zbyt wiele rzeczy”. Jak pisano, nie tylko był „uzależniony od elektryczności”, lecz także jego wynalazki, niemal bez wyjątku, „miały wyjątkowo szkodliwy charakter”. Fonograf nazwany był „kłopotliwym projektem”, a jeszcze gorszy był tak zwany aerofon, urządzenie służące do wzmacniania dźwięku, które ostatecznie miało doprowadzić do „kompletnej dezorganizacji społeczeństwa”. W gazecie „London Figaro” napisano nawet – jedynie z niewielką dawką humoru – że „mężczyźni i kobiety będą uciekać od cywilizacji i poszukiwać ciszy w leśnej głuszy, z dala od ryku niezliczonych aerofonów”.
Prawdopodobnie jednak najbardziej przełomową technologią drugiej połowy XIX w. był telegraf elektryczny. W 1844 r. Samuel Morse – autor alfabetu Morse’a, czyli sposobu kodowania znaków tekstowych jako ustalonych sekwencji – wysłał pierwszą wiadomość telegraficzną, z Waszyngtonu do Baltimore. Ta technologia stała się podstawą do opracowania telefonu i bezprzewodowego radia, które zmieniły naturę strachu i paniki, gdyż pogłoski i dezinformacje mogły teraz rozprzestrzeniać się znacznie łatwiej.
Do lat siedemdziesiątych XIX w. kable telegraficzne oplatały już cały glob. Po raz pierwszy w historii wiadomości mogły być przesyłane szybciej, niż podróżował człowiek – i to właśnie w tym momencie słowo „komunikacja” nabrało swojego współczesnego znaczenia: transmisja informacji. Oddzielenie czasu od przestrzeni stworzyło możliwości planowania i zarządzania sytuacjami kryzysowymi; rządy mogły być informowane o odległych zagrożeniach niemal natychmiastowo, co dawało im cenny czas na opracowanie strategii działania.
Telegrafia jednak wywoływała także niekorzystne skutki. Gazety polegały teraz na inteligencji telegraficznej, która wyrządzała „poważne szkody”, ponieważ tempo informacji było po prostu „zbyt szybkie dla prawdy”. Ta innowacja miała również działanie anty społeczne. Satyryczny rysunek w „Punchu” z 1906 r. ukazuje mężczyznę i kobietę siedzących obok siebie w parku i wpatrujących się w maszynę telegraficzną, a poniżej znajduje się podpis: „Te dwie postacie nie komunikują się ze sobą nawzajem. Ta pani odbiera wiadomość miłosną, a ten pan – wyniki wyścigów”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Roberta Peckhama „Strach. Inna historia świata” bezpośrednio pod tym linkiem!
Obawiano się również braku zabezpieczenia telegrafii przed działalnością wywrotową. Istniało ryzyko sabotowania sieci i przechwytywania informacji. Podczas wojny secesyjnej kilka amerykańskich stanów wprowadziło kary dla osób ujawniających treści prywatnych telegramów, a najwcześniejsza ustawa zakazująca podsłuchiwania łączy została wprowadzona w Kalifornii, kiedy firma Pacific Telegraph Company dotarła do zachodniego wybrzeża w 1862 r.; pierwszą osobą ukaraną zgodnie z nowym prawem był makler, który podsłuchał firmowe linie telegraficzne i sprzedał uzyskane w ten sposób informacje traderom giełdowym.
Podobne legislacje wprowadzano w całym Imperium Brytyjskim, gdyż kolonialne władze zaczynały obawiać się problemów związanych z telegrafami. W europejskich koloniach ta technologia początkowo wydawała się narzędziem, które mogłoby pomóc w panowaniu nad skłonnymi do paniki miejscowymi ludźmi, lecz wkrótce okazało się, że była to naiwna wizja; przeciwnicy kolonizacji zaczęli bowiem wysyłać telegramy, aby planować swoje działania i szerzyć propagandę. Dodatkowo pojawił się również problem in formacyjnego przeciążenia. Jak wyróżnić istotne wiadomości w nieustannym napływie danych? Nadmiar informacji mógł okazać się tak samo niebezpieczny jak ich niedostatek.
Wiele z problemów braku zaufania wobec elektrycznego telegrafu uprzedziło dylematy, które pojawiły się po wprowadzeniu telefonu – postrzegano go bowiem jako niebezpieczny ze względu na ryzyko porażenia prądem i uważano, że wywołuje dolegliwości „nerwowe”, zwłaszcza u kobiet, a „bezustanne brzęczenie systemu” i częste zakłócenia na linii mogły uszkodzić słuch; realnie obawiano się również, że przez tę technologię ludzie masowo przestaną słyszeć na lewe ucho. Ponadto, w słuchawkach i ustnikach pełno było drobnoustrojów i skroplonej pary „z oddechu poprzednich użytkowników”. Dopiero w 1933 r. pisarz i karykaturzysta Clarence Day ośmieszał resztki strachu, który ludzie odczuwali w związku z telefonami. Jak napisał: „Telefony były nieludzkie, wystrzeliwały lub eksplodowały”, a ludzie „obawiali się, że jeśli będą stać obok telefonu podczas burzy, to uderzy w nich piorun”.
[…]
W 1897 r. pokaz filmowy przyczynił się jednak do wypadku, w wyniku którego wybuchła prawdziwa panika, wiele osób straciło życie, a kinematografia trafiła do sądu. Popołudniem 4 maja na corocznych targach w Bazar de la Charité w ósmym, zamożnym okręgu Paryża wybuchł pożar; to charytatywne wydarzenie odbywało się w dużym pawilonie, wypełnionym ponad tysiącem majętnych odwiedzających. Główną atrakcją wieczoru była projekcja kilku filmów braci Lumière, lecz projektor nagle stanął w ogniu, który następnie przeniósł się na ciężkie zasłony i wkrótce ogarnął całą halę. Kiedy fragmenty sufitu zaczęły spadać na tłum, wybuchła panika i ludzie uciekali w kierunku drzwi wyjściowych, które prowadziły jednak do wąskiego westybulu, co uniemożliwiło szybkie wydostanie się na zewnątrz. Strażacy bezsilnie patrzyli, jak ludzie płonęli żywcem; w wyniku pożaru zginęło 126 osób, a wiele innych zostało poważnie rannych.
Po tej tragedii wiele osób zaangażowanych w organizację targów stanęło przed sądem z zarzutami o zaniedbanie, lecz podjęto również wówczas temat moralnych niebezpieczeństw związanych z nowymi technologiami. Podczas nabożeństwa żałobnego dla ofiar zorganizowanego w katedrze Notre Dame ojciec Ollivier, dominikański zakonnik, wygłosił kontrowersyjne kazanie, w którym stwierdził, że pożar był Boską karą – w jego słowach, „straszliwą lekcją” – dla Francji za porzucenie jej chrześcijańskiej spuścizny w próżnej pogoni za nowoczesnością; nawiązując do nieszczęsnej projekcji filmów, powiedział: „To, co było iluzją życia, doprowadziło do straszliwej rzeczywistości śmierci”.
Ojciec Ollivier nie był jednak jedyną osobą obawiającą się de moralizujących efektów kina. Na przełomie wieków wielu ludzi uważało, że film przypominał śmierć ukrywającą się pod maską wiecznego życia – była to dla nich upiorna kraina, którą Gorki nazwał „Królestwem Cieni”. Dekadę po pożarze w Bazar de la Charité słowa cinéphobie i cinémaphobie używane były do opisania osób, które bały się tej nowej technologii. Filmy były niebezpieczne, gdyż mogły zwieść łatwowiernych widzów, a kino, co nie jest zaskakujące, było postrzegane jako środek propagandowy. Ponadto filmy nakłaniały do antyspołecznych zachowań poprzez zacieranie linii między prawdą a fikcją i moralnością a niemoralnością; przedstawiano także dowody, że były uzależniające i niezdrowe, gdyż wywoływały nadmierną ekscytację i nową formę problemów ze wzrokiem, która w 1909 r. została nazwana cinématophtalmie.
Uważano również, że kino jako przestrzeń społeczna zachęca do zachowań wywrotowych. Jak w 1915 r. napisał amerykański kryminolog William Healy: „W półmroku łatwo jest przekazywać niepoprawne komunikaty i nauczać złych nawyków”. Ta kinematograficzna fobia z początku XX w. ukazuje, jak rozwój technologiczny zdefiniował nowe relacje społeczne i jak istotny był strach dla narodzin nowoczesnego świata technologii.