Degrengolada zdobywców Troi
Po raz pierwszy ujrzała go w ogrodzie. Leżał wyciągnięty pod drzewem i wydawał się wielki niby posąg. Jego skóra lśniła w słońcu – brązowa, o złotym połysku, jak skała, na której zbudowano mykeński zamek.
Podkradła się ku niemu – cicho, na paluszkach. Przyklękła na zmatowionej słońcem trawie, pochyliła się, odetchnęła jego zapachem. Nie pachniał kwaśno jak żołnierze ojca albo kupcy z miasta. Pachniał ziemią i morzem, i wiatrem. Słono, obco, strasznie, kusząco...
– Erigone, córka Ajgista-króla.
Głos uderzył ją tak nagle, że aż odskoczyła. Mrukliwe słowa pogonił śmiech – zadziwiająco lekki, chłopięcy.
Mężczyzna poruszył się, przeciągnął, odgarnął z twarzy grzywę czarnych włosów. Na Erigone wyjrzała para piwno-zielonkawych oczu. Pomyślała – głupio, aż się zawstydziła – że takie oczy mógłby mieć Bóg Morze.
– Czemu podchodzisz mnie we śnie, pani? Czyżbyś miała niecne zamiary?
– Chciałam cię zobaczyć – odpowiedziała. – W pałacu mówią o tobie „książę”, ale ojciec nakazał dworkom, by trzymały mnie od ciebie z dala. Bardzo jestem ciekawa dlaczego.
Nieznajomy uniósł się i siadł w kucki. Nawet tak skulony sięgał nosem do podbródka Erigone.
– Hm. Niełatwo to wyjaśnić – powiedział. Uśmiechał się przy tym i błyskał okiem.
Dziewczyna podeszła bliżej. Zapatrzyła się w opalone oblicze, pogoniła wzrokiem piegi rozsypane nad wysokimi kośćmi policzkowymi, zatrzymała się dłużej przy kształtnych ustach.
– Spróbuj – odezwała się w końcu.
– A dasz mi dłoń, księżniczko?
Dała. Bez chwili wahania.
Mężczyzna przyłożył sobie jej rękę do piersi. Poczuła równy tupot serca. Dudniło dużo wolniej niż jej własne i jakby... Roześmiała się niepewnie. Okrągłymi ze zdziwienia oczami chwyciła jego spojrzenie. Wciąż się uśmiechał – coraz bardziej szelmowsko.
– Bije ze złej strony – powiedziała.
– Czy można ufać człowiekowi, któremu bogowie dali serce w niewłaściwym miejscu?
Wypuścił dłoń Erigone, a ona, ku własnemu zdziwieniu, nie cofnęła ręki. Dotyk ciepłego ciała sprawiał jej przyjemność. Przez głowę galopowały gorączkowe myśli, wspominała miłosne muśnięcia słodkich palców Korinsii, służki, z którą dzieliła łoże. A gdyby tak, gdyby on...
– Podejdź bliżej, księżniczko.
Podeszła.
Zapragnęła, aby ją objął, lecz tylko uśmiechał się i mierzył ją spojrzeniem. Poczuła rumieńce kąsające poliki. Rozzłościła się i zabrała rękę, jednak nie odważyła się cofnąć.
– Ile masz lat? – zapytał.
– Czy to ważne? – odmruknęła.
– Czternaście, prawda?
Milczała.
Tekst jest fragmentem książki Grzegorza Gajka „Powrót królów”:
Uniósł rękę i, dotykając podbródka dziewczyny tylko jednym palcem, przyciągnął ją ku sobie. Poczuła oddech na ustach. Potem duża, gorąca dłoń oparła się na jej pośladku, posyłając rozkoszne dreszcze przez całe ciało.
Zamknęła oczy i pocałowała mężczyznę. Nie oddał pocałunku. Z pamięci Erigone wypłynęły wspomnienia pieprznych rozmówek z kobiecych komnat. Stare baby lubiły się droczyć, młódki przechwalać, Korinsia próbowała, lecz jej się nie podobało, Eriste jeszcze nie, ale siostra jej opowiadała... a Arystomacha... a Partenopa... a Kore... Trzeba chwycić go mocno i ugniatać jak ciasto... Nie, nie, trzeba ciągnąć lekko: od siebie, ku sobie...
Dotknęła uda mężczyzny, palce zbłądziły w poszukiwaniu krocza.
Zachichotał i delikatnie, jak najdelikatniej, ujął jej nadgarstek.
– Dworki cię szukają – powiedział. – Będą tu lada chwila.
Spłoniła się jak dzieciuch, odskoczyła. Faktycznie po ogrodzie niosły się głosy wścibskich babiszcz.
– Chcę się z tobą znowu spotkać – wydyszała.
– Z rozkoszą.
– Coś wymyślę. Korinsia na pewno się zgodzi przekazać ci wiadomość.
Odbiegła kawałek. Zatrzymała się i odwróciła ku księciu. Jeszcze raz objęła wzrokiem jego potężną sylwetkę. Nie był piękny jak niektórzy chłopcy w mieście, ale – bogi! – jakąż miała na niego ochotę! Czy mógł być zalotnikiem? Wielkie Morze, oby tak było! W końcu to książę... Ale książę czego? Nieważne!
Podniecenie szybko zmieszało się ze złością. Zawróciła do mężczyzny.
– Nieładnie ze mną postąpiłeś, nie sądzisz? – fuknęła. – Rozgrzałeś trochę za bardzo.
Wybuchnął śmiechem.
– Uciekaj, dziewczynko! I przyślij mi wiadomość!
„Dziewczynko”? Zatrzęsło nią.
Chciała coś rzec, lecz wtem struchlała, bo ktoś wyłonił się zza zarośli.
– Tu cię... A to kto?
Odetchnęła. Kolejny mężczyzna, ale wcale nie tak ciekawy jak ten pierwszy. Owszem, ładny, jednak nic szczególnego. Ot, mięśniak jakich wielu. No i nie z Achajów, bo blondyn.
Dygnęła i uciekła.
Orestes wstał z ziemi. Chwilę patrzył za umykającą Erigone, a potem wyszczerzył zęby do mierzącego go krytycznym okiem Pyladesa.
– To była córka Ajgista-króla, czy się mylę? – odezwał się tamten.
– Nie mylisz się.
– Wielkie bogi, Oreście, co ty wyrabiasz?!
Orestes przyciągnął do siebie niższego mężczyznę. Wczepił palce w jego złote loki i wmusił na usta drapieżny pocałunek.
– Jesteś zazdrosny? – zapytał.
– Ktoś może zobaczyć! – szepnął Pylades.
– Ktoś widzi.
– Co?!
Jasnowłosy wyrwał się kochankowi i obrócił. Na pobliskiej ścieżce stała stara jędza, w której poznał nadzorczynię dworek.
– Wybaczcie – wymemłała. – Czy nie widzieliście tu może młodej dziewczyny?
– Pytasz o Erigone, królewską córkę? – zagadnął Orestes.
– Tak, panie. Skąd wiedziałeś? Była tutaj?
– Nie było tu żadnych młodych dziewcząt, dobra kobieto. Tylko my, chłopcy.
Posłał jej jeden ze swoich rozbrajających uśmiechów i objął ramieniem skwaszonego towarzysza.
– Rozumiem. Nic to. Nie chciałam wam przeszkadzać, szlachetni panowie.
Skłoniła się – lekko, ledwie dostrzegalnie – po czym odeszła. Gdy tylko zniknęła, Pylades zwrócił ku przyjacielowi rozwścieczone oblicze.
– Igrasz z ogniem, Oreście! Jak sądzisz, ile widziała?
– Gówno widziała. Pomijając to, że jest na pół ślepa, nadeszła akurat wtedy, gdym cię szarpał za kudły.
– Nie dość ci, że otaczają nas tu sami wrogowie? Achajowie krzywo patrzą na hetycką miłość. Jeśli nie chcemy, by zaczęli o nas szeptać, musimy zachować ostrożność.
– Twój ojciec nie miał nic przeciwko temu.
– Mój ojciec nie jest Achajem i sam miał kochanków, odkąd skończył jedenaście lat. Cud, że udało się go zmusić do zapłodnienia mojej matki. Ale tutaj, na Półwyspie, ludzie są inni.
– W tym się nie mylisz. Dobrze, mój złoty Pyladesie, opuśćmy zamek i miasto. I tak duszę się w tych murach. Chodźmy ku morzu, porozmawiamy w ustronnym miejscu, a jeśli znajdziemy jakąś grotę, może nawet zadośćuczynię ci za chwile strachu i zazdrości.
Tekst jest fragmentem książki Grzegorza Gajka „Powrót królów”:
Z rozmachem klepnął Pyladesa w tyłek. Roześmiał się perliście, aż dźwięczało w ogrodzie.
Opuścili cytadelę tylną bramą, dzięki czemu nie musieli przechodzić przez miasto, a wyszli wprost na otaczające Mykeny wzgórza. Kiedy tylko oddalili się o jakieś sto kroków, ze strażnicy wyłonił się człowiek, który szybko zszedł z drogi i zniknął między krzakami.
– Kto dziś trzyma straż? – zapytał Orestes.
– Augewas.
– Dobrze, nie będziemy musieli się wysilać. Ciekawe, jaką historię opowie Drakomachowi? Jak sądzisz, powie, że dokąd poszliśmy? Łowić ryby w rzece? Na dziwki?
Pylades nie był rozbawiony. Wciąż się burmuszył.
– Nie rozumiem, dlaczego wolisz marnować srebro mego ojca na przekupywanie straży, zamiast przeznaczyć je na najemników. Tymi błyskotkami, pierścieniami i bransoletami, którymi obdarowałeś Drakomachowych pachołków, moglibyśmy skusić na służbę pięćdziesięciu chłopa. Za obietnicę łupów i zdobycznego spłachetka ziemi mielibyśmy kolejnych pięćdziesięciu. Dolicz do tego setkę fokidzkiej młodzi, a powstanie mała armia.
– Popatrz na te mury – odparł Orestes. – Powiadają, że mój dziad Atreus zaprzągł do ich ułożenia cyklopów. Żołnierze Ajgista-króla może i stali się tłuści i zapijaczeni, ale wciąż noszą zbroje z najlepszego kiprijskiego brązu. Setka czy dwie setki ludzi nie starczyłyby, abyśmy wzięli Mykeny.
– Chodźmy zatem do Argolidy poszukać ich więcej. Argiwi z dawna wielką czcią darzą Atrydów, a twój kuzyn Kylarabes właśnie wkracza w wiek męski, będzie więc chciał się wykazać na wojnie.
– Z Argiwami sprawa nie jest tak prosta, jak ci się wydaje. Od lat są podzieleni i walczą między sobą. I choć większość z nich miała dość tyranii bliźniaczych wieszczków Melamposa i Biasa, nie znaczy to jednak, że wszyscy pokochali nowych królów osadzonych na ich miejsce przez Agamemnona i Menelaosa. Wojna domowa, która wybuchła, gdy Diomedes porzucił swoją część królestwa, kosztowała ojca Kylarabesa życie. A jakby tego było mało, nasz kuzyn Klytamedes, król Tirynsu, jest jednocześnie bratankiem Ajgista. Niby składał przysięgę Kylarabesowi, ale jakoś nie sądzę, by poparł go w walce przeciw własnemu stryjowi. Zresztą nie zamierzam brać siłą tego, co mi się prawnie należy. Mykeny są jak kurwa, po co zatem je gwałcić, skoro można kupić?
– Trzeba jeszcze mieć za co. Obawiam się, że wszystkich srebrnych i złotych dzbanów w skarbcu mego ojca nie byłoby dosyć.
Młody Atryda zaśmiał się lekko.
– Najdroższy Pyladesie, nie srebrem kupuje się Achajów, ani nie złotem. Chodź, wejdźmy na wzgórze. Czujesz, jak słońce pali? Podobno w bezchmurne dni, gdy spojrzeć ku południowi, można stąd dostrzec wielkiego Boga Morze. Dziś niebo odarte jak dziewica w noc poślubną, lecz morza nie widać, nie widać nawet mgiełki. Wielkie Oko spoziera na ziemie Achajów i popieli je swoim blaskiem. Wieśniacy szepczą, że to klątwa, bo ponoć mój ojciec spalił w Troi świątynię Boga Słońca.
– Do czego zmierzasz?
– Do tego, że Achajowie żyją wojną i opowieściami o chwale. Tutaj, daleko od Wielkiego Morza, czują, że czerw nudy powoli toczy ich ducha.
– Mówisz jak śpiewak, a podobno chcesz, aby wszyscy uznawali w tobie księcia z krwi Atrydów.
– Wolisz, bym mówił wprost, jak wódz na wojnie? Dobrze zatem. Miasto nie darzy Ajgista szczególną miłością. Kupcy poparli go po śmierci mego ojca Agamemnona, bo liczyli na przywileje, których mój rodzic im skąpił, jednak szybko okazało się, że nowy król niczym nie różni się od starego. Wielu z nich opowie się po naszej stronie, jeśli tylko złożymy im wystarczająco hojne obietnice. Jednak Mykenami włada ten, kto trzyma w ręku cytadelę. Aby zdobyć miasto, musimy najpierw zdobyć poparcie możnych. Ci są mi przychylni, bo to w znacznej części wojownicy ojca. Pod rządami Ajgistosa usychają, większość z nich przepiła już trojańskie łupy. Potrzeba im tylko iskry.
– Obawiam się, że zbyt wielkie nadzieje pokładasz w wojowniczości tych swoich Achajów – odparł Pylades. – Pewnie, przy pucharze nierozcieńczonego wina lubią snuć wojenne bajędy. I słuchać o twej wizji zjednoczenia Półwyspu. Nie wystąpią jednak przeciw Ajgistowi, póki chroni go zamkowa straż. Żołnierzy może i dałoby się przekupić, ale czuję, że w chwili próby ich strach przed Drakomachem okazałby się silniejszy niż chciwość. A Drakomachos...
– Jest nieprzekupny, wiem. Chodzi wszędzie za Klitemestrą jak pies za suką, licząc na to, że któregoś dnia da mu się pokryć.
Tym razem to jasnowłosy się roześmiał.
– Uwielbiam twoją zjadliwość, Orestesie, i uwielbiam, jak mówisz w ten sposób o swojej matce.