Czyści jak łza, brudni jak kapusie

opublikowano: 2006-06-23, 21:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Niczym dziennikarska efemeryda przemknęła przed kilkoma tygodniami sprawa księdza Isakowicza-Zaleskiego i jego konferencji prasowej, na której miało dojść do ujawnienia akt księży z diecezji krakowskiej, współpracujących z esbecją. Parę serwisów zrobiło z tego wiadomość dnia, wypełniając ramówki programowe odliczaniem do pewnego majowego południa, aż owo południe nastało i wyszło wielkie nic.
reklama

Ksiądz Zaleski dostał (według jego wersji) zakaz prowadzenia projektu badawczego, z kolei wg biskupa Życińskiego nic takiego

) % nie miało miejsca i sprawy wróciły na właściwy tor, polegający na uporczywym zamiataniu wszystkiego pod dywan.

Jedną z największych zagadek Trzeciej i rodzącej się ponoć Czwartej Rzeczypospolitej jest dla mnie brak powszechnego zrozumienia dla korelacji pomiędzy podejściem do lustracji a sytuacją polityczną i społeczną w Polsce. Proszę nie zrozumieć mnie źle – nie należę (a przynajmniej tak mniemam) do zacnego chóru rozróżnialnego fakturą surowca tworzącego nakrycie głowy. Nie uważam (a przynajmniej staram się nie uważać), że wszystko złe w Polsce jest winą mniejszości religijnych i rowerowych. Ale – nie dajmy się zwariować.

W sprawie lustracji panuje wśród Polaków rzadko spotykana jednomyślność. Wszyscy mianowicie uważają jak jeden mąż, że dyskretne (w znaczeniu matematycznym, nie potocznym) wypływanie dokumentów jest zdecydowanie kiepskim sposobem lustracji. I na tym owa jednomyślność się kończy – jedni bowiem proponują lustrację totalną, różniącą się jedynie zakresem podmiotowym, inni zaś – całkowite zamknięcie archiwów. To ostatnie wyjście jest wyjściem tyleż radykalnym, co pobożnym. W realiach, a szczególnie w realiach polskich, nie ma bowiem technicznej możliwości, żeby brzytwą Ockhama odciąć od archiwów polityków, tworzących z nich nieustające haki na swoich przeciwników politycznych. Wystarczy – pomijając pamiętne sceny palenia akt z pasikowskich “Psów” - przypomnieć sobie komisję Michnika, która za przyzwoleniem ówczesnego ministra Kozłowskiego przez długi czas w tychże archiwach robiła, co chciała.

Zresztą o ile zamykanie archiwów ma sens w przypadku operacji wywiadowczych, tu i teraz zamknięcie nie byłoby niczym innym, jak tylko chronieniem ubeków. A nawet jeśli boimy się (?) demaskacji agentów w trosce o bezpieczeństwo państwowe, nie grozi nam nic poza czkawką. Czesi robiąc lustrację u siebie, lekki zawrót głowy mieli przez bodajże dwa lata – po tym czasie wyrzuconych z pracy esbeków zastąpili młodzi i reorganizacja służb wywiadowczych dobiegła końca.

Akta są już niekompletne i nikt rozsądny temu chyba nie zaprzeczy, choć z dużym sceptycyzmem odnosiłbym się do np. braku papierów jakiegoś VIP-a. Ich brak, w przeciwieństwie do faktu ich istnienia, może oznaczać wszystko albo nic. Ich istnienie stanowi jednak dobre źródo informacji, bowiem nigdy za mało powtarzania, że fabrykowane przez GW pseudorewelacje na temat wewnętrznego fałszowania akt przez SB mijałyby się z celem – po co komuna miałaby oszukiwać samą siebie? Przede wszystkim zaś akta stanowią rozwikłanie wielkich dramatów rodzinnych – to dopiero dzięki nim spadkobiercom Pawła Jasienicy udało się np. dowiedzieć, że donosicielem była jego własna żona. Są to prawdy bolesne, ale wiele osób chce je poznać. Często także po to, żeby dowiadując się prawdy, uwolnić od podejrzeń inne, niewinne osoby.

Donoszenie miało również zresztą różne ciężary gatunkowe. Nazywając rzeczy po imieniu nie wolno zapominać, że nie zawsze donos oznaczał strzaskanie czyjegoś życia. Ksiądz Zaleski opowiada o ludziach, których zeznania go przeraziły, czyjeś inne zeznania prowadziły esbeków do inwigilacji organizacji podziemnych. Ale były też zeznania, których wartość dla esbecji należy ocenić jako zerową bądź znikomą. Poza przypadkami opisanymi przez księdza Zaleskiego byli też z pewnością księża, którzy mogli kontynuować budowę kościołów za zupełnie bezwartościowe z punktu widzenia UB informacje o np. dyskusjach na konferencjach episkopatu.

reklama

Dlatego też szczegółowe raporty ubeckie należy udostępnić samym zainteresowanym. Po pierwsze dlatego, że tylko sami zainteresowani są w stanie ocenić wagę materiałów i znaczenie dla ich życia. I nawet jeśli przy tej okazji ktoś zarobi w twarz, nawet jeśli przy tej okazji rozpadnie się parę małżeństw czy parę przyjaźni, nie jest to zbyt wygórowana cena za poznanie prawdy i za łamanie czyichś życiorysów. Koniec końców poznajemy ją wszak na naszą własną odpowiedzialność. Takie rozwiązanie chroni od arbitralnego polowania na czarownice, o co właśnie zabiegają przeciwnicy lustracji. Pokrzywdzony w swoich czterech ścianach oceni sam i na własną rękę, czy donosy jego przyjaciela złamały jego karierę, czy tylko pomogły tamtemu np. w uzyskaniu stopnia naukowego bez większej szkody dla zainteresowanego. Choć trzeba liczyć się z możliwością, że tych pierwszych przypadków będzie znacznie więcej.

Lustracja ma też – choć obserwując tzw. życie polityczne mam co do tego coraz więcej wątpliwości – znaczenie oczyszczające, szczególnie w przypadku “dyżurnych autorytetów moralnych”. Bo o ile w przypadku np. malarzy nie ma większego znaczenia, czy malarz współpracował z reżimem – wielka sztuka nieszczególnie idzie w parze z wielką moralnością – o tyle w przypadku pisarzy, dramaturgów czy wolnych zawodów przygoda z komunizmem poważnie rzutuje na wiarygodność czy szacunek dla danego twórcy. Do porządku można przejść nad wyczynami zmarłego Andrzeja Szczypiorskiego (TW :“Mirek”), który w swoich książkach zaszczepiał moralność i niezłomność charakteru w przerwach między kapowaniem na kolegów. Ale już chociażby na wiarygodność dziennikarską poważnie rzutuje zapowiedź IPN-u, że za jakiś czas ujawni nazwiska pięciu Tajnych Współpracowników dotychczas pracujących w jednym z polskich tygodników. W tym kontekście można dość mocno zacząć się zastanawiać, na ile histeryczne krzyki o dzikiej lustracji, polowaniu na czarownice i podobnych są pochodną światopoglądu, a na ile odzwierciedlają zwyczajny strach kapusia, który może stracić wszystko, od ciepłej kawusi w klubie literata począwszy, na szacunku pseudoelit skończywszy.

Poza wszystkimi powodami, praktycznymi mniej lub bardziej, nigdy nie dość wreszcie powtarzania najważniejszego: że jakkolwiek prawda lustracyjna może być niepełna, przykra czy niewygodna, ma ona jednak moc oczyszczającą. Po rewolucji czy wygranej wojnie można bowiem, i należy, przejąć wywiad pokonanego, tak robili na przestrzeni wieków wszyscy wielcy zwycięzcy. Pozostawienie jednak poprzedniej bezpieki – a do tego sprowadza się właściwie w Polsce dotychczasowa lustracja – jest de facto potwierdzeniem powiedzenia, że “musi zmienić się wszystko, by nie zmieniło się nic”. Puste frazesy o społeczeństwie obywatelskim nie zdadzą się na nic, jeśli ludzie patrzący na władzę nie zobaczą hollywoodzkiego happy endu, gdzie postaci negatywne spotyka zasłużona kara, a przynajmniej dekonspiracja. Można być konserwatystą, socjalistą czy socjaldemokratą, ale zżymanie się na socjologiczne popłuczyny “homo sovieticus” (niezależnie od tego, czy mamy na myśli niepohamowaną chęć zysku, czy odwrotnie – tumiwisizm wyrażający się w postawie “czy się stoi, czy się leży...”) bez wskazania jednego z filarów systemu kształtującego takie patologie jest patologią samo w sobie. Nie można zaczynać poważnej rozmowy o etyce dziennikarskiej bez postawienia solidnego fundamentu rzetelności i – przynajmniej na zewnątrz niczym nie zakłóconego – dążenia do prawdy. Nie można mówić z ambony wiernym o wyzwalającej prawdzie, samemu grzęznąc w bagnie pomówień, oskarżeń i wzajemnej nieufności.

Duc de la Rochefoucauld dawno już zauważył, że hipokryzja jest niczym innym, jak hołdem składanym przez występek cnocie. Sama hipokryzja zaprzeczeń oskarżeniom o współpracę jasno pokazuje, która strona barykady postrzegana jest jako dobra. Jakkolwiek sceptycznie podchodzę do teorii definiującej człowieka jako istotę z natury dobrą, to jednak to zakłamanie dość dobrze pokazuje, że komunizmowi przy całym swoim zbrodniczym charakterze nie udało się do końca zrelatywizować pojęć dobra i zła. Nie pozwólmy, żeby Historia przypisała to rozmycie pokoleniu doświadczającemu – przynajmniej teoretycznie – wolności.

reklama
Komentarze
o autorze
Łukasz Karcz
Autor nie nadesłał informacji na swój temat.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone