Czym żywiło się wojsko w XVI i XVII wieku?
Nie samym chlebem i mięsem żyło społeczeństwo wojującej Europy. Pić też coś było trzeba, a wodę postrzegano jako trunek wstrętny, a nawet szkodliwy. Najbardziej popularnym napojem było piwo – lekkie, jasne, zielonkawe w kolorze i zapewne odrobinę musujące. Do piwa weselnego dodawano chmielu, któremu przypisywano pewne, do okoliczności stosowne, właściwości. Trunek ten także miał pewne zbrojne konotacje – Leszek Biały zażądał od papieża zwolnienia ze ślubów odbycia pielgrzymki do Ziemi Świętej, tłumacząc się tym, że tam piwa i miodu nie znają, a on nie pija innych napoi. Argument był tak poważny, że książę otrzymał upragnione zwolnienie. Przeskakując nieco nad latami, warto wspomnieć, Drogi Czytelniku, o jeszcze jednym epizodzie związanym z tym trunkiem. Opowiadano – już w dobie prawie nam współczesnej (bo schyłek XVI w. to w tej skali prawie współczesność), że papież Klemens VIII, przebywający w Polsce jako legat Stolicy Apostolskiej, stał się wielkim entuzjastą znakomitego piwa wyrabianego w Warce (dziś markę tego piwa zdobi Kazimierz Pułaski, a o jego wojennej karierze przekonywać nikogo nie trzeba). Gdy – już jako papież – ciężko w Rzymie zaniemógł, domagał się, majacząc w gorączce, piwa wareckiego, wołając: piva di Varca ! Zgromadzeni przy łożu kardynałowie, słysząc te słowa, zgodnym chórem zaintonowali Santa Piva di Varca, ora pro nobis. A wzmianka o jego wojennym charakterze nie jest bezpodstawna – jego trzynastoletni pontyfikat przypadł na schyłkowy okres wojen religijnych we Francji, które zakończyły się zwycięstwem katolicyzmu. Już jako papież dążył, podobnie jak jego poprzednicy na Piotrowym tronie, do organizacji kolejnej krucjaty – tym razem przeciwko Turcji. Na czele owej wojny bożej miałby stanąć nie kto inny, jak tylko Jan Zamoyski. W tym celu nuncjusz papieski Germanicus Malaspina prowadził w Polsce w drugiej połowie 1592r. odpowiednie rozmowy – ostatecznie jednak wysiłki te spełzły na niczym. W ówczesnej Polsce – kraju piwa – ten jęczmienny trunek był nie tylko mocniejszym lub słabszym napojem wyskokowym, ale także ważnym składnikiem w kuchni. Traktowano je jako podstawowy element wyżywienia, który pozwalał unikać stosowania nie najlepszej jakości wody i dawał gwarancję nie tylko dobrego smaku, ale i higienicznego przyrządzania potraw – o roli piwnej polewki nikogo nie trzeba przekonywać (Polecam Sienkiewiczowski opis oblężenia Zbarażu).
Wino było jeszcze napojem drogim i rzadkim. Dzięki licznym królewskim koligacjom, ożywionym kontaktom z zagranicą, a także wojnom, ówczesna kuchnia przyswoiła sobie wiele potraw zagranicznych, przystosowując je do własnych gustów i często zmieniając nie do poznania.
Wojna zawsze szła w parze z religią, a ta miała duży wpływ na dietę. Posty były wymuszane zarówno przez duchowieństwo, jak i władzę świecką. Najbardziej znany jest przykład Bolesława Chrobrego, który według relacji Thietmara nakazywał wybijać zęby tym, którzy nie powstrzymywali się od jedzenia mięsa w dni postne. Zwyczaje towarzyszące Wielkiemu Postowi w średniowieczu były znacznie bardziej restrykcyjne niż współcześnie. Zakazane było spożycie nie tylko mięs, ale również stanowiącego jedną z podstaw diety nabiału. Dodatkowo Wielki Post do 1248 r. w Polsce trwał aż dziewięć tygodni. Ograniczenia postne obowiązywały także w piątki, wigilie ważnych świąt i trzy razy na kwartał w tzw. „suche dni”. Kościół przyczynił się w efekcie do egzekwowania postów, a poprzez to do rozpowszechnienia spożycia ryb.
Okazuje się, że poza przewrotem, jaki dokonał się w świadomości społecznej, piśmiennictwie i kulturze renesansowej, miał miejsce również przewrót kulinarny. Nie twierdzę i nie popieram tezy, że zmiana, z jaką mamy do czynienia, przechodząc od średniowiecza do renesansu, to był jakiś skok, zerwanie z poprzednim światem – jeśli chodzi o sferę kultury w jej ogólnym ujęciu. Jeśli chodzi o sztukę wojenną, tak – ale ta jest dla naszych rozważań jedynie tłem. Oczywiście epoka miała swe wojenne i kulturowe odmienności. W związku z pojawieniem się oddziałów zaciężnych i najemnych zweryfikowano także metody żywienia wojska. Powrócił znany i jak się wydaje lubiany przez samych zainteresowanych sposób zdobywania pożywienia w czasie działań zbrojnych – „znaleźć, ukraść, upolować”. Zmianą, jaka się dokonała w kuchni na przełomie tych dwóch epok, jest na pewno zastąpienie ostrych przypraw korzennych (pieprzu, ale nie tego okrągłego, bo tego jeszcze nie znano, gałki muszkatołowej) przyprawami łagodniejszymi (tymianek, bazylia). Nie chodzi tu jednak o to, że przyprawy korzenne całkowicie wyszły z użycia czy też przestały ich zjadaczom smakować, po prostu zaczęto stosować je z pewnym – powiedzmy – umiarem. Jakie mogły być przyczyny tego stanu rzeczy? Przyprawy korzenne przez całe średniowiecze były potwierdzeniem statusu, zamożności ich posiadacza. Majątek książąt, królów i biskupów zwykle odzwierciedlał się w ilości posiadanego przez nich pieprzu i innych przypraw. Ale znaczenie tych ostatnich zaczęło powoli spadać, więc i swojej pozycji nie mogli być może aż tak bardzo podkreślać – czy to z powodu kłopotów natury finansowej, czy też raczej z powodu braku audytorium, które docenić by mogło zapobiegliwość i zapełnioną po brzegi spiżarnię możnowładcy...
Czasem jednak nawet najtwardsi wojownicy bywają głodni... Przyjazne stosunki Litwy z Wielką Ordą w 1488 r. uległy – że tak to ujmę – zawieszeniu. Albowiem w czasie srogiej zimy tegoż roku Tatarzy zawołżańscy, gnani głodem, razem z rodzinami i stadami bydła przekroczyli Dniepr. Następnie zaś rozeszli się po całej Kijowszczyźnie i Podolu litewskim w poszukiwaniu żywności. Latem 1489 r. dotarli do granic Korony, skąd wyparł ich dopiero Jan Olbracht. Wkroczenie ułusów Wielkiej Ordy na ziemie Wielkiego Księstwa Litewskiego nie było akcją polityczną, lecz jedynie koniecznością zaspokojenia panującego na południowym-wschodzie wszechobecnego głodu. Wtargnięcie całych rodów tatarskich w granice państwa polsko-litewskiego nosi zatem według historyków wiele cech ruchu kolonizacyjnego. Współczesne relacje donoszą o próbach trwałego zasiedlenia zajętych terenów. Mimo wielu zniszczeń dokonanych przez ordyńców w czasie zagospodarowywania się na ziemiach polsko-litewskich całe przedsięwzięcie przebiegało w początkowym okresie w pokojowej atmosferze. Głód był jednym z powodów do zacieśniania stosunków militarnych między sąsiadami. W styczniu 1501 r. przybyło do Piotrkowa na sejm poselstwo Wielkiej Ordy, aby zawrzeć przymierze przeciwko Moskwie i Krymowi. Wiosną tego roku Szach Achmat na czele swej ordy wtargnął do moskiewskiej Siewierszczyzny. Po spustoszeniu okolic Nowogródka Siewierskiego i zajęciu Rylska, a nie doczekawszy się litewskich posiłków, orda Szach Achmata wycofała się w stepy południowej Kijowszczyzny. Po wielomiesięcznym pobycie na polach kijowskich wśród ułusów Wielkiej Ordy zaczął szerzyć się głód. Mengli Gerej, wykorzystując dogodną sytuację, wiosną 1502 r. ruszył ze swoim wojskiem na wyczerpaną głodem ordę Szach Achmata. Znużeni wojnami i pozbawieni żywności wojownicy wielkoordyńscy ulegli szybko Mengli Gerejowi.
Kwestia głodu musiała być znaczącą, bo Tatarzy nie potrzebowali wiele, chleb był im niepotrzebny, z powodów oczywistych z upodobaniem jedli koninę – wołowina, kozina czy jagnięcina gościła na tatarskich stołach rzadziej. Jeżeli posiadali mąkę, to mieszano ją z krwią zwierząt, gotowano, a następnie smażono. Choć religia muzułmańska zabraniała im spożycia alkoholu, istnieją dowody, iż znali umiejętność sycenia miodu. Dieta tatarska była prosta, a dalekie dystanse pokonywane przez jeźdźców wymagały konserwowanej żywności:
Z mięsem zaś postępują w ten sposób: dzielą jena części i trzy z nich oddają towarzyszom, którzy gonie mają, dla siebie zatrzymując jedynie część zadnią, krając jena jak najszersze płaty w najbardziej mięsistym i obfitym miejscu na grubość zaledwie jednego do dwóch palców. Pokrojone płaty kładą na końskim grzbiecie i solą z wierzchu, powodując, by jak najwięcej krwawiły. Następnie dosiadają konia i jadą na nim dwie lub trzy godziny w tempie, w jakim kroczy całe wojsko. Następnie schodzą z konia, odsalają mięso, odwracają jego plastry, a palcami zbierają pianę z potu i zraszają owe potrawy z obawy, by zbytnio się nie zeschły. Uczyniwszy to, ponownie je solą i powodują również i z tej strony krwawienie dość silne i raz jeszcze galopują przez dwie lub trzy godziny. Wówczas mięso jest już należycie skruszone, jakby duszone, wedle ich smaku.
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Mroczkowskiego i Leszka Kawy „Wojna widziana z kuchni... i kuchnia na wojnie”:
Tatarska ludność osiadła znała chleb, przygotowywała rodzaj zupy z gotowanego wywaru mięsnego, nie odmawiała także alkoholu sprowadzanego z południa. Pijano mleko i jego przetwory, kumys i napój zwany brahą – odtłuszczone mleko z serwatką.
Apetyt przychodzi w miarę jedzenia
Żywienie wojną nie było w XVI–XVII wieku niczym niezwykłym, wystarczy wspomnieć o zasadach w tym względzie stosowanych przez armię szwedzką Gustawa II Adolfa Wazy w toku wojny trzydziestoletniej czy też później, zaprezentowanych na ziemiach polskich w toku potopu, jednakże dopiero Kozacy uczynili z tego wręcz sposób na życie. Armia kozacka była wojskiem szczególnym, powstałym nie tylko dla prowadzenia działań wojennych, ale także w celu łupienia dóbr. W efekcie zwłaszcza tabory były tu szczególnie ważne, na pewno zaś istotniejsze niż szybko przemieszczająca się jazda. Taki sposób postrzegania działań wojennych mógł mieć wpływ na mniejszy rozwój tej właśnie formacji wojskowej. Warto dostrzec także wyjątkową łatwość pozyskiwania zaopatrzenia dla armii. Kozacy w toku rozwoju jako społeczność wojskowa do granic ideału doprowadziła system pozyskiwania zaopatrzenia drogą łupienia terenów, przez które ich armia się przemieszczała, a oczekiwania kulinarne Kozaków nie były wielkie. Pożywienie ich było nader skromne i jednorodne.
Kozacy umieli piec chleb, przygotowywać mięsiwa różnych gatunków, warzyć piwo, sycić miód, warzyć cień kusz, palić wódkę.
Wszystko, czego nastarczała ziemia, woda lub powietrze – a czasem napotkane osiedle ludzkie – można było przygotować jako posiłek. Najpopularniejszym składnikiem diety były ryby, których w dostatek opływał dolny Dniepr. Pieczono je, gotowano z nich zupę, nie gardzono także wersją „z wody”:
gdy gotował sobie rybę [Kozak – K.M.] w drewnianej misce (którą Polacy i Kozacy noszą zwykle na tyłu łęku u siodła, aby z niej konie poić). W tym celu rozżarzał on na ogniu kamyki, po czym rzucał je do naczynia z wodą. Tyle razy to powtórzył, aż się woda zagotowała i ryba została ugotowana.
Na Siczy gotowaniem zajmowali się kucharze, których miał każdy kureń. Ale
praca ledwo znośna; każdy kureń, to jest chorągiew – miała swego kucharza; ten dzień i noc musiał mieć gotowe jadło dla przybywających w różne godziny dzienne i nocne od różnych zabaw Kozaków. Był razem kucharzem i szafarzem; powinien wcześnie starać się u starszego chorągwi o to, czego mu do kuchni brakowało. Nie gotował on tam żadnych wymyślnych potraw ani rozmaitych, tylko dwie raz naraz, całym traktamentem kozackim będące, z skarbu szafowane: kasza jaglana rzadko, w mięsne dni słoniną, w postne olejem okraszona, i bigos z ryb suszonych bez wszelkiej przyprawy. Nalewał i nakładał tych potraw w korytka podług miary, jak ich ubywało. Kozak przyszedłszy, bądź jeden, bądź więcej, siadał w czubki przy korytku, dobył łyżki odpasa i jadł tego i owego, póki mu się podobało; gotowały się te potrawy w kociołkach miedzianych, na trzech kijach nad ogniem zawieszonych.
Na stołach gościły tetera i szczerba – teterą nazywano mąkę żytnią lub pszenną gotowaną na zakwasie, szczerbą natomiast mąkę gotowaną na wywarze rybnym. Każdy z kozaków mógł uzupełnić jadłospis mięsem zakupionym lub upolowanym. Chleb jadano nader rzadko, gdyż nie było go gdzie wypiekać – piece pojawiły się na Siczy dopiero w XVIII w.
Wojenna żywność nie była jednak najlepsza, i najświeższa, jak można wnioskować, Drogi Czytelniku, z zachowanych przekazów. Instrukcja Jakuba Sobieskiego do Pawła Orchowskiego, wychowawcy jego synów (1640), mówiła:
Punkt drugi: Zdrowie. I – o Toconservatur victus ranione (utrzymuje się przez odżywianie się); lub ja nie chciałbym, aby mnie papinkowato i pieszczenie wychowywali, i owszem życzę, aby zawczasu żołądek ich przywykł grubszym potrawom, których się im da Bóg na wojnach zażywać przyda; i mnie to samemu zepsowało żołądek, że mnie z młodu nazbyt, jako to jedynaka, bo się synowie ojcu memu nie chowali, pieszczenie zawsze chowali...
Zaopatrzenie wojsk było rzeczą ważną, a jego zdobycie niełatwą. W Polsce czasów Augusta III wyglądało to mniej więcej tak:
Wyznaczonemu do egzakcji nie godziło się prowadzić z sobą więcej ludzi, koni, jak tylko tyle, ile towarzyszowi należało, co obacz. W takowej tedy wyprawie ciągnął od wsi do wsi lub miasteczka, chorągwi jego podatek płacącego. Powinien był ujeżdżać po dwie mili nadzień i po trzech dniach takowej ciągłej podróży wypoczywać przez trzy dni w miejscu dostatniejszym; ale tego przepisu nie słuchał żaden deputat, odprawiał wszędzie trzydniówkę, gdzie mu się podobało, choć z jednej wsi do drugiej nie ujechał więcej nad pół mili. Skoro wjechał do wsi, oświadczył się dworowi lub starszemu chłopu we wsi, gdzie nie było dworu, a w miasteczku burmistrzowi. Lokował się czasem we dworze, czasem u chłopa, jak mu gdzie dano kwaterę, stosując się w tym dowoli zwierszchności miejscowej, zachowując jakoby prawo skromność nakazujące. Ale w innych wygodach w cale się trzymał opodal tego prawa: kazał sobie szafować tyle owsa i siana, ile tylko jego konie na miejscu i przez drogę aż do drugiej stacji umyślonej zeźrzeć mogły, tyle kur, gęsi, kapłonów, jajec, masła, sera, chleba, mąki, kaszy, słoniny, ile dla niego z czeladzią potrzeba było i do woza okroić się mogło. Pamiętał także wszędzie, gdziekolwiek baczył dwór porządny, aby jego puzderko podróżne wódką dobrą przepalaną i baryłkę okowitką dla czeladzi w tyle] kwocie, ile wysuszył przez drogę tam, gdzie takiego trunku nie znajdował do smaku, dopełniono; z piwem się nie woził, jako trunkiem prędko wietrzejącym, na miejscu pił go, co chciał, z swoją czeladzią; i to, co napił, gromada kaczmarzowi płaciła. Gdzie założył trzydniówkę, bawił koniecznie, choć mu zaraz pierwszego dnia podatek oddano, na który dawał kwit ręczny i nawzajem brał drugi od zwierszchności miejscowej, jako się skromnie obszedł z obywatelem i żadnej mu krzywdy nie uczynił; acz nieraz chłopek, a czasem i podstarości oberwał po grzbiecie obuchem od jmci pana deputata albo gandziarą od jego szeregowego lub ciury, gdy albo furaż dla koni nie na wybór przedni lub skąpy, albo prowiant kuchenny takiż był zniesiony. Najwięcej zaś bywało zatargi około pieniędzy; że albowiem w kraju bardzo mało znajdowało się monety srebrnej, a i ta była dużo wytarta, jako jeszcze za Jana Kazimierza bita, dlatego deputat nie chciał przyjmować podatku w złocie, dopominając się monety; w tej znowu czynił brak wielki, więc stąd często przychodziło do kłótni. Posiadacz uparty posyłał do kancelarii, tam składał podatek z manifestem przeciw deputatowi o ekstorsją.
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Mroczkowskiego i Leszka Kawy „Wojna widziana z kuchni... i kuchnia na wojnie”:
Towarzysz siedział we wsi, przewodził i dokuczał, pokąd z manifestem z kancelarii nie powrócono i pozwu mu nie położono, po odebraniu, którego, zazwyczaj nawozie deputackim kładzionego, ruszał ze wsi, tego i owego na pożegnanie obuchem wyłechtawszy lub batogiem wykropiwszy. A że się między ludźmi alternata szczęścia i nieszczęścia trafiać zwykła, bywało i to, że pan deputat z hańbą, guzami albo i ranami został ze wsi ekspediowany, z których przypadków, z pierwszej i z drugiej strony zdarzonych, rodziła się sprawa na komisją radomską z sukcesem od szalbierstwa, obrotu w prawie i mocy strony zawisłym. Kto nie lubił kłótni, ujmował deputata dobrymi sposobami, godził się z nim o cenę pieniędzy, na przykład dając szóstak bity, w którym liczyło się groszy miedzianych 12 i szelągów 2 za groszy 11 albo 12 zupełne; czerwony złoty, po 18 złotych kurs mający, za złotych 17, 16 – według zgody. Pieniądze, w kancelarii złożone, deputat czasem namyśliwszy się odbierał, czasem podawał wieś na delatę, według nadziei wygrania sprawy lub przegrania. Naładowawszy deputat furażem i żywnością skarbnik, póty nie odprawiał nigdzie trzydniówki, póki gonie wypróżnił. Lecz w każdej wsi, do której przybył po podatek, godził się na pieniądze za trzydniówkę, którą skoro mu wraz z podatkiem zapłacono, natychmiast ze wsi ustępował. I ten tylko jeden sposób był pozbycia się prędkiego tego gościa: ułatwić jak najprędzej podatek, zapłacić mu trzydniówkę albo zamiast pieniędzy próżny wóz wyładować furażem i prowiantem tudzież grzecznymi manierami i dolaniem gardła i bukładów wozowych, pod pretekstem ubogiego poddaństwa, wyprawić go do innej wsi najbliższej, królewskiej lub duchownej. Deputat miał zysk trojaki: najprzód na pieniądzach, biorąc ich w niższej cenie, a oddając chorągwi w większej podług kursu krajowego; po wtóre na trzydniówkach, pieniędzmi opłacanych; po trzecie z pensji, na którą się chorągiew deputatowi składała z konia po taleru bitym. Czwartego zysku nie wszyscy się chwytali, a ten był, że te same szóstaki, brane po 11 lub 12 groszy, przemieniali między Żydami i kupcami w cenie zupełnej groszy 12 i szelągów 2, dając za czerwony złoty ważny obrączkowy po złotych 16 lub 17, a czasem, gdy było złoto obrzynane, to i mniej, chorągwi zaś oddając go po zupełnych złotych 18. Więc funkcja deputacka z tych wszystkich akcydensów wynosiła do trzech i czterech tysięcy, nie rachując, że przez ćwierć r. albo i dalej nic gonie kosztował wicht własny, ludzi i koni. (J. Kitowicz)
Od roku 1601 do 1700 historię Rzeczypospolitej wypełniło 76 lat wojen, a były one przedsięwzięciem nader kosztownym. Dnia 27 września 2010r. minęło czterysta pięć lat od bitwy pod Kircholmem, w której wojska Rzeczypospolitej pod wodzą hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza rozbiły wojska szwedzkie dowodzone przez króla Karola IX. Husaria zajmuje w historii naszego narodu godne i poczesne miejsce, jesteśmy z niej dumni, olśniewają nas do dziś jej sukcesy. W dziejach całej wojskowości powszechnej, od czasów najsławniejszej formacji starożytności – piechoty rzymskiej, trudno wskazać formację tak długo i w tylu bitwach zwycięską jak husaria, która początkowo była jazdą lekkozbrojną, a w wyniku reform Stefana Batorego z 1576 r. i Jana Zamoyskiego z 1598 r. została przeformowana w ciężkozbrojną i ostatecznie wyodrębniła się spośród pozostałych formacji. Jednak sukces był drogi w utrzymaniu i wyżywieniu:
_Kiedy na taką wyprawę ruszała się chorągiew husarska, prowadziła za sobą wielką moc wozów czterokonnych i parokonnych, ludzi przy tym trzy razy tyle, ile komplet chorągwi zabierał, a to z tej przyczyny: najprzód szły wozy naładowane zbrojami, których w ciągnieniu ani towarzysze, ani szeregowi nie zażywali, aż na samym miejscu; raz dla lekszego siedzenia na koniu, druga dla deszczu, po którym potrzebowały chędożenia i polerowania, a zatem się darty. Powozach zbrojowych następowały wozy z bagażami jmci pana namiestnika i towarzystwa przy chorągwi się znajdującego, z sukniami od podróżnych paradniejszymi, z rzędami, kulbakami w srebro oprawnymi, z pościelami, pawilonami, makatami, kobiercami, namiotami, treptuchami, to jest żłobami płóciennymi, na kołkach rozpinanymi, w którym koniom, gdy w polu trzeba stać było, obroki dawano; z dekami, dywdykami, derami, z rondlami, misami, półmiskami, talerzami cynowymi, kociołkami miedzianymi, z wędzonkami, szynkami, kiełbasami, schabami, legominami, mięsiwami, chlebami i obrokami, zgoła ze wszystkimi potrzebami, do żywności ludzi i koni należącymi. Jeżeli chorągwi komplet był koni pięćdziesiąt, to z woźnicami, masztalerzami i inną czeladzią służącą możno ją było rachować na trzysta głów, a koni na pięćset. Trzeba było bardzo obszernej wsi, ażeby się w niej cała pomieściła. Najczęściej się rozkładała na trzy części: na towarzystwo z potrzebniejszymi wozami, na szeregowych z takimiż wozami i na resztę taboru, w drodze mniej potrzebnego. Nim się chorągiew ruszyła, poprzedzały ją zazwyczaj trzy ordynanse: za pierwszym namiestnik rozpisował listy do towarzystwa, aby się do chorągwi ściągali, co czynił w dwojakim przypadku: raz, kiedy był ordynans do wszystkich towarzystwa, nie uwalniający żadnego od asystowania aktowi nakazanemu; drugi raz, kiedy nie było żadnego towarzysza przy chorągwi, aby dla jej honoru mógł przynajmniej kilku ściągnąć; ordynans za ordynansem najprędzej wychodził we dwie niedzieli jeden po drugim.
Więc towarzystwo, uwiadomione od namiestnika, każdy podług odległości swojej zabierał się ku chorągwi, jedni przybywając na samo miejsce stacji, drudzy łącząc się z nią w marszu, trzeci dopiero tam, dokąd chorągiew była ściągniona. Dniem przed ruszeniem chorągwi poprzedzał jeden towarzysz z młodszego końca z dwiema szeregowymi i kilką luźnymi wszystkie stacje, które chorągiew przechodzić miała, dla obmyślenia kwater i przysposobienia wcześnego furażów i prowiantów, co się wojskowym trybem nazywało szachownicą, podobieństwem wziętym od tablicy, na której grają w szachy lub warcaby; przystosowanym do rozmaitego koloru sukien, które się na tej garstce ludzi znajdował. (J. Kitowicz)