Czarny rynek w powojennym Berlinie
Ten tekst jest fragmentem książki Haralda Jähnera „Czas wilka. Powojenne losy Niemców”.
Kto na dłuższą metę nie znajduje w funkcjonujących sklepach potrzebnych mu towarów, robi zakupy gdzie indziej. Każde ograniczenie rynku stwarza automatycznie czarny rynek. Podczas pierwszej i drugiej wojny światowej Niemcy mieli dostatecznie dużo czasu, żeby się do tego przyzwyczaić. Byli już dość obeznani z samym mechanizmem, gdy po kapitulacji czarny rynek zyskał u nich zupełnie nową jakość i nowy wymiar. O ile początkowo handlowano najczęściej między sobą, czyli na przykład żołnierze podczas urlopu opychali swoje łupy z Francji czy Holandii, o tyle obecnie wraz z okupacyjnymi żołnierzami i dipisami pojawiali się nowi gracze, czyniący rynek miejscem ekscytującej styczności z czymś obcym. Im częściej ton nadawali tu teraz ludzie, do których jeszcze wczoraj strzelano jak do wrogów albo których podporządkowywano sobie jako niewolników, tym bardziej niesamowitą, ale także kuszącą stawał się on przestrzenią. Obcy rozszerzali bowiem ofertową paletę o pożądane artykuły, dla których co niektórzy byli gotowi oddać się bez reszty: czekoladki Hershey’s i Bommel; krakersy Graham, ciasteczka Oreo i popcorn Cracker Jack, batony Butterfinger, Snickers, Mars; trunki Jack Daniel’s i Old Fitzgerald Whiskey czy proszek do prania o nazwie Ivory Snow.
Wszystkie te towary pochodziły z zasobów organizacji pomocowej UNRRA i ze sklepów PX, supermarketów armii amerykańskiej. Niemcy wchodzili na czarny rynek jako pokonani, ale zarazem jako partnerzy handlowi. Przecież także mieli coś do zaoferowania. Często chcieli też tylko popatrzeć i rozejrzeć się po kolorowym bazarze, gdzie można się było tyle dowiedzieć. Absurdalna sytuacja: wojenni zwycięzcy i przegrani, ofiary i sprawcy spotykali się w nielegalnej przestrzeni, żeby w najlepszym razie upolować wspólnie korzystną okazję, zrobić interes win-win. Oferta wymiany była jednak zorganizowana w sposób ekstremalnie asymetryczny. Jedni dysponowali towarami z całego świata, które w toku reglamentacji osiągały naraz niebotyczną wartość: masło, margaryna, mąka, czekolada, pomarańcze, koniak, olej, benzyna, nafta, nici. Inni oferowali niegdysiejsze luksusy: zegarki, biżuterię, aparaty fotograficzne, srebrne sztućce. Kiedyś były to cenne rzeczy, ale gdy burczało w brzuchu, okazywały się nagle mniej wartościowe od chleba z masłem. Kto w chwili największego głodu przehandlował aparat Leica za dwa pętka suchej kiełbasy, ten mógł mówić o dobrym interesie. Aczkolwiek gdy tylko najadł się do syta, wymiana jawiła mu się jako kiepsko zamaskowana kradzież, której padł ofiarą. Niektórzy na czarnym rynku z bólem serca oddawali cały rodzinny spadek w zamian za artykuły, którym wcześniej nie poświęcali najmniejszej uwagi. Czuli się niczym w bajce braci Grimm o Jasiu szczęściarzu o, choć w depresyjnym wariancie: także oni wymieniali niejako bryłę złota na konia, krowę i w końcu na kamień szlifierski, jednak zupełnie inaczej niż w przypadku poczciwego Jasia odczuwane z tego powodu szczęście prędko się ulatniało i znikało na zawsze.
Podczas gdy jedni zaspokajali głód na czarnym rynku, coraz bardziej przy tym biedniejąc, inni pławili się w pieniądzach niczym Sknerus McKwacz. Amerykańscy żołnierze dziesięciokrotnie pomnażali żołd, sprzedając na boku sprowadzane dla nich artykuły spożywcze. Odbywało się to w wielkim stylu całymi ładunkami statków poprzez misterny system dystrybucji towarów z portów do koszar; uczestniczyli w tym procederze wojskowi wszystkich szczebli. Tą samą metodą, choć z nieco mniejszymi ilościami, pracowali także Brytyjczycy, Francuzi i Rosjanie.
Nie gorzej zorganizowani byli niemieccy paserzy. Na czarnym runku można było dostać szmuglowane artykuły przemysłowe i rzemieślnicze, których handlarze i producenci nie wprowadzali na oficjalny rynek. I tak na przykład policja z Brunszwiku znalazła w marcu 1948 roku dwadzieścia osiem tysięcy konserw mięsnych zamurowanych pomiędzy ścianami pewnej spółki handlowej. W Hamburgu zabezpieczono trzydzieści jeden tysięcy litrów wina, sto czterdzieści osiem ton owoców i piętnaście ton kawy, znikomy wycinek tego, co przehandlowywano nielegalnie każdego dnia. W szarej strefie nie brakowało również bezwzględnych kryminalistów, którzy nie cofali się przed żadnym przestępstwem, w tym także okradaniem punktów wydawania żywności albo fałszowaniem kartek żywnościowych na masową skalę. Takie kartki oferowano później na czarnym rynku całymi pęczkami. Były popularnym prezentem urodzinowym – wczesną formą dzisiejszego bonu podarunkowego. Żeby zdobyć taki upominek, trzeba się jednak było zadać z ciemnymi typkami, którzy zdominowali rynki. Doskonale ubrani, nawet jeśli niezbyt stosownie do okazji i otoczenia, z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, w wyglancowanych butach, z kapeluszem zawadiacko odchylonym do tyłu albo spuszczonym na oczy, eleganccy od stóp do głów, przechadzali się wkoło i oferowali swoje usługi jako mobilne biura informacji i punkty przyjmowania zamówień na wszelkiego rodzaju towary.
W samym tylko Berlinie handlowano nielegalnie w sześćdziesięciu miejscach, począwszy od najbardziej znanego – Alexanderplatz – aż po mniejsze rynki dzielnicowe. Według szacunków urzędów ds. reglamentacji co najmniej jedna trzecia, niekiedy może nawet połowa obiegu towarów w tym mieście realizowana była na czarnym rynku – ta relacja uświadamia, jak konieczne dla powojennych Niemców były owe zawsze nieco niepokojące zakupy.
Na czarnym rynku miało się do czynienia z ludźmi, których właściwa ocena była sprawą najwyższej wagi. To była ekspresowa szkoła znajomości ludzi, ukształtowana przez ogólną „kulturę nieufności”. Trzeba było uważnie otaksować współuczestników, szukać w ich twarzach sygnałów budzących zaufanie albo zdradzających złe zamiary. Próbowano więc odnaleźć resztki przyzwoitości i uczciwości, bez których na dłuższą metę nie przeżyje żaden handel. Tylko na czarnym rynku sprzedawców badano jeszcze wnikliwiej niż sam towar.
Już sam dostęp do miejsc wymiany nie był całkiem łatwy. Czarny rynek nie ma stałych straganów, pomijając wyjątki w rodzaju słynnej monachijskiej Möhlstraße, wzdłuż której ciągnął się cały szereg ubogich budek i szopek, nędznych na oko, choć zgromadzono wewnątrz ogromne bogactwo towarów. W wypadku czarnego rynku ważniejsi od miejsc są ludzie. Ci przechadzali się wokół i przekazywali dyskretnie, co mają do zaoferowania. Albo też stali z boku zbici w małe grupki. Trzeba się było zebrać na odwagę, żeby się między nich wmieszać. Niektórzy obecni wyglądali na przesadnie wysztafirowanych, zwłaszcza kobiety, które na przykład miały na sobie biżuterię na wymianę. Wykorzystywały swoje ciało jako wystawę, co oszczędzało im konieczności zagadywania obcych mężczyzn. W kolektywnej pamięci pozostały długie płaszcze handlarzy, do których podszewek przypinano rzędami zegarki, biżuterię czy ordery. Chcąc je zaoferować, rozchylano poły płaszcza gestem, który przypominał obsceniczne zachowania ekshibicjonistów – jedno z wielu seksualnych skojarzeń, które czyniły z wyprawy na czarny rynek dodatkowe wyzwanie albo atrakcję.
Transakcja na czarnym rynku wymagała bliskości, która dla wielu uczestników była niemiła, co musieli przezwyciężyć. Klient odczuwał często zakłopotanie albo niepokój. Handlarze stali ściśnięci tak ciasno, że tworzyli swego rodzaju krąg spiskowców, „poufałość kruków”, z której postronny klient czuł się wykluczony. Trzeba było niemal dosłownie się między nich wedrzeć, żeby następnie od razu włączyć do szeptaniny, trzymając się jak najciaśniej w chwili sprawdzania towaru, gdy macano go i obwąchiwano. Nieufność była uzasadniona, bo towary często bywały podrobione albo zepsute. Ilość margaryny zwiększano przez dodawanie smaru samochodowego, worki z kartoflami obciążano kamieniami, niezdatny do spożycia olej do drewna sprzedawano jako olej jadalny, a wódka pochodziła niekiedy ze słojów laboratoryjnych zagrabionych z instytutów medycznych albo przyrodniczych, gdzie przechowywano zakonserwowane organy, płody i rozmaite zwierzęta. I nie było nikogo, komu oszukany konsument mógłby się poskarżyć. Być może jakimś echem tych doświadczeń było późniejsze utworzenie w Republice Federalnej jako jedynym kraju na świecie państwowego instytutu do porównawczego testowania towarów – Fundacji Warentest.
Wkrótce uciążliwą czarnorynkową wymianę „towar za towar” zastąpiła wymiana „towar za pieniądze”. Bezpośrednia wymiana towaru miała niezaprzeczalne zalety tylko przy jednej okazji: kiedy jednonodzy inwalidzi oferowali na wymianę swoje nieznoszone buty. Prawy za lewy albo odwrotnie, zależnie od tego, która noga im pozostała. Ze względu na liczne obrażenia wojenne zdarzało się to dość często.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Haralda Jähnera „Czas wilka. Powojenne losy Niemców” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Haralda Jähnera „Czas wilka. Powojenne losy Niemców”.
We wszystkich innych wypadkach praktyczniej było powtórzyć także na tym odcinku cywilizacyjny rozwój ludzkości prowadzący do wymiany pieniężnej. Z tą różnicą, że tradycyjne pieniądze zastąpiono papierosami. Handel z użyciem dolarów pomiędzy żołnierzami i ludnością cywilną był zabroniony, reichsmarki zaś stały się zbyt niepewne z powodu oczekiwanej w każdej chwili reformy walutowej, miejsce banknotów zajęły więc papierosy. Stały się muszelkami kauri okresu powojennego. Ich wartość rynkowa się wahała, ale i tak należały one do najbardziej godnych zaufania pewniaków tamtych lat. Jako waluta papieros był idealny: mały, łatwo go było transportować, gromadzić i liczyć. Występował w paczkach jak banknoty w plikach. I do jego istoty należała owa ulotność, która przewyższała jeszcze ulotność pieniądza. Wraz z wymienianymi papierosami szły z dymem całe majątki. Papierosy dymiły i dopalały się, były wszędzie, a jednak niemal zawsze ich brakowało. Nadanie papierosom charakteru środka płatniczego jeszcze bardziej zwiększyło ich i tak już znaczną charyzmę.
Papieros był nośnikiem zwycięstwa i porażki. Do przywoływanych z pasją powojennych scenek należą boje toczone przez niemieckich mężczyzn w ulicznym kurzu o parę petów wyrzuconych przez okupacyjnych żołnierzy. Wielu odnosiło się do tego z pogardą, niektórych na ten widok przepełniała gorycz. Jak nisko upadła wczorajsza rasa panów. Z zawiścią spoglądano na nonszalancki sposób palenia aliantów. Młodzi Niemcy naśladowali te gesty, co prowadziło do wyjątkowo niezręcznych wygibasów. Szczególnie uważano na moment wyrzucenia i zadeptania peta. Żaden żołnierz okupacyjny nie trzymał papierosa tak długo, aż oparzył sobie palce. Wszyscy wyrzucali niedopałki z niepodrabialną wręcz nieuwagą. Niemieckim młodzikom z czarnego rynku nigdy nie udawało się tego powtórzyć, ale starali się przynajmniej palić w taki sposób, jak gdyby mieli w piwnicy dość papierosów na całą wieczność, co zresztą czasem – jak w wypadku Enzensbergera – rzeczywiście odpowiadało prawdzie.
Ponieważ papieros służył jako waluta, palacz przypominał człowieka puszczającego z dymem banknoty. Palenie jeszcze bardziej celebrowano, stało się ono momentem triumfu teraźniejszości nad myślą o przyszłości. W tym uczuciu chciały partycypować znów także kobiety. Slogan „Niemiecka kobieta nie pali” był teraz definitywnie passé. Po reformie walutowej z 1948 roku w reklamach papierosowych pojawiły się ultrazmysłowe kobiety wydmuchujące dym niczym małe zakochane w sobie smoki. A pewna hrabina z bawarskiego rodu Montgelas uśmiechała się porozumiewawczo ze stron magazynu ilustrowanego z 1950 roku, mówiąc: „Palacz ze zobojętniałym językiem nigdy nie doceni papierosów Finas”. Początkowo jednak postrzegano rzecz przede wszystkim czysto praktycznie i ceniono w papierosie to, że na krótką chwilę potrafił nawet odpędzić głód. Także dlatego pod odgórnym naciskiem zaczęto uprawiać w Niemczech więcej tytoniu. W sowieckiej strefie okupacyjnej powierzchnia uprawna tytoniu powiększyła się w ciągu jednego powojennego roku aż sześćdziesiąt razy. Dzięki temu zamierzano upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: osłabić nielegalny handel i nieco uspokoić głodnych.
Palenie było ważne również jako rytuał komunikacyjny pomagający rozładować napięcie. Zaproponowanie wystającego z paczki papierosa, krążenie zapalniczniki, kontemplacyjna chwila pierwszych zaciągnięć – wszystko to były akty społeczne, które w atmosferze powszechnej nieufności na czarnym rynku były tym ważniejsze, że przyczyniały się do budzenia zaufania podczas wzajemnego taksowania i sprawdzania wiarygodności. Lucky Strike i machorka miały pod tym względem nieocenione wręcz zasługi dla budowania porozumienia w niepewnym chaosie społecznym czarnego rynku.
Dla Niemców czarny rynek był życiowym doświadczeniem niezwykłej wagi. Był szkołą komunikacji w atmosferze wzajemnej podejrzliwości i ciekawości, oferował ekstremalne doświadczenie rynkowe, które poddało gruntownej rewizji fetyszyzowaną w okresie narodowego socjalizmu wspólnotę narodową – ta lekcja pozostała w pamięci na długo. Nieuporządkowanie „nagradzające szczwanych i karzące słabych” stworzyło obszar ekonomiczny, „gdzie najwyraźniej człowiek stawał się człowiekowi znowu wilkiem”, jak pisze także historyk Malte Zierenberg. Swoje potężne źródło brała z tego nieufność społeczna, która miała zdominować lata pięćdziesiąte. Ich stęchły zaduch pochodzi z podejrzliwości. Kult porządku lat pięćdziesiątych, który później wydawał się nieco dziwny, również miał swoje korzenie w wyzwaniach nielegalnego handlu.
Niektórzy zresztą dostrzegali w nim raczej możliwości niż przymusy: „W morzu reglamentowanego głodu wydawał się [...] ostatnim bastionem wolności, inicjatywy prywatnej i przeżycia”. Siegfried Lenz poświęcił rynkowi rzewne wspomnienia, wyemitowane najpierw w radiu, a następnie wydane w 1964 roku z wielkim sukcesem jako książka pod tytułem Lehmanns Erzählungen oder So schön war mein Markt (Opowieści Lehmanna albo Taki piękny był mój rynek). Z ironicznym sentymentem narrator spogląda tutaj wstecz z okresu nudzącego go cudu gospodarczego na czas gospodarki niedoboru, która stymulowała jego największe talenty i łączyła ludzi w „czarnej zażyłości”. „Inicjatywa twórcza” nigdy nie miała się lepiej niż wówczas. Rynek oferował też „sceny ryzykownej, choć nieskładnej poezji” i „czysty surrealizm” – jak choćby widok damy o nieco sfatygowanej elegancji, niosącej na plecach w celach handlowych poroże dwunastaka.
Doświadczenie czarnego rynku stało się sugestywnie pouczające dopiero w zestawieniu ze swoim przeciwieństwem, systemem reglamentacji za pośrednictwem kartek żywnościowych. Po jednej stronie dzika rywalizacja surowych sił rynkowych, po drugiej racjonowany przydział na osobę. Człowiek stał w rozkroku pomiędzy dwoma odmiennymi systemami, doświadczał obydwu tego samego dnia: sterowanego przez państwo zarządzania niedoborem i anarchistycznej wolności nieposkromionego rynku. Dwie sprzeczne logiki dystrybucji, obydwie obciążone najcięższymi wadami. Ta codziennie mozolnie praktykowana nauka o społeczeństwie wyjaśnia niezłomną lojalność, jaką mieszkańcy zachodnich Niemiec mieli okazać w przyszłości systemowi „społecznej gospodarki rynkowej”, która od 1948 roku stała się rzeczywistą dewizą powstającej Republiki Federalnej. Już samo pojęcie brzmiało niczym magiczna formuła, która godziła ze sobą obydwie strony: państwo opiekuńcze, które dbało o to, żeby każdy coś dostał, i wolny system rynkowy, którym rządził popyt i który stawiał w centrum klienta.
Kilka czarnorynkowych lat uczyniło ze „społecznej gospodarki rynkowej” cenny depozyt na kolejne generacje. Jej „ojciec”, Ludwig Erhard, pierwszy minister gospodarki Republiki Federalnej i drugi kanclerz federalny po Adenauerze, stał się ikoną okresu prosperity. Masywna głowa niemal pozbawiona szyi na okazałym tułowiu; charakterystyczny przedziałek zaczynający się tuż nad uchem; mądrość i przebiegłość ukryte w potężnej dobroduszności. Najbardziej wyrazistym znakiem szczególnym były jednak jego cygara. Wraz z Ludwigiem Erhardem symbolicznie dobiegł końca także czas papierosowej waluty, można było zdjąć w końcu z papierosa przekraczającą wszelką miarę siatkę dodatkowych znaczeń. Wizytówką nowego czasu miało się stać cygaro Erharda, grube cygaro marki Dannemann. Nie zaciągano się już w pośpiechu niedopałkiem, jakby nie było jutra – obecnie z lubością nieśpiesznie kurzono.