„Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” — reż. Antoni Krauze – recenzja i ocena filmu
17 grudnia 1970 roku (czwartek), Gdynia, godziny poranne. Po wydanym dzień wcześniej apelu wicepremiera Stanisława Kociołka ludzie wracają do pracy po dwóch dniach protestów spowodowanych wprowadzoną przez rząd podwyżką cen na towary konsumpcyjne. W czasie ich trwania w Gdańsku spłonęła siedziba partii, a demonstracje zmieniły się w uliczne walki. Gdynia, pomimo strajku pracowników stoczni, była spokojna. W czwartkowy poranek stacjonujące w stoczni wojsko niespodziewanie otwiera ogień do robotników. Tak rozpoczyna się jeden z najtragiczniejszych dni w historii PRL-u, tzw. czarny czwartek.
Próby ekranizacji wydarzeń sprzed 40 lat podjął się Antoni Krauze (reżyser słynnego „Akwarium”). Temat filmu, choć niewątpliwe nośny, mógł być dla jego realizatorów niemałą pułapką. Jeszcze przed wejściem obrazu na ekrany można było mieć wątpliwości czy twórcy nie wpadną w nadmierną martyrologię, czy nie spłycą przekazu, nie popadną w filmowy kicz i czy w rezultacie nie zmarnują tematu, potwierdzając słabości polskiego kina i jego nieumiejętności mówienia o historii. Zwłaszcza w kontekście niewątpliwego tryumfu kina historycznego w angielskim obrazie „The King’s Speech”, „Czarny Czwartek” mógł być narażony na wyczulone spojrzenie krytyki czającej się na słabości polskiej kinematografii i wyszukiwanie naszego zacofania względem zachodniego kina. Sam obserwując zwiastun filmu, byłem pełen obaw o jego jakość (jakże często zwiastun polskiego filmu prezentuje już wszystko, co miał on widzowi do pokazania), a czytając recenzję i zapowiedzi, martwiłem się, czy nie działa tutaj efekt nadmuchanego balonu i sztampowego uwielbienia dla obrazów, które chcą dotknąć rodzimych dziejów.
Mały człowiek i wielka historia
Moje obawy okazały się częściowo bezzasadne. Wielka w tym zasługa ciekawie skonstruowanego scenariusza. Jego autorzy – Mirosław Piepka i Michał Pruski – stworzyli opowieść toczącą się na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony jest to wierna rekonstrukcja wydarzeń, jakie miały miejsce 17 grudnia 1970 roku w Gdyni, z drugiej zaś – wstrząsająca historia rodziny Drywów (Bruno Drywa, mąż Stefanii, ojciec trójki małych dzieci, zginął przypadkowo, wysiadając w czwartkowy poranek z kolejki na dworcu Stocznia–Gdynia; wcześniej nie brał udziału w strajkach, zachowując bierność). Dzięki temu zabiegowi film nie jest nudny i do końca trzyma w napięciu.
Przenosząc się z ulic Gdyni do mieszkania przeciętnej pomorskiej rodziny, obserwujemy wypadki grudniowe z perspektywy zarówno wydarzenia historycznego, pełnego anonimowych bohaterów, jak i konkretnych ludzi szarpanych emocjami i przeżyciami. O ile więc starcie manifestującego tłumu z bezwzględnym wojskiem i milicją traktujemy z bezuczuciową pasją podglądacza sceny batalistycznej, o tyle osobista tragedia Stefanii Drywy i jej rodziny pozwala zauważyć, że za każdą ofiarą wojen, zamieszek, rewolucji, stoi jej własna tragiczna historia, funkcjonująca poza patriotycznym zachwytem nad bohaterstwem czy poczuciem dumy z poniesionych ran. Pozwala to na refleksję nad człowiekiem stającym się wbrew sobie kozłem ofiarnym dziejów. Rodzina Drywów daleka jest od archetypu bohaterów narodowego zrywu. Żyje we własnym świecie problemów, jakże odległym od marzeń o wolności czy nowej Polsce. Budują własną enklawę trosk, funkcjonując poza polityką i historią. Barwy bierności i ucieczka we własne życie nie są jednak dla nich ochroną. Stają się ofiarami dziejów wbrew sobie i przeciw sobie. To właśnie z rodziną Drywów łączy się najbardziej wstrząsająca i dobitna scena potajemnego pogrzebu Brunona. Obserwując ją, mamy wrażenie, że sam pochówek jest okrutniejszą zbrodnią od strzelania do bezbronnych. Drywa chowany jest pod osłoną nocy, w przypadkowym miejscu, w niekompletnym stroju, pozbawiony butów. Brak odpowiedniego ubioru ma zaś wymiar symboliczny, wskazujący na biblijne odarcie z godności i czci. Przypadkowa ofiara potraktowana jest jak przestępca, wyrzucona poza nawias społeczny, nie zasługująca na stosowne odzienie. Mechaniczność pogrzebów przypomina nam zaś do złudzenia ostatnie wstrząsające sceny z „Katynia” Andrzeja Wajdy.
Tragedia rodzinna skonfrontowana jest zaś z wielkim społecznym buntem. Sceny historyczne przygotowane są z wielką pieczołowitością. Kwestie wypowiadane przez aktorów to niejednokrotnie źródłowo potwierdzone cytaty, a szereg scen to adaptacje relacji i wspomnień uczestników wydarzeń. W film sprawnie wpleciono również zdjęcia archiwalne, które nie rażą, lecz ubogacają obraz. Część z nich to sprawnie spreparowane przez operatora Jacka Petryckiego quasi-dokumentalne obrazy, których jednak większość widzów nie będzie w stanie zidentyfikować. Zdecydowanie najlepszą sceną produkcji jest pochód z ciałem Zbyszka Godlewskiego. Sprawnie sfilmowana, wzbogacona muzyką Michała Lorenca, wspaniale oddaje atmosferę narastającego tłumu. W tle słyszymy zaś radiowe meldunki policyjne pełniące swoistą rolę narratora opisującego marsz. Niewątpliwie jedna z bardziej kompletnych scen polskiego kina, zawierająca w sobie zarówno nastrój grozy jak i tajemniczości.
Czy lekcja historii?
Mimo tych niewątpliwych zalet, choć film generalnie nie zawodzi, to jednak nie można go uznać za dzieło pozbawione wad. Po pierwsze, wydaje się, że widz dla którego „Czarny Czwartek” miałby być lekcją historii, wyjdzie z kina nie do końca świadomy o co w tym wszystkim chodziło. Brakuje bowiem wyraźnie wprowadzenia do tematu. Problem podniesienia cen potraktowany jest skrótowo i w żaden sposób nie tłumaczy dlaczego doprowadził on do masowego buntu. Zdezorientowany widz już na początku wrzucony zostaje w wir wydarzeń. Widzi płonący gmach KW w Gdańsku, bijatyki uliczne, nie do końca rozumie jednak skąd tak ostra reakcja społeczna. Z pewnością nie wyjaśnia mu tego dość miałka scena w sklepie mięsnym, kiedy stojące w kolejce kobiety odgrażają się, że jeśli ich mężowie nie zastrajkują, one nie wpuszczą ich do… łóżka.
Stałą tendencją filmu jest niekończenie pewnych wątków. Nie dowiadujemy się z filmu, jakie były konsekwencje masakry w Gdyni. Nagle zostaje przerwany wątek upadku Gomułki. Zaledwie zarysowany zostanie konflikt na łonie partii, próżno jednak doszukiwać się intryg Jaruzelskiego czy zakulisowego wyboru Edwarda Gierka na I sekretarza. Wydaje się więc, że „Czarny czwartek” nie w pełni zarysował tło historyczne, pozostawiając świetnie pokazany tragiczny dzień protestu w próżni. Można się w tym kontekście zastanawiać również, czy wątek zachowania władz centralnych wobec protestu nie pojawia się w filmie zbyt późno. Dopiero mniej więcej w połowie obrazu przenosimy się na obrady Biura Politycznego (świetnie ukazane, w konwencji zebrania mafii). Sceny te znacznie wzbogacają wymiar obrazu i tłumaczą część historycznych zawiłości grudnia. Żałować można jedynie, że już na początku filmu reżyser nie pokazał nam kulis decyzji o podwyżce cen i siłowej pacyfikacji ewentualnych protestów.
Wyraźną dezorientację widz może również odczuć, porównując podaną liczbę ofiar z tym co widzi na ekranie. W „Czarnym czwartku” trup pada gęsto. Przypomina to nadludzkie ilości krwi wylane przez Chrystusa w „Pasji” Mela Gibsona. Można się zastanowić, czy twórcy filmu nie przesadzili z epatowaniem zabitymi i rannymi i nie uczynili masakry większej niż była w rzeczywistości.
Pewne uwagi można mieć do aktorstwa. Mieszane uczucia budzi kreacja Marty Honzatko, grającej Stefanię Drywę. Z jednej strony rola przejmująca i sugestywna, z drugiej zaś czasem mało naturalna i zagubiona. Wyróżniają się z pewnością starzy mistrzowie tacy jak Piotr Fronczewski (Zenon Kliszko) czy Wojciech Pszoniak, choć grany przez niego Gomułka wydawać się może nieco przerysowany. Niezbyt dobrze wypadł eksperyment z obsadzeniem w roli sublokatora Drywów Wojciecha Tremiszewskiego (znanego z Kabaretu Limo i „Spadkobierców”). Mimo, że zadanie aktorskie wykonał poprawnie, to jakimś dziwnym trafem dla mnie był cały czas Warrenem, przyjacielem rodziny, nie wyrywając się z estradowej osobowości. Wśród dobrych ról wymienić należy także Grzegorza Gzyla (Jan Mariański), Cezarego Rybińskiego (Leon Drywa) czy Bogdana Smagackiego (oficer SB), dzięki któremu scena pogrzebu nabrała odpowiedniej dramaturgii i sensu. Warto także podkreślić, że większość ról obsadzonych jest przez aktorów nieznanych szerszej publiczności. Brakuje tu serialowych opatrzonych twarzy, których występy w fabułach bardziej irytują niż są wartością dodaną.
Wbici w siedzenia
Film „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” (nie wiem kto wpadł na pomysł, aby krótki i treściwy tytuł uzupełniać o tak pretensjonalną wstawkę) jest filmem klasycznym, pozbawionym technicznych fajerwerków czy taniego efekciarstwa. Unika więc kiczu, w jaki często wpadają produkcje historyczne. Jednocześnie umiejętnie ucieka od pułapki hagiograficznej, która nakazywałaby twórcom skupić się na archetypach bohaterów, niezłomnych walczących o wolność. Na głównym planie mamy ludzi przypadkowych, wrzuconych w wir historii. Tłem dla nich są bojowniczy młodzieńcy, rzucający kamieniami w kordony policji. Nie można tego oczywiście rozumieć jednie w kontekście próby złagodzenia martyrologicznego wymiaru filmu. Skupienie fabuły na ludziach przypadkowych jeszcze bardziej uzmysławia nam absurdalność przemocy zastosowanej na Wybrzeżu. Działacze partyjni w naszych oczach stają się groteskowi, a ich buńczuczne przemowy oderwane od rzeczywistości. Jak można bowiem mówić o kontrrewolucji skoro domniemani bandyci są jedynie przypadkowymi ludźmi. Przy okazji autorzy poruszają jeszcze jeden poważny wątek – problem stosunku władzy stosującej przemoc do zwyczajnego człowieka. Władza posiada prawo do życia i śmierci. Jakże wymowna jest scena aresztowania działaczy komitetu strajkowego w Gdyni, kiedy dowódca milicji rozkazuje pałować jego członków, po czym wspaniałomyślnie od tej kary uwalnia jedyną znajdującą się na sali kobietę. Pozwala to stawiać pytania o kondycję człowieka, któremu dana jest odrobina władzy. Czy jest tam jeszcze miejsce na moralność i przyzwoitość?
„Czarny Czwartek” to niewątpliwie film aktualny. Nie mówi jedynie o historii, lecz poprzez ukazanie prywatnych losów pragnie opowiedzieć o człowieku w systemie opresyjnym, w którym w imię absurdalnych idei i oderwanych od rzeczywistości wyobrażeń władzy strzela się do ludzi. Siłą tego obrazu niech będzie fakt, że był to jeden z nielicznych oglądanych przeze mnie w kinie, na którym widownia pozostała do końca napisów. Wryci w siedzenia jeszcze długo wpatrywali się w przysłowiową „listę płac”, wsłuchując się w „Balladę o Janku Wiśniewskim” w doskonałym wykonaniu Kazika Staszewskiego. Film jest bowiem obrazem tak sugestywnym i grającym na emocjach, że nie sposób o nim przestać myśleć i odczuwać głębokiego wewnętrznego buntu. Twórcy nie uzyskaliby go, przedstawiając cukierkowe postacie niezłomnych bohaterów. Normalność postaci pozwala na osobiste odczucie tragedii. Bo gdy opadnie wojenny kurz, pozostaje jedynie niezauważalne cierpnie ukryte za palisadą wielkich słów.
Korekta: Justyna Piątek