Czarna książeczka dla prostytutek
Ten tekst jest fragmentem książki Alicji Urbanik-Kopeć „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich”.
Obsesja na punkcie higieny i kontroli widoczna była też w zasadach funkcjonowania pracownic seksualnych uwiecznionych w książeczkach. Już sam obowiązek posiadania książeczki służbowej ograniczał wyraźnie swobodę poruszania się i zamieszkania rejestrowanej pracownicy seksualnej. W drugiej połowie wieku w Królestwie Polskim kobietom tym odbierano paszport, obowiązkowy dokument zameldowania, a w zamian wydawano książeczkę. „Czystość” pisała w 1906 roku, że w Warszawie obowiązek wymiany został zniesiony w roku 1903, jednak „paszporty niewolnicy” (jak je nazywa autor) utrzymywały się w innych miastach. Artykuł opisywał typową książeczkę:
Każda prostytutka kontrolna w Łodzi i innych miastach Królestwa otrzymuje z komitetu policyjno-lekarskiego książeczkę w amarantowej miękkiej oprawie, która służy jej do legitymacji i zamienia paszport. […] Na pierwszej stronie czarnej książki znajdujemy numer i nazwisko oraz nakaz zjawiania się dwa razy w tygodniu do oględzin lekarskich. Dalej, jak w paszporcie, oznaczony wiek i wyliczone cechy rysopisu. Dalej następują rubryki na cały rok, w których pisze się rezultat oględzin, zdrowa czy nie. W Austrii bywa dołączana fotografia, tu, w Królestwie, fotografii nie ma.
Jednym elementem pominiętym przez autora było kilka stron zawierających skrót z ówcześnie obowiązujących przepisów. W książeczce warszawskiej około 1903 roku, tymczasowej książeczce Jewdokii wydanej w 1904 w Niżnym Nowogrodzie i pustej książeczce z Piotrkowa Trybunalskiego z 1915 roku przepisy były podobne i wszędzie oznajmiały znaczące ograniczenie wolności osobistej. W książeczce warszawskiej, cytowanej przez „Czystość”, strony z przepisami to litania zakazów. Pracownica seksualna nie mogła wyjeżdżać z miasta bez zgody Komitetu, mieszkać przy określonych ulicach (co kilka lat dodawano kolejne: od marca 1899 nie wolno było mieszkać przy ulicy Solnej, od 1895 między innymi na Podwalu i Mariensztacie, około 1901 roku lista obejmowała też Krakowskie Przedmieście, plac Teatralny, Nowy Świat, Marszałkowską i inne ulice w centrum miasta), a także zachowywać się w sposób uznany za niemoralny. Zabronione było wychodzenie przed dom w negliżu, prowadzenie nieprzyzwoitych rozmów w miejscach publicznych, zwracanie na siebie uwagi w salach tańca i na balach, a także zajmowanie miejsc w pierwszych trzech rzędach w teatrach, cyrkach i na koncertach. Część przepisów odwoływała się wprost do higieny, a nie do moralności – dziewczynom nie wolno było mieszkać więcej niż dwie razem, mieszkać z dziećmi powyżej 3. roku życia (nawet własnymi), kobiety zobowiązane były także przestrzegać zasad sanitarnych „co do osoby i mieszkania z całą skrupulatnością”.
Zasady sanitarne wyłuszczono dokładnie w przepisach z 1903 roku. Dziewczyna, która dowiedziała się w trakcie badania, że jest chora, musiała natychmiast – pod groźbą aresztu – udać się do szpitala. Była też zobowiązana do okazywania aktualnej książeczki zdrowia każdemu, kto tego zapragnie – klientowi, lekarzowi, przedstawicielowi policji i władz publicznych. Codzienne utrzymanie higieny precyzował punkt 7 w książeczce Jewdokii, poszerzony w stosunku do samego dokumentu z 1903:
W utrzymaniu siebie kobieta publiczna musi być schludna i w tym celu jest zobowiązana: a) do mycia narządów płciowych tak często, jak to możliwe, b) po spółkowaniu z mężczyzną nie przechodzić do kolejnego bez mycia narządów płciowych przez douche i, jeśli to możliwe, następnie zmiany ubrania, […] d) co tydzień co najmniej raz iść do łaźni.
Zabraniano także stosunków seksualnych w trakcie menstruacji.
Książeczka z Piotrkowa Trybunalskiego zawierała podobne zasady. Austriackie władze zabraniały wieszać w pokojach pracownic seksualnych wizerunki świętych, dygnitarzy i członków rodziny panującej. Oprócz tego jednak dodawały kilka szczegółów na temat utrzymywania higieny, które przepisy w Królestwie zachowywały w domyśle, powołując się tylko ogólnie na użycie douche. Otóż „celem utrzymania czystości ciała musi mieć każda prostytutka hegar […].
Książeczka zawierała też informacje o tym, że „prostytutki przyjmujące mężczyzn w swoich mieszkaniach powinny utrzymywać w zapasie lysoform, który do użytku mężczyzn rozpuszcza się jedną łyżkę na litr wody”, oraz że „do oględzin lekarskich należy przynieść szpatułkę do ust lub łyżeczkę”. Gdy w trakcie pierwszej wojny światowej Warszawa znalazła się pod władzą niemiecką, podobne zasady ogłosiła policja obyczajowa Cesarstwa Niemieckiego. Wojenne okoliczności wpłynęły istotnie na zwiększenie liczby chorych na przypadłości weneryczne.
[…]
Wytyczne zawarte zarówno w przepisach ogólnych, jak i skrótach prezentowanych w książeczkach większość odpowiedzialności za utrzymanie higieny przenosiły na kobiety. Cały aparat administracyjny i policyjny powołany został, by kontrolować i karać kobiety pracujące seksualnie, ponieważ uznano, że to one są głównymi roznosicielkami chorób wenerycznych. Następnie jednak w przepisach ujętych we wszystkich trzech zaborach nakazano im, pod groźbą kary (aresztu, grzywny?) kontrolowanie zdrowia odwiedzających je mężczyzn, a także zadbanie o to, by i oni dezynfekowali swoje organy płciowe. W jaki sposób kobiety miały zmusić klienta (czy też „nakazać” mu), aby wstrzykiwał sobie w cewkę moczową srebro koloidalne albo mył penisa w lizolu, nie zostało sprecyzowane. O ile jednak różne władze państwowe nie miały problemu z przeznaczaniem dużych środków finansowych i kadrowych na kontrolowanie i szykanowanie pracownic seksualnych, o tyle kontrolę nad mężczyznami zdawali się powierzać samym kobietom, tak przecież podobno nieodpowiedzialnym i trudnym do okiełznania.
Wszystkie książeczki kończyły się tabelą, w której lekarze mieli wpisywać datę i wynik oględzin lekarskich. W austriackiej książeczce z Piotrkowa miejsce jest tylko na jedno badanie w miesiącu. W książeczce Jewdokii daty są wypełnione, przynajmniej na pierwszej stronie – 12, 16, 19, 23 lipca – i obok każdego podpis „zdrowa”. Badania co trzy–cztery dni, dwa razy w tygodniu. Taka regularność nie była powszechnie praktykowana. W rzeczywistości częstotliwość zależała od warunków lokalowych i osobowych lokalnego komitetu lekarsko-policyjnego, ale też od arbitralnie ustalonego zapotrzebowania. Gdy narracja o epidemii syfilisu przybierała na sile, badania robiono częściej. Gdy słabła, rzadziej. Jeśli badania wykonywano raz w tygodniu, zwykle odbywały się w sobotę w południe, tak by chorym uniemożliwić pracę w dniu, w którym przyjmowały najwięcej klientów. Badania dwa razy w tygodniu planowano na poranki, by lekarz mógł skorzystać ze światła dziennego – na przykład w Łodzi w poniedziałki i czwartki o 10.45, w Warszawie w poniedziałki i piątki o 9 i 15.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Alicji Urbanik-Kopeć „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Alicji Urbanik-Kopeć „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich”.
Warunki przeprowadzanych oględzin często pozostawiły wiele do życzenia, jeśli chodzi o zachowanie podstawowych standardów procedur lekarskich. Badania pracownic seksualnych w domach publicznych odbywały się na miejscu, badania pracownic samodzielnych – w miejscach incydentalnych, zależnie od możliwości lokalnego komitetu. I tu rolę odgrywały pieniądze. Kobiety zajmujące się prostytucją samodzielną, które stać było na taki wydatek, mogły zapłacić lekarzowi za możliwość badania we własnym mieszkaniu czy też na przykład w hotelu, w którym pracowały. Wszystkie biedniejsze kobiety, nie mówiąc już o tych sprowadzonych na badania siłą przy okazji łapanki, musiały poddać się procedurze jeszcze gorszej niż opisane na początku rozdziału badanie zdrowia Stasi w fabryce cygar. Badania wykonywano w lokalach oględzin w szpitalach, budynkach policji i magistratu, aresztach, wynajętych prywatnych mieszkaniach, czasem w salach przy szkołach czy kościołach. Kobiety oczekiwały na badanie na zewnątrz, a pomieszczenia często nie tyle były niehigieniczne, ile w ogóle pozbawione nakazywanych prawnie (przez rozporządzenie z 1903 roku) „wszystkich narzędzi sztuki lekarskiej w dobrej kondycji”. Badano w schowkach na narzędzia gospodarskie, w suterenach, piwnicach, bez zachowania zasad higieny i prywatności. O stanie lokalu oględzin w Zamościu pisał w 1899 roku lekarz wojskowy w liście do gubernatora:
[…] punkt badań znajduje się w budynku ratusza na parterze. Jeden pokój ciasny i ciemny – tu czekają w kolejce i badane są kobiety. W jedyne okno zaglądają przechodnie z ulicy. Pokój ten stanowi przedpokój mieszkania stróża, który ma małe dzieci. W pokoju w ogóle nie ma umywalki, jest jedno lusterko, którego w ogóle się nie myje, jedynie wyciera się brudnym ręcznikiem, co może przenieść chorobę z badanej na drugą.
Podobne skargi, zarówno ze strony lekarzy, jak i władz miejskich, pojawiały się powszechnie w innych miastach. Podkreślano, że pomieszczenia są ciemne, zimne, brudne i nieprzystosowane do badania. Wobec braku fotela ginekologicznego kobiety badano na krześle, taborecie albo na stole. Inne przybory potrzebne do badania znamy dlatego, że o ich braku nagminnie informowali lekarze i władze miejskie.
[…]
Prawie 60 lat później, w 1905 roku, podobne rady dalej były w cenie. Na łamach „Zdrowia”, czasopisma lekarskiego, pouczano czytających medyków:
[…] łagodnym obejściem, uszanowaniem wstydu, bezpłatnem udzielaniem lekarstw, ciągłem oświecaniem należy wzbudzić w prostytutce zaufanie do lekarza i leczenia. I te upadłe istoty umieją ocenić delikatność, sprawiedliwość i łagodność obejścia […] Trzeba więc umieć […] wzbudzić w nich zaufanie, traktować po ludzku, a wyniki będą znacznie lepsze, aniżeli przy używaniu środków przymusowych.
Podobnie jak w przypadku litanii próśb o brakujące narzędzia ginekologiczne i środki czystości, i tu poznać można standardowe nastawienie lekarzy wobec badanych kobiet na podstawie wyliczeń tego, czego tam brakowało.
Złe warunki badania były nie tylko upokarzające, ale także nieskuteczne. Kobiety, badane grupowo, tymi samymi narzędziami i z pogwałceniem warunków higieny, zarażały się od siebie nawzajem w miejscu badania. Nawet jeśli do transferu bakterii nie doszło, w fatalnych warunkach lekarze nie mieli możliwości przeprowadzenia prawidłowej diagnozy. „Badania bakteriologiczne wymagają znajomości rzeczy, dłuższego czasu, co przy dzisiejszym systemie badania, przy którym na każdą prostytutkę poświęca się zaledwie 2–3 minuty czasu, jest zgoła niemożliwe” – skarżył się w 1905 roku doktor Władysław Chodecki. Zwracał też uwagę, że „miejsce badania, a mianowicie ciemne lokale policyjne, hałas, brak odpowiedniej asystencji i szybkość samego badania są przyczyną powierzchowności i niedostateczności oględzin”. Według niego lekarz pracujący dla KLP musiał badać jednego dnia 180 lub więcej kobiet, a więc na jedną pacjentkę miał ledwie kilka minut. Wobec braku czasu, złych warunków i być może także braku zainteresowania lekarze ograniczali się do obejrzenia „części płciowych, gardła i nosa”, podczas gdy prawidłowa sztuka lekarska dyktowałaby obejrzenie całego ciała. W razie wykrycia choroby ocena jej stadium również nie była prosta. Chodecki wspominał, że do rzetelnej diagnozy lekarz musiałby prowadzić historię choroby każdej pacjentki, a to nie było praktykowane.
Brak odpowiednich środków sanitarnych świadczył nie tylko o poważnych zaniedbaniach w tym drobiazgowo zorganizowanym systemie reglamentacji prostytucji, ale także wskazywał dobitnie, jak niewielkie znaczenie w istocie miały względy antyepidemiczne i higieniczne w badaniach pracownic seksualnych. Wobec zarzutów samych lekarzy, że badania są nieskuteczne, ponieważ sposób ich przeprowadzania w istocie przyczyniał się do zwiększenia, a nie zmniejszenia liczby zachorowań, nie można oprzeć się wrażeniu, że również same władze administracyjne traktowały regularne badania raczej jako karę i groźbę dla pracownic seksualnych. O tym świadczy chociażby praktyka stosowana w Suwałkach w latach siedemdziesiątych, gdzie kobiety pracujące w domach publicznych mogły być badane w piątki „w celu ochrony pewnego rodzaju wstydu”, a te pracujące samodzielnie musiały zgłaszać się do punktów kontroli w soboty – dzień powszechnie znany jako dzień kontroli. Jeśli jednak jakaś pracownica nie stawiła się na piątkowej kontroli, noc spędzała w areszcie w ratuszu i musiała poddać się badaniu w sobotę, razem z biedniejszymi pracownicami samodzielnymi. Widocznie „ochrona wstydu” przysługiwała jedynie kobietom stosującym się do zarządzeń policji. Badanie ginekologiczne, mające teoretycznie służyć zachowaniu higieny i zdrowia populacji, stawało się w takim wypadku rozmyślnym narzędziem kary za niesubordynację.
Nic dziwnego więc, że pracownice seksualne dokładały wszelkich starań, by uchylać się od obowiązkowych kontroli. Artykuł w „Czystości” wyliczał sposoby na uniknięcie badania. Zwracano uwagę, że – w przeciwieństwie do książeczek w Galicji – w 1906 roku w Królestwie dokumenty kobiet nie miały fotografii, a jedynie krótki opis wyglądu. Kobiety więc często pożyczały sobie dokumenty, jeśli tylko mogły ogólnie wpasować się w ten sam opis. W ten sposób mogły ukrywać swoje prawdziwe nazwisko w razie aresztowania i uniknąć ponownego odnalezienia, a także miały możliwość tym samym dokumentem z wpisami „zdrowa” legitymować się przed policją i klientami. „Tajna prostytutka może też wypożyczać sobie taką książeczkę i legitymować się zdrowiem nawet wówczas, gdy jest bardzo chora, bo wszak ona nie chodzi do wizyty” – podsumowywał autor. Książeczki galicyjskie zresztą nie zawsze wymagały zdjęcia. Dokument z Piotrkowa z 1915 roku, gdy miasto znajdowało się pod kontrolą austriacką, nie miał miejsca na wklejenie fotografii. Zawierał tylko stronę „opis osoby”, a tam – wiek, wzrost, budowę ciała, kolor włosów, kolor oczu, nos, usta, znaki szczególne. Opis ogólny i w gruncie rzeczy mało mówiący.
[…]
Kobiety nie chciały iść do szpitala. Po pierwsze dlatego, że koszty terapii często musiały pokrywać z własnej kieszeni, po drugie dlatego, że w czasie leczenia szpitalnego nie zarabiały pieniędzy, po trzecie zaś, szpital weneryczny, jak na przykład szpital św. Łazarza w Warszawie, był miejscem opresji. Żegota Krówczyński mówił w odczycie w 1891 roku, że szpital „na zawsze pozostanie dla prostytutki wstrętną instytucją pozbawiającą ją wolności […] i dlatego starają się one szpital ominąć”. Krówczyński postulował, by wobec tego przerzucić koszty pobytu w szpitalach na państwo, jednak przyznawał, że nie chodzi tylko o pieniądze. Organizacja szpitali nawet w rozwiniętych Krakowie i Lwowie wydawała mu się zupełnie uniemożliwiać „pobyt nawet chorym, którzy posiadają najniższy stopień moralności”, nie wspominając w ogóle o szpitalach czy ambulatoriach prowincjonalnych w Galicji. Alarmował o problemach logistycznych i urządzeniu nawet tych znanych oddziałów, dodając na końcu, że „jeszcze gorzej pod tym względem wyposażone są szpitale prowincjonalne, którym nie tylko brak odpowiedniego umieszczenia, ale zazwyczaj brak fachowo wykształconego przewodnika”.
Wobec tego problemu pod koniec wieku XIX wielu lekarzy zaczęło podnosić temat organizacji ambulatoriów przyszpitalnych – małych oddziałów, które miały być zakładane przy różnych szpitalach publicznych i specjalizować się w leczeniu chorób wenerycznych. Chciano w ten sposób zdjąć całą odpowiedzialność za leczenie z wyspecjalizowanych ośrodków. Na łamach pism lekarskich przekonywano, że jest to jedyny sposób, by zachęcić do leczenia opornych i jednocześnie zapanować nad źle urządzonymi, przepełnionymi i odstraszającymi potencjalnych pacjentów znanymi oddziałami w dużych szpitalach.